Od dziecka jeździmy na nartach. W tym obszarze nasz tata bardzo skutecznie przeniósł na nas swoją pasję. Całe nasze dzieciństwo to ferie w Szczyrku, w Korbielowie, w Sopotni, na Magurze Małastowskiej. Potem z roku na rok rozszerzaliśmy paletę ulubionych miejsc narciarskich. O obowiązkową Krynicę ze Słotwinami i Jaworzyną, Wierchomlę, Kasinę, Wisłę. Bardzo podobało nam się w czeskich Karkonoszach. Polecamy Mlade Buki – bardzo przyjemne miejsce na rodzinne szusowanie nawet z małymi dziećmi. Moja kilkuletnia chrześnica tam uczyła się jeździć z czeskim instruktorem, i jak to dzieci w tym wieku, nie miała absolutnie żadnych problemów komunikacyjnych! Jak dzieci nieco okrzepną na nartach można zostać w Karkonoszach, tylko zmienić miejsce: Cerna hora, czyli Czarna góra. A potem słowacki Chopok. Jakoś Tatry od słowackiej strony zawsze wydawały nam się dużo bardziej przyjazne, niż ta około-zakopiańska wersja. Kiedyś wspominałam o tym, że rodzinnie mamy chroniczne uczulenie na tłumy. Z taką jednostką chorobową tylko raz zdarzyło nam się ferie zimowe spędzić w Zakopanem. Nad czym straszliwie boleję, bo miłość do Tatr też mamy podprogowo przekazaną przez tatę. Jednak ta miłość znika w tempie wprost proporcjonalnym do długości korków na zakopiance i ilości tłumów na Krupówkach. Dlatego pojawiły się te nasze coroczne poszukiwania alternatywnych możliwości w zasięgu kilku godzin jazdy samochodem.

W zeszłym roku wodząc palcem po mapie ześlizgnęliśmy się tak bardziej na wschód. Bieszczady znamy i kochamy, ale w tej letniej odsłonie. Nigdy nie pojawiły się jako opcja zimowo-narciarska. Na pewno jest tego powód. Jeśli ktoś kocha narty i jest bardzo dobrym narciarzem, uprawiając ten sport wyczynowo, raczej trudno będzie mu tam znaleźć możliwości narciarskiego upojenia, ale…

Jeśli ktoś jeździ czysto rekreacyjnie, z dziećmi, które stwierdziły, że narty to nuda i chcą spróbować snowboardu, to taki otwarty w zeszłym roku stok w Wańkowej jest idealnym miejscem na zmianę dwóch desek na jedną, i szkolenie swoich nowych umiejętności. Prawie w centrum Ustrzyk Dolnych jest stok Gromadzyń, bardzo rodzinny. Natomiast naszym faworytem była Laworta. Stok z homologacją FIS na slalom i slalom gigant, z różnicą wzniesień 256 metrów. Ta różnica wniesień powoduje, że duża część chętnych jednak decyduje się na łatwiejsze: Wańkową czy Gromadzyń. A to z kolei skutkuje znacznie mniejszą ilością narciarzy na Laworcie. Pewnie biznesowo to nie cieszy właścicieli, ale jakże cudownie jest stanąć na szczycie stoku i „połknąć” go na raz nie obawiając się o początkujących narciarzy, których tu jest stosunkowo mało. Ci zostają na dole przy taśmie i małych wyciągach orczykowych. Mój mąż o mało nie złożył formalnego wniosku o premię dla osoby, która ratrakuje stok. Jesteśmy z tych, którzy pojawiają się na stoku jako jedni z pierwszych, dlatego w pełnej krasie  mogliśmy podziwiać śnieżny „sztruks” wyprodukowany z samego rana ratrakiem.

Narty nartami, taki jest główny cel naszych wyjazdów zimowych, ale drugi cel jest nie mniej ważny: spędzenie czasu razem. I czasami zastanawiam się co ważniejsze: czy to uczucie ognia w mięśniach, o których człowiek dowiaduje się, że je w ogóle ma, czy te poranki przy śniadaniu w wynajmowanych mieszkaniach, kiedy dzieci rozespane, rozczochrane, siadają do stołu najczęściej jeszcze w piżamach. Uwielbiam te momenty kiedy łapiemy drobne złośliwości młodszych nastolatków, gdzie jeszcze nierozbudzona moja chrześnica próbuje odgonić resztki snu i nie jest w stanie na jakieś poranne pytane odpowiedzieć inaczej jak „yyyyy”, a jej kuzyn konkluduje: „O, Zosia się zepsuła!” Uwielbiam ten poranny chaos przy pierwszej próbie wyjścia: kaski są? buty wzięliście? Maciek gdzie masz gogle? Nie mylić z Google, bo te ma zawsze przy sobie w telefonie!  Ktoś widział moje rękawiczki? Kto wie gdzie są klucze od mieszkania?

Potem jest ten moment, kiedy trzeba wbić się w buty narciarskie, co wiąże się uroczą chwilą, kiedy mąż pada przede mną na kolana, żeby dopiąć mi te buty, ponieważ sama nie jestem w stanie. Brat bezczelnie sugeruje, że muszę schudnąć, albo składać na nowy sprzęt. Zemsta będzie słodka: wieczorne podkręcenie głowiczki na kaloryferze. Jak Najwyższy zorganizował ten świat dając kobietom i mężczyznom tak różne odczuwanie ciepła? Tu Mu ewidentnie coś nie wyszło.

Po konfrontacji w butami narciarskimi dochodzi na stoku do konfrontacji w własną kondycją. Nie wiedzieć dlaczego, u mnie zawsze wynik tejże jest fatalny… A na dodatek zawsze po feriach muszę tłumaczyć znajomej jak to jest możliwe, że zjeżdżając w dół organizm dokonuje wysiłku. I się poci!

Te braki kondycyjne i tak nie zmieniają stanu zachwytu nad otaczającą rzeczywistością, zwłaszcza po wyjeździe na szczyt. Przyzwyczaiłam się do tego, że jestem obiektem żartów, zwłaszcza dzieci, kiedy ustawiam ich wszystkich do obowiązkowego zdjęcia. Jeśli akurat pojawia się wtedy słońce, to nic więcej mi do szczęścia nie potrzeba!

Potem to już tylko wyścig z własną słabością, i czekanie czy ktoś inny zawnioskuje wcześniej o przerwę na zimową herbatę lub gorącą czekoladę. Udaje mi się czasami nie być tym wnioskującym!

A jak jestem, to tak naprawdę nie mam wyrzutów sumienia. Wiem, że zazwyczaj reszta czeka na tego pierwszego, i zgłaszającego się wita z ulgą. To taki test szczerości z samym sobą: kto mniej oszukuje siebie i postrzeganie swoich możliwości sportowych.

Poza wszystkim ta czekolada czy herbata też należą do protokołu. O to chodzi, żeby poszukać miejsca, żeby pośmiać się z włosów spod kasków, albo z tych, którzy nie opanowali chodu po śliskich płytkach w butach narciarskich i cała zawartość niesionej przez nich tacy ląduje na podłodze. No ani to kulturalne, ani nie po chrześcijańsku. Ale jak się człowiek cieszy, że to nie jemu się przydarzyło! Zawsze podziwiam rodziców, którzy dla świętego spokoju pozwalają dziecku iść „na pusto” do stolika, a sami niosą tacę z dwoma talerzami zupy, dwoma szklankami kompotu i talerzem pierogów. Ci, którzy nie nieśli takiego zestawu w kurtce, w butach narciarskich, po mokrych płytkach, z portfelem przytrzymywanym jedną ręką pod tacą, z siedmiolatkiem uczepionym spodni, w tłumie głodnych spieszących do kolejki, albo szukających wolnego stolika – „nic nie wiedzą o zabijaniu”!

Jak już po kilku godzinach stwierdzicie, że albo kolana albo uda odmawiają posłuszeństwa, to trzeba zdjąć buty narciarskie. Podobno jacyś „amerykańscy naukowcy” określili moment zdejmowania butów narciarskich jako rodzaj takiej przyjemności, którą można przyrównać do przyjemności odczuwalnej po stosunku seksualnym. (Swoją drogą, zawsze się zastanawiam nad tym, kto tym „amerykańskim naukowcom” daje fundusze na tego typu badania.) Jednak coś w tym jest. Jakiekolwiek by nie były te buty, które wkłada się po zdjęciu narciarskich, ma się w pierwszej chwili uczucie, że w kapciach maszeruje się po śniegu.

Czas na przyjemności popołudniowe. Zawsze zaczynają je „ciche zajęcia świetlicowe”. Czyli godzinka albo na drzemkę, albo z książką lub audiobookiem. (Audiobook to niedawno odkryta przeze mnie przyjemność. Nawet tak ortodoksyjny zwolennik klasycznej książki jak ja, zaczyna doceniać współczesne wynalazki, tym bardziej, że zamiast dwóch książek zabieram po prostu telefon.) To o tyle ważne, że spakowanie się w trzy lub cztery osoby do samochodu na tygodniowy wyjazd na narty jest jednak znacznie trudniejszym wyzwaniem przestrzennym, niż spakowanie się na dwa tygodnie na wyjazd letni. Narty, kijki, kaski, buty narciarskie pochłaniają ogromną ilość przestrzeni samochodowej. A tu jeszcze miejsce na planszówki trzeba znaleźć. To punkt obowiązkowy bagażu, ponieważ jest ściśle związany z tym drugim celem wyjazdu: spędzaniem wspólnie czasu. Jak minie czas na ciche zajęcia świetlicowe, to pada nieśmiertelne pytanie: „w co gramy?”.  Dorośli często optowali za „państwa- miasta”, jednak młodsza młodzież szybko zdała sobie sprawę, że ze względu na wiek i przerobiony materiał szkolny, są raczej na straconej pozycji, dlatego ta gra długo nie zagrzała miejsca w naszym stalowym repertuarze. Za to zeszłoroczny prezent mikołajkowy Zosi bije rekordy popularności. Gra nazywa się „kolejka” i przenosi w świat zakupów schyłkowego PRL-u. Nas chyba dopada nostalgia czasów słusznie minionych, jak patrzymy na karty z laleczką-czarnulką, szamponem familijnym, mydłem grającym w jednej z kluczowych scen w filmie „Kingsajz”. Dzieci natomiast, wijąc się ze śmiechu przeniosły do życia codziennego hasła z kart operacyjnych: „Pan tu nie stał, remanent, matka z dzieckiem na ręku”.

Drugie miejsce na top liście zajmuje „splendor” – mój ulubiony. Zaraz potem „everdell”. Tutaj mój młodszy syn jest niepokonany. Natomiast jakichkolwiek rozgrywek by nie zorganizować w „dobble”, zawsze wygra Zocha. Ja osobiście uwielbiam „colour brain”, niestety jestem osamotniona w tej miłości. A już kompletnie nie mam szans na to, żeby kogokolwiek namówić na którąkolwiek z gier wydawnictwa Aleksander (quiz o Polsce, o Europie, o kulturze i sztuce). Próbuję wjechać im na ambicję i posądzam o tchórzostwo przed starciem z mistrzem, czyli ze mną! Niestety, nie robi to na nich wrażenia! Gry jednak przestrzeń samochodową zabierają co roku w nadziei, że może tym razem uda się ich przekonać.

W tym roku, zupełnie przypadkiem, mieliśmy dodatkowe zajęcie na wieczór: Marvela. Któreś z dorosłych niechcący objawiło swoją ignorancję połączoną z abnegacją  dot. filmów Marvela właśnie. Reszta musiała przyznać się do mniej więcej tego samego poziomu wiedzy. Naszym dzieciom włosy dęba na głowach stanęły. Obłęd w oczach połączony z przerażeniem i niedowierzaniem nad tym, że myśleliśmy, że Kapitan Ameryka to to samo co kapitan Marvel! A już zupełne nikt z nas nie wiedział kto to Loki. No bo o Iron Manie, Hulku, czy Thorze, to jednak coś tam wiedzieliśmy. Dziatwa nasza postawiła sobie za punkt honoru uświadomienie nas w tym, jakże ważnym z ich punktu widzenia, obszarze pop kultury. Co próbowała uskutecznić kolejnymi filmami Marvela rozplanowanymi na wszystkie wieczory naszego wyjazdu. Śmiem twierdzić, że średnio im poszło. Czegoś tam się dowiedzieliśmy o Avengersach. Jednak w momencie, kiedy mój brat skonstatował, że swoich chrapaniem zagłuszam ryki super złola: Thanosa, to nawet Zosia, największa fanka Avengersów stwierdziła, że dalsze nakłady w naszą marvelowską edukację nie mają sensu. Dodatkowo zostałam posądzona o skrajną bezczelność, ponieważ kazałam sobie na następny dzień przy śniadaniu streszczać fragmenty, które przespałam. Było to odbierane przez młodzież jako impertynencja, grubiaństwo i tupet ponad wszelką miarę. Jednak… tłumaczyli!

Czuję w tym wszystkim rękę „Bieszczadzkich aniołów”. Muskały nas swoimi zielonymi skrzydłami.

„…Anioły są całe zielone
Zwłaszcza te w Bieszczadach
Łatwo w trawie się kryją
I w opuszczonych sadach

W zielone grają ukradkiem
Nawet karty mają zielone
Zielone mają pojęcie
A nawet zielony kielonek…”

2 thoughts on “Bieszczadzkie anioły

  1. Cudownie się czyta wszystko co wychodzi spod Twojego pióra. Prawie poczułam zapach zimowej herbaty oraz energię szusowania?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *