Lato 2024 roku to było pierwsze lato od dłuższego czasu, kiedy plany na nie były dość… nazwijmy to „rozmyte”.

Było kilka przyczyn takiego stanu rzeczy. Pierwszy i najważniejszy to matura naszego starszego syna. Jako prawdziwa matka-kwoka nie pozwoliłabym sobie na balowanie gdzieś w świecie bez wspierania swojej pociechy. I wiem co większość z Was powie: życia za niego przeżyję, egzaminów za niego nie zdam. Prawda! Święta prawda nawet! Ale co z tego! Nawet nie wyobrażacie sobie jaką przyjemność zrobił mi syn, kiedy zadzwonił do mnie do pracy informując o wynikach i… pytając czy nie pojechałabym z nim na uczelnię złożyć wszelkie niezbędne dokumenty. Już słyszę te wszystkie głosy mówiące o nieporadnych czy niezaradnych młodych ludziach, którym rodzice muszą torować drogę w życiu. I tutaj pozwolę sobie nie zgodzić się z taką ogólną opinią. Wszyscy, niezależnie od wieku, w czasach wielkich zmian w naszym życiu, czy w czasach przełomowych decyzji potrzebujemy wsparcia, bratniej duszy, która po prostu jest gdzieś blisko, rozumie, czasami może i powie coś mądrego w danej sytuacji, a czasami może po prostu będzie robić za kierowcę lub poszuka automatu z kawą. Wiedząc jak czasami ciężko dostosować się do zmian i w nich od razu odnaleźć, ja przyjęłam na siebie taką rolę w tych dniach w stosunku do mojego syna.

Teraz, kiedy to piszę, czyli po miesiącu od rozpoczęcia roku akademickiego i po naprawdę dobrym szkoleniu, które zafundowała mi moja korporacja, tym bardziej jestem pewna, że na tyle na ile można, należy w zmiany wprowadzać stopniowo, z delikatną pomocą jeśli jest możliwa. Życie jeszcze nie raz, nie pytając nas o zdanie postawi nas w sytuacjach, gdzie będziemy musieli radzić sobie sami, bez niczyjej pomocy.

Jak bardzo takie sytuacje są stresujące, niekomfortowe, po prostu trudne, zwłaszcza dla nowicjuszy w danej dziedzinie, uświadomiło mi ostatnio szkolenie VR, które przeniosło mnie i pozostałych uczestników w świat łodzi podwodnych. Zastanawiałam się dlaczego łódź podwodna. Przyszło mi do głowy, że statystycznie to świat obcy dla 99% ludzi na świecie, dlatego tak dobrze robił za tło sytuacji nagłej, trudnej, w którą nas wrzucono. Wszyscy musieliśmy odnaleźć się na pokładzie takiej łodzi. Byliśmy nawigatorami, sternikami, inżynierami pokładowymi, kapitanami i całą rzeszą innych osób, które funkcjonują w świecie operacji specjalnych.

Po co cała ta zabawa dostępna w mnóstwie gier komputerowych?

Po to, żeby pokazać nam, dorosłym, nam kierownikom, nam „starym wygom” jak ciężko odnaleźć się i merytorycznie, i przede wszystkim emocjonalnie w rzeczywistości o której nic nie wiemy, gdzie nie dostaliśmy dobrych instrukcji, gdzie nikt nie zrobił nam porządnych szkoleń. Wszystko to oczywiście z myślą o nowych pracownikach, czy o przydzielaniu nowych ról w organizacjach. Ja intuicyjnie przeniosłam to na grunt spotkania z nowym miejscem nauki.

Dlatego teraz pochwalę sama siebie za dobre decyzje organizacyjne na to lato. Robiłam za poszukiwacza automatu do kawy, ponieważ tak naprawdę do niczego więcej mnie moje dziecię nie potrzebowało. Ale byłam obok i to było dla mnie bardzo ważne.

I dlatego nie było „twardych” planów na wakacje 2024 roku.

Brak twardych planów to jedno, ale niezależnie od tego jak bardzo kocham moje dzieci, nie zrezygnuję dla nich z własnych wakacji. Potrzebuję ich wręcz fizjologicznie, jak pokarmu albo tlenu.

Wakacje 2023 roku były bardzo jednostronne. Większość atrakcji była nakierowana na mnie. Natomiast mój mąż dzielnie asystował mi w pochłanianiu kolejnych porcji malarstwa flamandzkiego.

Wiedziałam, że w tym roku muszę poszukać czegoś, co i jemu w większym stopniu sprawi przyjemność.

Urlop został podzielony na trzy części tematyczne. Pierwsza z nich to Rumunia i przejazd trasą Transfogarską lub jak kto woli: Transfogaraską.

