Stawiam sobie teraz kilka zasadniczych pytań: „jak to możliwe, kto na to pozwolił, gdzie były władze?”. I nie umiem znaleźć odpowiedzi. Pewnie nie rozumiecie o co w ogóle pytam. Już tłumaczę! Sama sobie zadaję pytanie jak to możliwe, że do tej pory nie dotarłam na Warmię i Mazury!

To nie do końca prawda. Dotarłam tam podczas kilku wyjazdów służbowych. I dodatkowo wakacyjne dotarłam tam równo dwadzieścia lat temu. Z mężem i trzymiesięcznym pierworodnym. I pewnie ten fakt, że to były wakacje z trzymiesięcznym i do tego pierwszym dzieckiem spowodował, że niewiele z tego pamiętam. Na pewno znaczenie w postrzeganiu tamtych wakacji miał fakt ograniczenia w działaniu ze względu na niemowlaka. Jednak co się odwlecze to nie uciecze!

Jakoś od stycznia szukałam pomysłu na majówkę. Kilka oczywistych zaległości turystycznych takich jak Ateny lub Stambuł wyskakiwało z tłumu innych zaległości krzycząc jak osioł ze Shreka: ja, ja, mnie weź, mnie weź! I już, już chciałam klikać rezerwacje, kiedy resztka zdrowego rozsądku uparcie powtarzała w mojej głowie: maj, maj, maj! Kochany rozsądku, o co ci chodzi z tym majem? Chwila zastanowienia i duch matki-Polki jednak połączył wszystkie wskazówki. Po majówce mój syn miał w kalendarzu swoją własną maturę. Oczywiście wiedziałam, że ja za niego tej matury nie napiszę, ale przynajmniej zrobię śniadanie i koszulę wyprasuję. I oczywiście wiem, że moje dziecko i z tym by sobie poradziło. Tylko czy ja bym sobie poradziła z nieobecnością przy nim w tym czasie? Dlatego wszelkie dalsze wyprawy zostały skreślone kategorycznie, jako zbyt obciążone ryzykiem powikłań podróżniczych, takich jak choćby strajk kontrolerów.

Zaczęłam wodzić palcem po mapie Polski. Okazuje się, co mnie zawsze zaskakuje, że jest jeszcze kilka miejsc w naszym kraju zasługujących na uwagę, do których nie dotarłam. Lub takich, do których dotarłam, ale mnóstwo niedosytu po tych wizytach pozostało.

Zatem Mazury.

Wykonaliśmy jeszcze ostatnią, właściwie od początku skazaną na niepowodzenie, próbę przekonania do wyjazdu z nami naszego młodszego syna. O głupoto ludzka! Jak mogłaś pomyśleć, że jakikolwiek wyjazd jest więcej wart niż pięć dni w spokoju, bez rodziców! Nasza młodsza latorośl dość klarownie wyjaśniła brak zainteresowania wyjazdem, dopraszając od razu o pozwoleństwo urządzenia w domu w tym czasie imprezy z nocowaniem kolegów. Co innego nam pozostało? Zgodziliśmy się. Jakieś zaufanie do swoich dzieci trzeba przecież mieć!

Po napełnieniu lodówki i zostawieniu odpowiedniej ilości gotówki „na wszelki wypadek” wsiedliśmy rano do samochodu i po prostu pojechaliśmy.

W okolicach godziny trzynastej byliśmy już przed Olsztynem. Na obiad zaproponowałam mężowi, klasycznemu mięsożercy, obiad w stekowni znanej z wyjazdów służbowych. Tym sposobem weekend bardzo dobrze się rozpoczął. Popołudnie spędziliśmy na kilkugodzinnym spacerze po stolicy Warmii. Olsztyn kupił nas swoim dyskretnym urokiem. Wysoka Brama, rynek starego miasta, przepiękny park, Stary Ratusz, czy wreszcie Zamek Kapituły Warmińskiej silnie związany z postacią Mikołaja Kopernika, który do teraz siedzi sobie przed  zamkiem na ławeczce i wydaje się mieć status celebryty, sądząc po kolejce turystów czekających na to, aby zrobić sobie z nim zdjęcie. Jedynie żar lejący się z nieba, bardzo nienaturalny jak na pierwszy dzień maja, nieco zakłócał przyjemność przechadzki. Zakłócał, ale nie niweczył. Czar kamieniczek i dziedzińca zamkowego oraz skrzypiących podłóg tegoż zamku wygrał z temperaturą pozostawiając po sobie przyjemne, wakacyjne uczucie.

