„Berlin Zachodni, Berlin Zachodni, tu stoi Polak co drugi chodnik…”
Pamiętacie? Oczywiście, że pamiętacie. Rok 1990. Ten kawałek musiał być obowiązkowo wykrzyczany na każdej porządnej imprezie licealnej. Trochę czasu minęło i stwierdziłam, że czas by może nadrobić zaległości i skonfrontować to nasze licealne skandowanie z rzeczywistością. Mam takie poczucie, że ja zawsze w pewnych miejscach zjawiam się „za późno”. Co to znaczy? Chyba tylko tyle, że nie w momencie, kiedy te miejsca są najmodniejsze, najbardziej popularne, nie wtedy, kiedy wypada tam być. Co z tego wynika? Oprócz bolesnej świadomości, że mój portfel nie nadąża za moimi potrzebami? To ta negatywna strona. Jest jeszcze i pozytywna. Chodzi o to, że takie „późniejsze” zjawienie się w tych miejscach pokazuje je bardziej prawdziwymi, nieco odartymi z celebryckiego nimbu czasów świetności. Szybko ulatniają się demony związane z polskim myśleniem, że „tam to jest tak wspaniale, a u nas…” Weekendowy wyjazd do Berlina był na to książkowym przykładem.
Miałam w głowie wizerunek tego miasta jako symbolu nowoczesności, digitalizacji, start up’ów. Czy mogę powiedzieć, że Berlin taki nie jest? Nie mogę! Przecież byłam tam tylko cztery dni. I nie zakosztowałam ani realiów pracy, ani nocnego życia tam. Za to jakieś wrażenie Berlin zrobił. I to wcale nie zawsze negatywne, jakby można by już wyczytać ze wstępu.
Zacznijmy od tego, że Berlin jest ostatnim miastem, które można by określić przymiotnikami: piękny, urokliwy, czarujący. To absolutnie nie ten rodzaj miasta. Berlin nie ma nic z klimatu Paryża, Krakowa czy Pragi. To miasto szerokie, przestrzenne. Raczej przywodzące na myśl Warszawę czy Budapeszt. Tylko w tym momencie tak makabrycznie rozkopane robotami drogowymi, że ten fakt na pewno mocno obciąży nasze wspomnienie.
Wyjeżdżając rano z domu, byliśmy w Berlinie wczesnym popołudniem. Mieszkanie z booking.com mieliśmy zarezerwowane w Berlinie Zachodnim, używając nomenklatury przed zjednoczeniowej. Ja je polubiłam od wejścia. Było w takim nowocześnie staroświeckim stylu, w jakim można spotkać mieszkania choćby w Paryżu, czy innych miejscach, które nie muszą na siłę udowadniać, że są nowoczesne. Są takie, jakie są. Pewnie dlatego pojawiły się moje pozytywne odczucia.
Jako, że byliśmy niewiele ponad dwa kilometry od Reichstagu, to po rozparcelowaniu miejsc i rzuceniu walizek nie pozwoliłam na żadne lenistwo. Nikogo to specjalnie nie zaskoczyło. Nawet moja bratanica nie łudziła się co do sposobu spędzenia popołudnia.
Postawiłam wszystkich do pionu i ruszyliśmy na popołudniowo wieczorny spacer. Berlin, jako stolica kraju, który ma za sobą taką a nie inną historię, mocno podkreśla, że ma świadomość tej historii. Zaczęliśmy od Pomnika Pomordowanych Sinti i Romów Europy. Pomnik ma niecodzienną formę instalacji wodno-kamiennej, ze zdjęciami Sinti i Romów różnych narodowości i ich historiami. W piękny, czerwcowy dzień roku 2023 jakoś wolniej docierały do nas tragiczne historie tych ludzi. Drugim takim miejscem jest Pomnik Pomordowanych Żydów Europy. To właściwie plac usiany betonowymi sześcianami przywodzącymi na myśl sarkofagi. Instalacja bardzo nowoczesna w formie. Ja to miejsce zapamiętam raczej z tego, że jedną z krawędzi instalacji jest Hanna Arendt Strasse. Imię filozofki przywodzi na myśl moje zaległości w lekturze. Ale to chyba poprawne połączenie: Pomnik Pomordowanych Żydów Europy i wyrzuty sumienia.