Ta część była pewna jak amen w pacierzu. Dlatego po szybkim poszukiwaniu i rezerwacji noclegu w Sybinie, jak zwykle na booking.com pomyślałam że sprawa załatwiona.

Tutaj nadszedł chyba moment, gdzie trzeba powiedzieć o tym, co było Leitmotivem tych wakacji: miejsca do parkowania!

Nasze wakacje rozpoczynaliśmy 15 sierpnia. Wyjechaliśmy z domu tego dnia wcześnie rano tak, aby wczesnym wieczorem dojechać do Sybina, z którego bardzo blisko już do interesującej nas drogi przez Góry Fogaraskie.

Nocleg zarezerwowałam w centrum Sybina i jakże byłam z tego dumna! Piękne, stare miasto. Do tego ze zbiorami malarstwa flamandzkiego (kusiło!). Niestety nie pomyślałam, że to długi weekend dla większości mieszkańców Europy. Już dojeżdżając do Sybina wiedzieliśmy jak duży błąd popełniłam rezerwując nam ten nocleg w centrum. Znalezienie tam miejsca parkingowego statystycznie było wtedy tak samo realne jak wygranie miliona w „totka”. W tym dniu w Sybinie odbywały się na obrzeżach miasta co najmniej dwa koncerty plenerowe i do tego w samym  centrum kiermasz poświęcony nauce. Kiedy wreszcie, łamiąc nieco przepisy ruchu drogowego, dopadliśmy miejsca parkingowego pod teatrem to udawaliśmy, że nie rozumiemy dodatkowych informacji mówiących o tym, że to miejsca zarezerwowane dla pracowników tegoż teatru. Ani następnego dnia niczego nie zastaliśmy za wycieraczkami, ani do teraz nie przyszła żadna urzędowa przesyłka z Rumunii. Liczymy, że tak już zostanie!

Taaaak. Tylko spakowani byliśmy w dwie walizki i jeszcze osobne torby tematyczne na ten wyjazd. Myśl o tachaniu tych walizek prawie 2 kilometry do hotelu jakoś nam się nie uśmiechała. Dlatego zanim wyruszyliśmy z parkingu to jeszcze przepakowaliśmy niezbędne kosmetyki, piżamy i ubrania na następny dzień, do plecaka podręcznego!

Jak już rozlokowaliśmy się w pokoju to nie pozostało nic innego jak poszukać miejsca na kolację.

Znaleźliśmy takowe na rynku starego miasta. Jedzenie było przepyszne, kelnerzy uprzejmi, atmosfera fantastyczna. Miasto drgało mentalnie. Gdyby teleportować kogokolwiek do takiego ogródka restauracyjnego w jakim byliśmy i nie informować o tym, co to za miasto, to idę o zakład, że większość zapytanych obstawiałaby jakieś hiszpańskie lub włoskie lokalizacje. Rumunia to jednak południe naszego kontynentu. Atmosfera południowa grała w powietrzu swoją melodię. Życie nie planowało tam się zakończyć ani o północy, ani w jej okolicach. A już na pewno nie o godzinie 22.00. Z nieukrywanym żalem wróciliśmy do pokoju i po prostu poszliśmy spać. Główna atrakcja czekała na nas następnego dnia.

Wstaliśmy o 6.00 rano i o 7.00 byliśmy już w samochodzie i wyjeżdżaliśmy z miasta. A na drogę DN7C, bo takie oznaczenie numeryczne ma ta trasa, wjeżdżaliśmy około godziny 8.00 rano. Czyli nasz plan to było przejechać drogę w kierunku z północy na południe. I taki kierunek mocno rekomenduję.

Było stosunkowo wcześnie rano. Samochód zatankowany pod korek. Przed nami pusta droga i słońce, które już mówiło, że będzie piękna pogoda. Humory mieliśmy wspaniałe pnąc się coraz wyżej do góry. Fakt, że było dość wcześnie na pewno przyczyniał się do  naszego odbioru miejsca. Oświetlone góry przed nami, brak ludzi, albo raczej brak tłumów, bo jednak nie tylko my jesteśmy rannymi ptaszkami, wybór miejsc do zaparkowania w miejscach widokowych. Czegóż chcieć więcej? Pochłanialiśmy miejsce i wzrokowo i emocjonalnie. Ileż ja zrobiłam zdjęć. Trasa, która miała być „kołem ratunkowym” dla rumuńskiego dyktatora stała się jedną z bardziej znanych atrakcji turystycznych tego kraju. Nicolae Causescu w swojej bucie raczej nie przewidywał takiego scenariusza. Na pewno moc była z nami biorąc pod uwagę piękne słońce, które od rana oświetlało stoki. Kolega kilka lat temu przejechał inną znaną rumuńską trasę: Transalpinę. On jednak nie miał tyle szczęścia. Towarzyszką podróży na Transalpinie była mu nieprzenikniona mgła. Widoki utonęły w jej odmętach.

