Tak mi chodzi po głowie, że w trzech poprzednich wpisach na temat Kuby umknęło mi kilka ciekawych szczegółów na temat wyspy.
Większość z nas kojarzy Kubę głównie z osobą Fidela Castro. Ale samego Castro, jego wizerunku, jego pomników, czy jakichkolwiek innych odniesień do jego osoby na Kubie naprawdę nie widać. Fidel wykreował Che Guevarę na twarz rewolucji, ale swoją osobę starał się trzymać nieco z boku, na ile to oczywiście było możliwe. Natomiast podobno szukał sposobu aby we wszystkich sytuacjach, które bardzo dobrze planował, okazać się niezastąpionym „pępkiem świata”. Miał rozbuchane ego i tak naprawdę zawsze chodziło o to, żeby było „jak ON zaplanował”. Ponieważ to On był najważniejszy. Nie przypomina Wam to czegoś z naszego lokalnego podwórka?
Poza wszystkim jego przemówienia były tak długie i nudne, jak przemówienia Gomułki. Podobno nie dało się tego słuchać.
Niewiele było osób czy sytuacji, które zmusiły Castro do zrzucenia wojskowego munduru. Oprócz moskiewskich śniegów i mrozów, gdzie paradował razem z Chruszczowem w długim kożuchu i czapce uszatce, to jedno z jego nielicznych wystąpień w garniturze miało miejsce podczas mszy celebrowanej na Placu Rewolucji przez Jana Pawła II. Podobno darzył papieża Polaka dużą estymą, a ten szacunek nie wynikał z wiary, czy z religii. Raczej z siły, którą prezentował papież jako sprawny polityk.
Trzeba Fidelowi przyznać, że w swojej rewolucji chciał obalenia dyktatury Batisty, a nie wprowadzenia komunizmu. Jednak kiedy nie do końca zapanował nad rozwojem wiru rewolucyjnego, nic innego mu nie pozostało na arenie światowej, jak przymierze z Sowietami. Rosyjskie statki z ropą i wszelkimi innymi materiałami niedostępnymi na wyspie wiernie przybijamy do kubańskich portów od lat sześćdziesiątych aż do rozpadu Związku Radzieckiego. Kiedy sowieckie zaopatrzenie się urwało, pojawił się prawdziwy kryzys. Statystyki mówią, że obywatel Kuby schudł średnio dziesięć kilo w latach dziewięćdziesiątych! To pewnie najlepszy opis stanu gospodarki w tamtych latach.
I tu drobna dygresja jednak. Absolutnie nie chcę usprawiedliwiać działań Castro w gospodarce kubańskiej. Jednak polska gospodyni domowa czy to w czasie wojny, czy to w mrocznych latach pięćdziesiątych, czy w szarzyźnie lat osiemdziesiątych, albo szmuglowała mięso ze wsi, albo peklowała, albo robiła przetwory z owoców na zimę, albo smażyła konfitury, albo suszyła zioła…zawsze jednak „coś”. Takiej babskiej walki z systemem raczej na Kubie nie uświadczysz. A owoce jednak, nawet w czasach największego marnotrawstwa i kryzysu, były dostępne. Pani Jola twierdziła, że sąsiadki patrzyły na nią jak na wariatkę, kiedy właśnie w ramach takiej polskiej zapobiegliwości, robiła dżemy z dostępnych na wsi owoców. Według Kubanki jak nie ma w sklepie – to nie ma. To już raczej mężczyźni wykazują się większą pomysłowością w obszarach zaopatrzeniowych.
Kolega Pani Joli miał wypadek na wiejskiej drodze. Wjechał w krowę, która tak naprawdę została mu wepchnięta pod koła. Krowy oczywiście nie zabił, ale zanim oszołomiony i wystraszony wysiadł z auta, nie wiadomo skąd w jednej sekundzie pojawiło się kilku mężczyzn z maczetami, którzy krowę dobili, poćwiartowali, podzielili i… zniknęli. Zajęło im to dosłownie kilka minut. Jedynymi śladami po zdarzeniu było wgniecenie na masce i krwawe ślady na drodze! Czyli pomysłowość aprowizacyjna jednak jest. Nieco ekstremalna i niebezpieczna dla kierowców, ale jest!