Potem to już Reichstag. Niestety nie weszliśmy do szklanej kopuły. Świadoma tego, że ciężko będzie tam wejść z marszu, próbowałam wcześniej zrobić rezerwację na stronie instytucji. Nic z tego. To było pierwsze zderzenie z nie do końca dobrze funkcjonującymi berlińskimi systemami. Po kilku próbach, gdzie strona powiedziała „ ups coś poszło nie tak”, darowałam sobie dalsze wysiłki w tym kierunku. Reichstag mamy obfotografowany z zewnątrz. Czas na Bramę Brandenburską. Cokolwiek by nie powiedzieć o tym mieście, to pod Bramą Brandenburską ja miałam to uczucie, które uwielbiam: świadomość dotykania historii. Podobnie jak w miejscu pod nazwą Checkpoint Charlie. To najbardziej znane przejście graniczne czasów zimnej wojny, które armia amerykańska opuściła w 1991 roku.



To chyba dobry moment żeby wspomnieć o podziale Berlina murem. Moje osobiste odczucie jest takie, że połączenie sowieckiej ideologii i niemieckiego podejścia do porządku stworzyło chyba coś, co mogło być straszniejsze niż komunistyczne realia w Polsce. Ja sama pamiętam obóz harcerski w NRD w połowie lat osiemdziesiątych. Oprócz bezpruderyjności, na którą polskie dziecko wychowywane w katolickim wstydzie ciała nie było absolutnie przygotowane, to w pamięci utkwiła mi niemiecka straż graniczna z psami, która kojarzyła się wtedy tylko z historycznymi filmami o wojnie i z hitlerowskimi strażnikami. Dlatego historia Muru Berlińskiego jest dla mnie tak samo traumatyczna jak historia polskich żołnierzy wyklętych. Chris Gueffroy uważany jest za ostatnią osobę zastrzeloną przy próbie ucieczki, 5 lutego 1989 roku. Nie miał jeszcze 21 lat i był ode mnie starszy o 7 lat. Historia, zwłaszcza ta najnowsza, staje się bardzo realna i przestaje być tylko kolejnym tematem do nauczenia się na lekcję, kiedy zaczyna się ja odnosić do swojego życia i uświadamiać sobie, jak bardzo to mogło być naszym udziałem. Na mnie największe wrażenie zrobiły historie dzieci, ofiar „pośrednich” muru. Większość z nich utonęła w Sprewie. Nie uciekały. Jak to dzieci lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych bawiły się nad rzeką. I wpadały do niej. I nie ratowano ich. Ze strachu przed tym, że wschodnioniemiecka straż graniczna będzie strzelać do ratujących, biorąc ich za uciekinierów…
Był już wieczór i zaczęliśmy głodnieć. Przy Checkpoint Charlie jest mnóstwo garkuchni. Co mielibyśmy zjeść na początek jak nie currywurst. Zamówiliśmy. Zjedliśmy. I wystarczy wrażeń z niemieckiej kuchni. Moja bratanica doceniła dodatek z postaci frytek. Bez tego trudno byłoby to przełknąć. Podsumowując nasz pobyt kulinarnie: jedliśmy świetny włoski makaron i nie mniej świetne włoskie lody, tureckiego kebaba i hinduski obiad. Wszystko było przepyszne. Oprócz currywurst!
Drugi dzień zaplanowaliśmy w Poczdamie. Poranek w Cecilienhof, czyli miejscu gdzie miała miejsce konferencja poczdamska wielkiej trójki. To znowu było miejsce, gdzie mocno było czuć gęstniejące opary historii. Dosłownie. Zaskakujące na co zwraca się uwagę. Ja od razu zauważyłam, że stół obrad, oprócz kartek do notatek i ołówków, wyposażony był w popielnicę dla każdego uczestnika. W tamtym czasie papieros, lub jego pochodne był atrybutem „prawdziwego mężczyzny”. Jeśli jesteśmy przy papierosach, to ogromnym zaskoczeniem dla nas wszystkich była ilość osób palących publicznie, a co za tym idzie, ilość petów na przystankach autobusowych, tramwajowych, czy przy wejściu do metra. W gruzach legł mit niemieckiej czystości.