My rozkoszowaliśmy się i słońcem i widokami. Mieliśmy czas na obserwacje drogi. A na niej było widać dwa rodzaje tablic rejestracyjnych: rumuńskie i… polskie. I jakiś promil innych! A ile zespołów motocyklowych naszych rodaków zapragnęło zdobyć Góry Fogaraskie tym sposobem tego dnia!

Mnie zawsze rozczula rodzaj jedności odczuwany w takich miejscach. Klaksony, uprzejme dzień dobry poprzez skinienie głowy i odmachiwanie sobie na widok literek PL na tablicach tworzyły dodatkową aurę.

Poruszając się powoli do góry (szybko tam będzie raczej trudno!) obserwowaliśmy zakrętasy trasy, które były już za nami. Na tych zakrętasach pojawiało się coraz więcej samochodów. I dlatego tak ważne jest, aby pojawić się na Trasie Transfogaraskiej albo w dzień powszedni, albo wcześnie rano. Tak czy inaczej przejedziecie trasę. Ale kiedy będziecie podziwiać widoki i robić zdjęcia jeśli wyjedziecie za późno? Trzeba pamiętać, że to jednak trasa w górach. Jest wąska, tylko na dwa samochody, bez poboczy i oczywiście kręta. Jeśli pojawicie się tam w tłumie innych śpiochów, po prostu nie będziecie mieli gdzie zaparkować, zwłaszcza w tych najciekawszych miejscach widokowych i siłą rzeczy będziecie zmuszeni jechać dalej aby nie zatarasować trasy. Dlatego kto rano wstaje ten ma piękne zdjęcia z Trasy Transfogaraskiej.

Wyjechaliśmy na wysokość 2042 m n.p.m. i rozpoczęliśmy zjeżdżanie, które było równie urocze. Po drodze kupiliśmy i lokalną kiełbasę, i lokalny ser i butelkę palinki. A historycznie i geograficznie po przejechaniu Gór Fogaraskich w północy na południe za sobą zostawiliśmy Siedmiogród i znaleźliśmy się na Wołoszczyźnie.

Trasa DN7C to nie tylko interesujący nas górski odcinek. To również część drogi doprowadzająca z nizin do górskiej części. Zjeżdżając około południa w kierunku na Pitesti nawet mój mąż, lubiący sobie pospać, zwłaszcza na urlopie, błogosławił mój upór w zrywaniu nas wcześnie z łóżek. To co zobaczyliśmy na pasie pnącym się do góry to był istny Armageddon. Sznur samochodów w ogromnym korku, gdzie coraz większa frustracja kierowców objawiała się coraz częstszymi i głośniejszymi klaksonami. Kilku z nich zablokowało na kilka minut trasę wykręcają samochody na dziesięć razy do nawrotu, aby jednak wycofać się  z drogi. Dyskutując z mężem o tym co właśnie zobaczyliśmy, stwierdziliśmy, że gdybyśmy byli w tym korku, najprawdopodobniej również bylibyśmy wśród tych zawracających. Moja wyobraźnia stworzyła dodatkowo widok tego korka przeniesiony w same góry i spotęgowanego korkiem z kierunku północnego. Uwierzcie: nic ciekawego!

Ale nie chciałabym bajań o Fogaraszach zakończyć wizjami zakorkowanej drogi DN7C. Ani Trasa Tranfogaraska ani same góry na to nie zasługują. Fogarasze to drugie po Tatrach najwyższe pasmo Karpat. I tak jak dziesięć lat temu nie udało nam się przejechać Trasy Transfogaraskiej i ta zaległość chodziła za mną właśnie dziesięć lat, aż w końcu przestała być zaległością, tak teraz moje myśli zaczynają błądzić wokół trekkingu w  Fogaraszach z noclegiem w schronisku albo w namiocie. Hmm… Tylko czy moje bardzo wygodne już w tym momencie ego dałoby radę?

Jeśli wędrówki górskie to nie Wasze klimaty, to zawsze możecie wybrać wersję pt. „długi weekend” w Sybinie. I czy dodacie do tego wypad na Trasę Transfogaraska czy nie… to już tak naprawę jedna z wielu możliwości jakie daje Rumunia. O Rumunii jeszcze będzie w kontekście lata 2024 roku. I tak poza wszystkim Rumunia, zaraz po Belgii, urasta do drugiego z moich ulubionych krajów Europy.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *