

babcia Gienia i dziadek Andrzej
Babcia Gienia i dziadek Andrzej to było powojenne małżeństwo. Ich życiorysy, jak życiorysy wszystkich z ich pokolenia, były przeorane stratami najbliższych w najstraszniejszej z wojen. Każde z nich w tej wojnie straciło kogoś bliskiego. W rodzinie ślub babci i dziadka określało się mianem małżeństwa z rozsądku. Dlaczego?
W 1947 roku oboje byli już nie najmłodsi. Oboje stracili miłość. A pewnie i tak oboje mieli nadzieję że coś ich jeszcze w życiu czeka. Przecież skończyła się wojna. Przecież przeżyli. A to, że SB szalało, że zza Buga nadjeżdżali repatrianci, a Niemcy z Wrocławia, Szczecina czy Dzierżoniowa w popłochu zostawiali swoje domy i mieszkania – to było tło ich miłości. Podobno miłość nie wybiera. Czasów też.
Tak się jakoś złożyło, że ciągle mieli pod górkę. Jakby mało było dopiero co zakończonej wojny i esbeckiego terroru – zmarł ojciec dziadka. Czyli porządna, szanująca się panienka nie włoży białej sukni ślubnej w czasie trwania żałoby. Inna kwestia, czy babcię byłoby na nią wtedy stać. Ale dziadkowie nie poddają się. Babcia dostaje piękny pierścionek zaręczynowy i dziadkowie biorą skromny ślub. Po ślubie wracają do swojego wynajmowanego mieszkania i…dostają absolutnie nieosiągalny w tamtych czasach prezent: kompletną zastawę stołową, przepięknie malową. Przetrwała wojnę w całości! Smaczku prezentowi dodaje fakt, że dostali go od sąsiadki – Niemki. Serwis w naszej rodzinie przez całe lata wyciągany był tylko na tak zwane „wielkie okazje”. Co poniektórzy złośliwi twierdzili, że nigdy by takiego prezentu nie dostali, gdyby sąsiadka nie szykowała się właśnie do wyjazdu do Niemiec.
Jak to babcia skwitowała opowiadając mi tę historię?
Może i tak, ale oprócz kilku najbliższych osób nikt nie złożył im tak przemyślanych i mądrych życzeń, jak ta sąsiadka właśnie. Nikt nie był im tak pomocny przed i po ślubie, jak ta sąsiadka właśnie. Nikt nie był tak serdeczny i bezinteresowny w swojej pomocy, jak ta sąsiadka właśnie. Sąsiadka rzeczywiście wyjechała, a babcia, przy okazji opowieści podczas przeróżnych okazji, nigdy nie pozwoliła o niej złego słowa powiedzieć.
Kiedy w drugiej klasie liceum namówiliśmy wychowawczynię na wyjazd do kina na hit tamtego sezonu, czyli „Psy”, to długo po jego obejrzeniu miałam w głowie wrażenie, że niektóre frazy już gdzieś słyszałam. Tylko jaka nastolatka zaprząta sobie głowę takimi myślami! Jakiś czas potem dotarło do mnie, że Bogusław Linda parafrazuje słowa mojej babci. Powtarzane przez babcię przy każdej możliwej okazji zdanie brzmiało: „To dobra kobieta była”.
Dopiero jako dorosła osoba zdałam sobie sprawę z pewnej rzeczy: babcia opowiadając o wojnie nigdy nie mówiła „Niemcy”. Mówiła: „gestapowcy”, mówiła: „naziści”, mówiła: „hitlerowcy”, mówiła „ss-mani”, ale nie „Niemcy”.
I pewnie nie chodziło jej o zwalnianie z odpowiedzialności społeczeństwa niemieckiego za ciche przyzwolenie na działania nazistów. Była świadkiem egzekucji na Żydach, których nawet nie zastrzelono – tylko zakopano żywcem. Przenosiła partyzantom i broń i kiełbasę. Za jedno i drugie mogła dostać kulkę. Pewnie byłaby pierwszą czytelniczką „Dziennika sprzeciwu” Friedricha Kellera. W końcu jej wielka miłość nie przeżyła tej wojny. Tłumaczę sobie, że to był jej sposób na nieosądzanie wszystkich wedle posiadanej narodowości. W końcu w jednym z najważniejszym momentów jej życia to Niemka była jej podporą.
Po dość krótkim, jasnym czasie w życiu dziadków, ciemne chmury znowu nadciągają. Jędruś, ich pierworodny syn umiera w niemowlęctwie.
Trudno mi wykrzesać z siebie jakiś komentarz, kiedy pisząc to patrzę na przebiegającego właśnie Maćka, mojego wcześniaka, który dwa tygodnie spędził na intensywnej terapii. Może Jędruś byłby teraz moim wujkiem, gdyby miał możliwość skorzystania z takiej wiedzy medycznej, która kilka lat temu uratowała moje dziecko. Kiedyś pisałam, że siłę mam po moich babciach. Jakim siłaczem trzeba być, aby po raz kolejny układać sobie życie od początku! Dziadkowe zostawili Bielawę, Dzierżoniów, grób dziecka i wrócili w swoje rodzinne strony, do Małopolski. Tam zbudowali domek i tam urodziły się ich kolejne dzieci: moja mama i moja ciocia.
Wedle słów mamy dziadkowie byli zgodnym małżeństwem. Nie kłócili się. Tak właśnie mama zapamiętała swoje wczesne dzieciństwo. Dlatego kiedy pewnego dnia doszło do koszmarnej kłótni i trzaskania drzwiami – nie wiedziała co się dzieje. Co może zachwiać ciężko wypracowanym spokojem ludzi, którzy już tyle przeszli, którzy już mają perspektywę i mogą odróżnić rzeczy ważne od tych nieważnych? Chyba tylko strach, że te wypracowane podstawy się chwieją!
Wyobraźcie sobie wiejski, tradycyjny dom gdzieś w okolicy końca lat pięćdziesiątych. Taki dom ma jasno wydzielone obszary damskie i męskie. Wiadomo, które szafki to królestwo pana domu, a które szuflady to królestwo pani domu. Ich właściciele nie zapuszczają się nawzajem w swoje obszary, choćby ze względu na tradycje i konserwatywne podejście do swoich zajęć. Babcia nie zaglądała do sznurków, młotków i obcęgów dziadka, a dziadek z zasady nie zaglądał do szafek z pończochami, igłami czy nićmi. Babcia nici trzymała w szufladkach maszyny do szycia. Tej maszyny już nie ma. To był Singer. Pamiętam te szufladki bardzo dobrze. Jeszcze w czasie mojego dzieciństwa były to skarbce kolorowych guziczków i wstążeczek, którymi mała dziewczynka była zachwycona.
Dziadka uwielbialiśmy. A on nas. Bronił nas przed sprawiedliwym gniewem mamy, usprawiedliwiał nasze wybryki i ekstrawagancje. Z dziadkiem mogliśmy praktycznie wszystko. Dlatego tak bardzo dziwił nas jego podniesiony głos i poddenerwowany ton, kiedy z siostrą zapadałyśmy się w zawartość babcinych szufladek maszyny do szycia: „Zostawcie te babcine rzeczy! Nie wolno!”
Dziadek mówi, że nam nie wolno????
Dopiero opowieść mamy rzuciła co nieco światła na takie zachowanie dziadka.
Wracajmy zatem do końca lat pięćdziesiątych. Co się tam wtedy stało? Czasami nawet mężczyźnie w latach pięćdziesiątych potrzebna jest nagle nić. I jak pech to pech: kobiety nie ma wtedy w pobliżu. Co robi wtedy mężczyzna? Z niejaką niechęcią, ale zaczyna jednak szukać tych nici. Otwiera szufladki maszyny i próbuje dopasować to co widzi do swoich potrzeb. Okazuje się jednak, że oprócz nici i igieł znajduje tam coś jeszcze. Fotografię. Jego fotografię! Zapytacie pewnie czyją fotografię znalazł mój dziadek. Dziadek znalazł fotografię mężczyzny, który nie przeżył wojny, a był pierwszą, wielką miłością babci.