Jeszcze dwa inne legły w gruzach: mit niemieckiego porządku, tego mentalnego. Zmiana świateł w Berlinie trwa bardzo krótko w porównaniu do tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Polsce. Zdarzyło nam się zjeżdżać ze skrzyżowania na czerwonym. W pierwszy dzień mocno nas to stresowało. Ale w kolejne już mniej. Zwłaszcza, jak oprócz prywatnych samochodów przemykających na czerwonym zobaczyliśmy autobus, który to zrobił, kiedy my na pasie obok spokojnie zdążyliśmy wyhamować.
I mit o digitalizacji. W moim powiatowym mieście bez problemu zapłacę w parkometrze kartą płatniczą. Spróbujcie to zrobić w Berlinie. Powodzenia! Bez monet szykujcie się na mandat.



Karta płatnicza to w ogóle jest chyba rodzaj luksusu. To, że za kebaba w tureckiej budce musieliśmy zapłacić gotówką, to raczej nas nie zdziwiło. Ale kiedy płacąc za piwo w lokalnym, niemieckim barze usłyszeliśmy, że „cash only”, to jednak się zdziwiliśmy. Mój brat nie byłby sobą gdyby nie wdał się w rozmowę z właścicielem i nie dopytywał, czy to jest standard. I podobno w wielu miejscach jest. Niemcy lubią gotówkę.
Ale wracajmy do Poczdamu. Kupując bilet w Cecilienhof mogliśmy od razu i taniej kupić bilet do pałacu Hohenzollernów Sanssouci. Korzystając z uprzejmości przemiłej Pani w kasie, która objaśniła nam cały system i przeliczyła najtańszą opcje dla sześciu osób, kupiliśmy rzeczony bilet, rezerwując konkretną godzinę, zaplanowaną na „po obiedzie”. Skoro „po obiedzie”, to w restauracji obok zamku zasiedliśmy przy wskazanym stoliku. Dostaliśmy karty. Wstępnie wybraliśmy. Podszedł kelner i…
W związku tym, że bilet na zwiedzanie zamku był na konkretną godzinę chciałam dopytać kelnera o danie dnia, które będą najszybsze w przygotowaniu. Zaczęłam od tego właśnie, że mamy bilet… Pan nie dał mi dokończyć i raczył nas dość niegrzecznie poinformować, że to nasz problem na co i na kiedy mamy bilet. Dał nam jasno do zrozumienia, że mało go obchodzą nasze rozterki czasowe. I czy coś zamawiamy. Gdybym była sama, na pewno bym wyszła. Ci, którzy mnie znają, wiedzą, że nie jestem typem, który oczekuje czerwonego dywanu na swoją cześć. Jednak ten Pan przekroczył granice dobrego smaku w swoim wywodzie. Niestety czas rzeczywiście biegł, a my wiedzieliśmy, że w pobliżu nie ma żadnej kulinarnej konkurencji, zatem mój brat uznał za stosowne ratować sytuację, póki to było jeszcze możliwe i stwierdził, że chyba mamy jakieś „misunderstanting” wynikające z zawiłości językowych. Mimo świadomości tego co właśnie zaszło, kelner postanowił skorzystać z szansy danej mu przez Pawła, a w konsekwencji my wszyscy postanowiliśmy udawać, że taka jest oficjalna wersja wymiany zdań sprzed chwili. Zamówiliśmy. Przy płaceniu rachunku Pan bardzo miło poinformował nas, podając terminal do płatności kartą, że gdybyśmy mieli życzenie dodać napiwek, to… W tym momencie utwierdziłam się w przekonaniu, że Pan jednak jest bezczelny. Napiwku nie dostał. Jaki z tego morał dla mnie na przyszłość? Jeśli dojdzie do podobnej sytuacji kiedyś, w przyszłości, to trzeba jednak wyjść. I to nie ze względu na finalne pytanie o napiwek. W wielu momentach życia zawodowego, rodzinnego zmuszamy się do akceptacji przeróżnych zachowań. Nie zdarza się Wam coś w stylu: „Zostaw…, daj spokój…, to tylko ciotka…, szef na pewno nie miał tego na myśli…, przecież nie będziesz się kłócił z osiemdziesięcioletnim wujkiem?” Oczywiście, że wszyscy mamy do czynienia z tego typu sytuacjami. Ja jednak powoli dochodzę do wniosku, że już za stara jestem, żeby musieć wszystko akceptować dla tzw. „świętego spokoju”. Ten obiad nie był przyjemnością, a raczej konsumpcją, w oczekiwaniu na najszybsze możliwe jej zakończenie. A przecież ten wyjazd to był czas naszego odpoczynku, rozrywki. I psuć sobie taki cenny czas akceptacją zachowań, których tak naprawdę nie akceptujemy?
Z ulgą ruszyliśmy w stronę pałacu „Starego Fritza”. Bo taką ksywkę jeszcze za życia otrzymał Fryderyk II Wielki, Elektor Brandenburgii, Król Prus. Nawet jeśli historia nie jest Waszą najmocniejszą stroną, to jak zerkniecie na najsłynniejszy portret tego władcy, to od razu skojarzycie okres w historii. Jak bardzo negatywnie byśmy nie oceniali Fryderyka Wielkiego z polskiej perspektywy, to trudno nie docenić jego otwartego umysłu i pewnego samozaparcia z jakim szedł przez życie. W trudnych stosunkach z ojcem, zmuszony do małżeństwa, gdzie najprawdopodobniej był homoseksualistą, walczył o siebie w rzeczywistości, która mu tego nie ułatwiała. Jakby nie jego fałszerstwa monetarne na szkodę Rzeczpospolitej, to bym go nawet polubiła!



Po zwiedzeniu dość klasycznego w formie miejsca, niemiłosierny upał wygonił nas z nasłonecznionego, pałacowego dziedzińca i dzień kończyliśmy z zimnym piwem, które idealnie pasowało do miejsca, czasu i temperatury.

Następny dzień zaczęliśmy na Wyspie Muzeów. Miejscu w centrum Berlina, gdzie natężenie muzeów może przyprawić o ból głowy nawet mnie. Ten ból głowy był spowodowany raczej tym, że musieliśmy dokonać jakiegoś wyboru w tych muzeach. W cieniu monumentalnej katedry berlińskiej doszliśmy do porozumienia. Skoro Muzeum Pergamońskie jest w trakcie przebudowy, (tutaj kątem oka widzę radosne, ale jednak taktownie powstrzymywane reakcje trójki naszych dzieci) to może coś mniej klasycznego: Muzeum NRD. To był sztos! Muzeum jest naprawdę świetnie zorganizowane. Z mnóstwem eksponatów, które nam, dorosłym niestety kojarzyły się z dzieciństwem w PRL. Natomiast pierwszy raz w życiu mieliśmy do czynienia z sytuacją, kiedy my już po godzinie myśleliśmy, aby wyjść, natomiast nasze dzieci, niezadowolone: „ już????”



Świat tam pokazywany był dla nich taką abstrakcją ( i miejmy nadzieję, że tak zostanie!) , że nie mogli się napatrzeć.
Trabant z miejscem w bagażniku dla uciekinierów, zdjęcie ojca z niemowlakiem na ręku, spuszczającego się na linie, czy wreszcie stanowisko podsłuchowe… Większość śmiesznostek tamtych czasów jak i okropności namacalnie dostępne.
Esencja przekazu muzeum jednak dość ponura, zatem towarzystwo stwierdziło, że porządna porcja rozrywki jest konieczna. I gdzie pojechaliśmy? Do muzeum gier video. Bazując na informacjach przekazanych przez moją drugą połowę, fascynata gier video, podobni jemu mogą tam odnaleźć namiastkę raju na ziemi. Absolutnie wszyscy, łącznie z Zosią biegali tam od gry do gry. Tylko ja wykorzystałam godzinkę na przesłanie wszystkim babciom, ciociom, wujkom pozdrowień i zdjęć z długiego weekendu. Chociaż nawet ja znalazłam tam coś, co było mi bliskie w tym obszarze: River Raid. Jak tak sięgnę pamięcią, to dość dobra w tym byłam!


Po porcji rozrywki zjedliśmy wspominany wcześniej przepyszny hinduski obiad, a popołudnie spędziliśmy jednak w nieco bardziej klasycznej formie, bo w Charlottenburgu.



Moi panowie dość mocno krytycznie ocenili ten weekend. To chyba kwestia czystej psychologii. Żyjemy z jakimiś mitami i bardzo nie lubimy jak odchodzą w przeszłość. Za to zawsze daje to nowe otwarcie. Dla mnie czynnikiem, który przeważył szalę oceny wyjazdu na dobrą stronę mocy był drobny szczegół. Na Wyspie Muzeów spotkaliśmy nowożeńców, którzy byli tam na sesji zdjęciowej. Wiecie czym podjechali? Białym trabantem przerobionym na limuzynę weselną. I jak tu się nie uśmiechnąć na taki poziom dowcipu i dystansu!

