Oczywiście wiecie, że Iga Świątek wygrała French Open! Nikt dziewczynie nie powiedział, że Polacy nie wygrywają w turniejach wielkoszlemowych? Ups… Nie wiedziała i wygrała!
To, że mieliśmy lecieć do Chin też wiecie. To, że nie polecieliśmy – też już wiecie. Co Iga Świątek ma z tym wspólnego. Zasadniczo nic. Ale jak się bliżej przyjrzeć, to te dwie z pozoru zupełnie osobne kwestie coś jednak łączy. Co takiego? Pojawienie się pewnej wiedzy, a raczej świadomości.
Pamiętam, kiedy jako dziecko patrzyłam na przygotowania do podróży służbowej taty do Finlandii. Połowa lat osiemdziesiątych. Szarzyzna tamtego czasu dookoła, i nie ukrywajmy, również niedostatek, a przede wszystkim koszty biletów lotniczych powodowały, że taka podróż prywatnie wtedy rysowała mi się jak lot rakietą na księżyc. Wtedy i potem jeszcze długo. Pamiętam jak w czasie studiów, w latach dziewięćdziesiątych koleżanka poleciała do Nowego Jorku. Po jakimś czasie tam właśnie planowała swój ślub i wesele. Byłam jedną z zaproszonych. I o ile bez większych problemów udało mi się uzyskać wizę amerykańską, to koszt przelotu w obie strony spowodował, że życzenia złożyłam jednak drogą pocztową.
Tak czytam to co właśnie napisałam i zastanawiam się, czy aby na pewno nie kłamię zrzucając wszystko na aspekt finansowy. Oczywiście, że kłamię! Finanse odgrywały wtedy kluczową rolę, ale klapki w naszych umysłach zapewne nie mniejszą. Nie mając dostępu do „wielkiego świata” baliśmy się go. Baliśmy się wielu rzeczy a w myśl powiedzenia, że boisz się tego czego nie znasz, najbardziej chyba baliśmy się samej niewiadomej jako takiej. Pozwolę sobie ominąć kwestię oczywistą, czyli ograniczenia polityczne, ale poza nią ograniczenia finansowe, językowe i głównie socjo-psychologiczne powodowały, że wyściubialiśmy nosy z w naszych mentalnych klatek bardzo powoli. Moje pokolenie nie dość, że powoli, to czasami bardzo nieudolnie zrzucało te okowy. Jak już okazało się, że możemy „używać świata” bo i językowo i finansowo jako tako, to ja przyznaję się, że rzuciłam się na ten świat jak głodny na chleb. Nie przepuściłam żadnej okazji, która pojawiała się w zasięgu, aby tego świata trochę uszczknąć. I tak mam do dzisiaj. Poznawanie tego, co nieznane sprawia mi największą przyjemność. Ale muszę się przyznać, że to ograniczenie z minionego systemu czasami się odzywa w mojej głowie: aaa za drogo, a za skomplikowanie, a za bardzo niebezpiecznie, a może lepiej tutaj, bliżej, aaa tam? to się trochę boję. I tak od czasu do czasu demony przypominają mi, że kiedyś powstały w moim umyśle i są trochę jak komórki tłuszczowe – mogę je zminimalizować, ale nigdy nie znikną całkowicie.
Znając swoje sztuczne ograniczenia w tym obszarze, jako rodzic bardzo chciałam, aby moje dzieci, na ile to tylko możliwe, nigdy nie pozwoliły się ujarzmić tym czy innym demonom.
I wiecie co? Chyba się udało!
Jest wrzesień 2019 roku. Tematem numer jeden tamtego okresu jest dobre przygotowanie się do naszej „podróży życia” do Chin. Tematem numer dwa jest to w jakim składzie lecimy. Mój starszy syn cały czas się zastanawia czy chce z nami lecieć czy nie. Wiadomo, że dla szesnastolatka wakacje z rodzicami, to nie jest szczyt marzeń, ale to przecież Chiny! Na razie przyjmujemy to jego zastanawianie się jako takie głupie gadanie. Przecież wiadomo, że poleci. Do Chin miałby nie lecieć?!!!! Niemożliwe.
No, ale czas mija i trzeba wreszcie podejmować decyzje. Czas na rozmowę decydującą z niezdecydowanym. I jaki efekt: zderzenie ze ścianą. Ze ścianą niezrozumienia z obu stron. On nie chce lecieć! My prosimy, tłumaczymy, że po wszystkim będzie żałował, że będzie mu przykro jak będziemy dziadkom opowiadać wrażenia z podróży a on nie będzie ich częścią. Chwilę ta emocjonalna szamotanina trwa, aż w końcu nasze dziecko zdecydowanie deklaruje, że nie, nie leci z nami do Chin.
Ja musiałam wyglądać jak Hiacynta Bukiet z serialu „Co ludzie powiedzą” kiedy dopadał ją nerwowy tik niepanowania nad powieką. Ja – jak ja, ale mój mąż zbierał szczękę z podłogi w ciszy zjawiska Leidenfrosta. Oboje z resztą byliśmy, nie przymierzając jak ta ciecz, która upadając na gorące podłoże wykonuje gwałtowne ruchy. Zbyt gwałtowne…
W końcu nasza latorośl zadaje nam pytanie: Dlaczego on musi z nami teraz lecieć? Przecież może polecieć kiedy indziej, sam, albo z kolegami. Dlaczego koniecznie chcemy, żeby teraz poleciał?
No właśnie: dlaczego koniecznie chcemy żeby teraz poleciał?
Można oczywiście całą litanię argumentów przedstawić, co z resztą uczyniliśmy, tylko… no właśnie. Jaki jest jeden, główny, na dodatek nieco ukryty argument? Ano taki, że małe demony wychodzą gdzieś ze swoich kryjówek i mówią nam (nie naszemu dziecku!), że pewnie potem nie będzie okazji, że to podróż na koniec świata – co jeśli potem nie będzie możliwa?…
Kuba wyszedł. My z mężem siedzieliśmy na naszym sypialnianym łóżku i nie wiedzieliśmy jak skomentować to, co się przed chwilą wydarzyło.
Jakiś czas trwało zanim wszystko zrozumieliśmy. A pomogło na pewno to, że po opowiedzeniu całej sytuacji koleżance z pracy, ona zrewanżowała mi się podobną historią.
Jej syn, w wieku zbliżonym do Kuby kiedyś rzucił w powietrze, że coś tam interesującego jest z w Stanach Zjednoczonych, co fajnie by było zobaczyć w rzeczywistości. Tego tylko trzeba było jego ojcu, który posprawdzał przeloty, atrakcje, ułożył wstępny plan ramowy wyprawy i…przedstawił go synowi. Jakież było zdziwienie mojej koleżanki i jej męża, kiedy ich syn obruszył się na taką propozycję wyjazdu wakacyjnego. Owszem, bardzo interesujący pomysł, i chętnie kiedyś tam poleci, ale czy zamiast do tych Stanów to nie mogliby pojechać na Mazury?…
I co powiecie na takie „dictum”?
Ja wam powiem co trzeba zrobić!
Pieśni dziękczynne ku niebu wznosić trzeba! Na kolanach do Częstochowy iść! Włosienicę założyć!
Dlaczego?
Dlatego, że udało się naszym dzieciom zachować myślenie nieograniczone strachami ich rodziców! Nie ukrywajmy, że zmiana ustroju, nieograniczony dostęp do sieci i wyjazdy za rodzicielskie pieniądze mocno się do tego się przyczyniły, ale to co w ich głowach pozostaje ich, i tylko ich.
Nie będę dyskutować z takim umysłem jak Albert Einstein, który powiedział, że: „Gdy wszyscy wiedzą, że coś jest niemożliwe, przychodzi ktoś, kto o tym nie wie, i on to robi.”
Zatem nie mówmy naszym dzieciom, że coś jest niemożliwe, biorąc pod uwagę nasze strachy i ograniczenia. Może się okazać że je okłamujemy!
P.S. Odnotowałam u syna zainteresowanie NASA – delikatnie ponad przeciętną. Czy to sama instytucja, czy to obszar, którym się zajmuje jest dla mnie merytorycznie czystą abstrakcją. Ale wiecie co? Jak wyraził chęć posiadania bluzy z logo NASA to mu taką kupiłam. A jak stwierdził, że potrzebuje dodatkowych korków z fizyki i matmy, mimo, że należy do tych szczęśliwców (jednak stanowiących mniejszość społeczeństwa), którzy w naturalny sposób rozumieją jakby nie było trudną materię tych przedmiotów, to od tego czasu płacę za te dodatkowe lekcje. W końcu jestem jego matką. Rodzice powinni wspierać swoje dzieci. A ja każdym, dostępnym mi, legalnym sposobem będę się starać, aby moje dziecko nigdy nie pomyślało, że coś z założenia jest niemożliwe.
Tak, sukces Igi Świątek zachwyca. Serce rośnie patrząc na młodych, inteligentnych ludzi dokonujących rzeczy do tej pory niemożliwych. Z drugiej strony, młodzi mogą sobie pozwolić na dystans do wielu spraw, mając to czego nie było / nie mieliśmy w ich wieku. Żyjemy ze świadomością, że marzenia są do zrealizowania tu i teraz, ponieważ wcześniej nie było nam to dane. Mamy również świadomość upływu czasu. Młodzi chyba jeszcze nie mają tej świadomości.
Basia, a może tak trzeba, żeby młodzi nie mieli na razie pewnej świadomości? Może nie trzeba im wielu rzeczy uświadamiać, żeby nie wciskać hamulców dla ich działań. Przemijanie i tak ich dopadnie!
Zgadzam się absolutnie. Młodzież musi być na spontanie. Ten „rozsądek” i tak ich kiedyś dopadnie (chociaż są wyjątki), ale przynajmniej w „międzyczasie” coś zrobią, co na chłodno pewnie by się nie udało.
Każdy ma swój czas, przestrzeń na realizowanie marzeń, zbieranie doświadczeń. Tzw. nasze mądrości wcale nie muszą być mądre w odniesieniu do obecnych czasów.