Niebezpieczny jest też klimat. Wspominałam już o huraganach pustoszących tamte regiony. Nie raz i nie dwa słyszymy o katastrofalnych skutkach huraganów w Stanach Zjednoczonych. Dlaczego dużo mniej takich informacji o skutkach huraganów na Karaibach? Jednym z powodów na pewno jest sposób budowania domów. Amerykanie stawiają lekkie konstrukcje szkieletowe, do tego duże i piętrowe. A jak budują Kubańczycy? Na pewno niebagatelne znaczenie ma tu zasób ich portfeli. Zasadniczo inny od portfeli amerykańskich. Niezależnie od przyczyn, Kubańczycy budują niskie, jednopiętrowe domy murowane, tak jak w Polsce. Te domki można by wziąć za domy letniskowe w naszym pojmowaniu przestrzeni. Jednak taki właśnie sposób budowania domów powoduje, że bronią się one skutecznie przed huraganami. Dodatkowo, i to już na pewno spowodowane jest możliwościami finansowymi Kubańczyków, te ich domy nie mają szklanych okien. Szkło jest masakrycznie drogie na Kubie i dlatego cała kubańska wieś to okna z drewnianymi głównie żaluzjami. Nie dość, że razem z konstrukcją opierają się huraganom, to odpowiednie ustawienia żaluzji daje coś tak nie do przecenienia w tamtejszym klimacie, jak przewiew!
Jak już wspomniałam o kubańskich portfelach, to kontynuujmy ten nieelegancki, pieniężny temat. Wiecie ile kosztuje takie porządne, ładne, drewniane krzesło u kubańskiego rzemieślnika? Cztery tysiące peso. Cena jak cena. Nic nam nie powie dopóki jej do czegoś nie odniesiemy. A wiecie ile zarabia przeciętny Kubańczyk? Cztery tysiące peso właśnie! Nawet nie bardzo wiem jak skomentować. Szczęśliwie ominęły mnie czasy czekania latami na „malucha” i oszczędzania na niego latami. Wiele można znaleźć wspólnych cech w kubańskiej i polskiej rzeczywistość lat socjalizmu. Intuicyjnie jednak ośmielę się stwierdzić, że gdybym miała wybierać rzeczywistość polityczno-gospodarczą, to jednak postawiłabym na polskiego ducha „kombinowania”. Kubańczycy do dzisiaj kupują „na kartki”! W ich przypadku to jest „na zeszyt”. Ich kartki to zeszyciki, w których odnotowuje się zakupione, miesięczne przydziały ryżu, kawy czy kurczaka! Tych przydziałów nie można zrealizować w jakimkolwiek sklepie, w którym akurat coś „rzucili”, a my szczęśliwym trafem znaleźliśmy się wtedy obok. Te przydziały zawsze trzeba zrealizować w zadeklarowanym sklepie. Kubańczycy zazwyczaj wybierają sklep obok domu lub obok miejsca pracy.
Jest jednak pewna cecha, która łączy mocno Kubańczyków i Polaków. To postawa typu „zastaw się a postaw się”. W pewnych okolicznościach oczywiście. Na Kubie funkcjonuje bardzo mocno pojęcie „piętnastki”. U nas hucznie obchodzimy osiemnaste urodziny, a tym samym wchodzenie w dorosłość. „Piętnastki” na Kubie mają podobny wydźwięk. Za to rozmach bardziej weselny niż urodzinowy. Obchodzone są praktycznie we wszystkich krajach latynoamerykańskich, gdzie zazwyczaj połączone są ze świętowaniem religijnym (msze lub nabożeństwa), jednak ze względów oczywistych na Kubie tego akcentu religijnego brak. Te imprezy kosztują fortunę. Trudno, żeby było inaczej, skoro piętnastolatka występuje w „sukni księżniczki”, z diademem, a jej czternaście koleżanek w szytych dla nich specjalnie, identycznych sukniach – jak druhny na naszych weselach. Są prezenty, umówiony makijaż i fryzjer. I dużo kontrowersji na ten temat. Krytycy wskazują podkreślanie takimi imprezami gotowości seksualnej piętnastolatek, a także podkreślanie zależności kobiet od rodziny i kościoła.
Jak każda tradycja, nieco nieprzystająca do zmieniających się czasów, „piętnastki” na Kubie podobno zanotowały już nowy trend. Co rozsądniejsze pannice, zamiast wpakowywać rodziców w długi, organizują mini imprezy dla najbliższych, lub w ogóle z nich rezygnują, w zamian za dodatkowe fundusze na nowe ciuchy lub inne, bardziej praktyczne wydatki. Chociaż na zupełny zanik tej tradycji raczej nie można liczyć. To tak jakby założyć, że w pewnych kręgach w Polsce można by było zorganizować skromny ślub bez alkoholu, i nie zapraszać wujostwa ostatni raz widzianego przez rodziców na ich własnym ślubie. Wszyscy wiemy, że nierealne…
Są jednak rzeczy na ziemi i niebie, o którym nie śniło się filozofom. Jestem pewna, że kiedyś Kuba nas zaskoczy.
Nie odważę się napisać, że trzymam za to kciuki, ponieważ ten zakątek świata jest jednak niezrozumiały dla Europejczyka, i może to być zaskoczenie tak burzące naszą rzeczywistość, jak choćby wojna w Ukrainie.
Mam jednak nadzieję, że to zaskoczenie będzie dźwięcznie i leniwie wybrzmiewać jak „Chan chan” lub „Candela”, w jakości wykonania Buena Vista Social Club!