Nie jestem pewna jak szybko i w jakiej kolejności zadziały się potem rzeczy. Mama też nie jest pewna. Była wtedy kilkuletnim dzieckiem i całość zdarzeń zlała się w jej pamięci w straszną kłótnię. Oczy i pamięć małej dziewczynki zarejestrowały własnego ojca wbijającego długą i grubą igłę groszówkę w trzymaną fotografię. Fotografia nie wytrzymuje razów i rozpada się, a ojciec rani sobie ręce groszówką.
Potem była długa cisza. Jak po wybuchu bomby atomowej. Można się tylko domyślać co się wtedy działo i na jakim włosku wisiało małżeństwo moich dziadków. Jednak przetrwało. Jestem pewna uczciwości małżeńskiej zarówno babci jak i dziadka. Ich małżeństwo zawisło na włosku przez tajemnice i nieszczerość w stosunku do tego co już było. Jak próbuję popatrzeć z perspektywy czasu na moje życie i udział babci w nim, to widzę osobę bardzo postępową, która wyciągnęła kilka wniosków, choćby ze swojego sentymentalizmu. Zawsze bardzo ciepło podchodziła do moich „kawalerów” i nigdy nie zakładała, że chcą mnie wykorzystać. Wręcz odwrotnie! Zwracała mi uwagę na to, abym nie igrała z uczuciami ludzi. Wtedy mnie to drażniło. Potem zrozumiałam skąd u niej takie a nie inne podejście do ludzi.
Zrozumiałam też niechęć dziadka do tej nieszczęsnej maszyny do szycia. Tak sobie wyobrażam, że odganiając nas od tych szufladek może bał się, że coś jeszcze tam znajdziemy… a z tym to by sobie pewnie już nie poradził!
Ja za to do tej pory nie umiem poradzić sobie z tym, że któregoś czwartku, w połowie lat osiemdziesiątych, w święto Bożego Ciała, kiedy wszyscy łącznie z rodzicami i dziadkami byliśmy na procesji, ktoś włamał się do domku dziadków i oprócz swojskich jajek babci, wyniósł prawie w całości ich prezent ślubny. Prawie…Złodziej albo za bardzo się spieszył, albo nie zauważył osobno stojących czterech talerzyków deserowych i dzbanuszka na śmietankę do kawy.
Nie jestem aż taką materialistką, żeby nie wiedzieć, że to tylko rzeczy. Były. Nie ma ich. Jestem jednak sentymentalna tak jak babcia. Wyobraziłam sobie, że mogłabym kiedyś sprezentować synowi i przyszłej synowej taki serwis po pradziadkach. Coś takiego co łączy pokolenia. Co jest nicią łączącą nas z minionymi czasami.
Jednak…jak kiedyś dojdzie do takiego momentu, że poczuję potrzebę łączenia pokoleń, to ciągle mam czym.
Talerzyki i dzbanuszek na śmietankę zdobią mój salon i podobnie jak u dziadków – używane są tylko przy ważnych okazjach. Łączność pokoleniowa trwa!

Ostatnio również docierają do mnie nowe przekazy historii rodzinnych – wcale nie sielankowe …. ale ciekawe. Jeśli nie uzyskaliśmy ich bezpośrednio od osób które już nie żyją ’ mamy interpretacje osób które zdarzenia zapamiętały. To są często ich interpretacje . Tworzymy nasze interpretacje. Natomiast jeśli chodzi o starą piękną porcelanę to polecam targi staroci. W ta niedziele rano wybieramy się rodzinnie na most Chalupki – Bohumin. Wystawcy i odwiedzający targ będą tam już od soboty. Na targi staroci jeżdżę okazyjnie od ponad 20 lat. Trochę ciekawych rzeczy do tej pory udało mi się zgromadzić, łącznie z umeblowaniem,
Oj, to ciekawa informacja! Starocie moja miłość i targ trzeba zatem odwiedzić!