Olsztyn

Bardziej wakacyjnie niż majowo było też w momencie, kiedy trzeba było wsiąść do nagrzanego niemiłosiernie samochodu. Daliśmy radę i na kolację dotarliśmy do Mikołajek. W pokoju czekało na nas schłodzone, białe wino.

Istnieją takie małe przyjemności w życiu, jak lampka wina sączona po upalnym dniu na tarasie wchodzącym w mazurskie łąki, których nie da się przecenić. Jak teraz o tym myślę, to muszę przyznać, że ani przez moment nie pomyślałam o tym, że w tym czasie mój syn rozkręcał swoją imprezę na naszym domowym tarasie. Może to zaufanie, może wiara, może głupota, a może końcówka nowej, rzucającej nieco inne światło na poetkę biografia Marii Pawlikowskiej -Jasnorzewskiej autorstwa Anny Nasiłowskiej. Dość, że zauważyłam u siebie pierwsze objawy „późnego odpępnienia”. I wiecie co? Podobało mi się!

Po wieczornym koncercie pełnym rechotania żab, odgłosów świerszczy i brzęczenia komarów (komu by przyszło do głowy, że te siatki na oknach po coś jednak są!) po prostu padliśmy.

Myliłby się jednak ten, kto by pomyślał, że następnego dnia spaliśmy do południa. Po dość wczesnym śniadaniu, po godzinie ósmej jechaliśmy już lokalnymi drogami do Wilczego Szańca, kwatery głównej Adolfa Hitlera w lesie gierłoskim. Sama droga zasługuje na wzmiankę. Przyzwyczajani do tras szybkiego ruchu, nieprzyjemnego poruszania się czy to po miastach Górnego Śląska, czy to po zirytowanym swoimi korkami Krakowie mieliśmy ogromną przyjemność z jazdy wąskimi drogami, obwarowanymi często lipami, albo ograniczonymi kwitnącym w tym czasie słonecznym rzepakiem. Lokalny rolnik na swojej furmance, na tle tego rzepaku i szpaleru lip stworzył wrażenie otarcia się o podróż w czasie. Lata sześćdziesiąte stanęły przed oczami!

Tunel czasoprzestrzeni jednak nas nie wessał. Chociaż… Można by polemizować wchodząc na obszar Wilczego Szańca. Parkowaliśmy o dziewiątej rano. Na parkingu było dosłownie pięć samochodów. Zakupiliśmy bilety i odebraliśmy audioprzewodniki. I tutaj czas na pean na ich cześć. Lubimy przewodników w miejscach, o których niewiele wiemy. Nie raz zdarzyło nam się wpadać w zachwyt słuchając przewodników w zwiedzanych  miastach czy obiektach. Zdarzyły się też ogromne zawody. Na szczęście te były w mniejszości. Natomiast audioprzewodniki w określonych warunkach mogą być strzałem w dziesiątkę. Te z Wilczego Szańca są obecnie na szczycie naszej listy. Dlaczego? Z trzech powodów. Pierwszym z nich jest świetny tekst. W punkt. Nie przegadany szczegółami historycznymi,  skupiony na najważniejszych kwestiach, podany ze swadą, w sosie bardzo dobrej polszczyzny.

Drugim jest głos lektora. Możecie się śmiać i pokpiwać, ale jako zabiegany szczur korporacyjny odkryłam kiedyś audiobooki i wiem, jak bardzo głos i dykcja osoby czytającej może zepsuć lub spotęgować pozytywnie odbiór. Męski głos audioprzewodnika w Gierłoży czarował stanowczością, barwą i tembrem.

I trzeci powód: GPS. Urządzenia mają wbudowany GPS, który zwalnia stosowne komentarze w odpowiednim momencie. Nie ma potrzeby szukania kolejnych numerków, zwalniania kolejnych komentarzy. Wszystko dzieje się samo, w tempie zwiedzającego. Niby nic…Jednak żyjąc już kilka lat na tym świecie wiem, że szczegóły mają znaczenie. Potrafią zepsuć przyjemność, lub w naturalny sposób ją wzmocnić. Tutaj mieliśmy do czynienia z tym drugim przypadkiem.

Wilczy Szaniec – Realia kwatery Hitlera

Dwugodzinny spacer po Wilczym Szańcu to konfrontacja w potęgą nazizmu i jego końcem. Bunkry, zdjęcia, broń, aranżacje. Wszystko działa na wyobraźnię. Całość jest świetnie przygotowana. I to jest na pewno „ must be” atrakcji podczas pobytu na Mazurach.

I jeszcze raz uwaga o czasie. Pamiętajcie: kto rano wstaje ten zwiedza w spokoju i ma gdzie zaparkować. Wyjeżdżaliśmy po dwóch godzinach z parkingu pełniutkiego samochodów, gdzie na nasze miejsce polowało już co najmniej kilku kierowców. Do tego do szlabanu wjazdowego ciągnął się korek samochodów czekających na szosie. Gdzie się kończył? Nie widzieliśmy! Samochodom nie było końca, a my skręcaliśmy w przeciwnym kierunku!

Po kawie w Gierłoży wiedzieliśmy, że niedługo czas na obiad. Wymyśliliśmy, że zjemy go w Sztynorcie. Kilka ładnych lat temu wpadła mi w ręce książka „Pałace i dwory dawnych Prus Wschodnich” i się nią zachwyciłam. I ten pomysł na Sztynort wziął się właśnie z niej. Perełka architektury Warmii i Mazur, niegdysiejsza własność rodziny Lehndorffów od wielu lat czeka na pełny remont. Podobno poprzedni właściciel nie udźwignął kosztów odbudowy, a obecnie pałac jest pod pieką Polsko-Niemieckiej Fundacji Ochrony Zabytków Kultury . Nie trzeba mieć wielkiej wyobraźni aby móc zwizualizować sobie jak zachwycającym miejscem był Sztynort w pełnej krasie. Biskup Ignacy Krasicki, przyjaciel rodziny Lehndorffów mówił podobno, że kto ma Sztynort, ten posiada Mazury.

Sztynort

Uwierzcie, że trudno się z tym nie zgodzić. Mając za plecami okna pałacu roztacza się przed nam widok na Jezioro Sztynorckie i marinę. Trochę migotania słońca na wodach jeziora, trochę wiatru we włosach i rosół rybny razem z pierogami rybnymi spowodowały, że już wtedy zadawałam sobie pytanie z pierwszych linijek tego tekstu.

Popołudnie i wieczór spędziliśmy w Mikołajkach. Spacer a potem kolacja z miętusem (to ja) i dziczyzną (to mój mąż) postawiły kropkę nad „i”.

Mikołajki

Sympatyczny i gadatliwy sprzedawca pamiątek, u którego kupiliśmy urocze kubeczki z motywami marynistycznymi jako prezenty dla naszych synów poinformował nas, że Mazury trzeba zwiedzać „z wody”. Ta wodna perspektywa zmienia ponoć diametralnie postrzeganie tego miejsca. Miał absolutną rację. Kolejne dwa dni spędziliśmy na wodzie. Pierwszy z nich to był kilkugodzinny rejs z Mikołajek do Rucianego i z powrotem, z uroczą rundą po Śniardwach. Takim zabieganych typom jak ja taki rejs  powinien być wypisywany na receptę. Słuchawki na uszach z audiobookiem, słońce, mijane żaglówki, przeprawa przez śluzę Guzianka, a w przerwie obiad w Rucianem: zupa rakowa, stynki i lin w śmietanie. Słyszycie jak to brzmi? Jak milion dolarów!

Na całych jeziorach Ty…

Na całych jeziorach…

Dzień dopełniliśmy kolacją w Mikołajkach, w restauracji o nazwie „Nóż w wodzie”, gdzie smak przepysznego jedzenia podkręcał tematyczny koncert gitarowy. „Na całych jeziorach ty” i jeszcze kilka innych klasyków w klasycznej gitarowej aranżacji kupiło nas kompletnie. Nie przyznam się nawet ile kolejnych mohito zamówiłam, byle tylko tam siedzieć jak najdłużej.

Kolejny dzień też był na wodzie. Tylko zamiast stylizacji na Agnieszkę Osiecką postawiliśmy tym razem na Melchiora Wańkowicza. Wprawdzie ta nasza wodna podróż kajakowa zajęła nam zaledwie kilka godzin, ale i tak nawiązanie do „Na tropach Smętka” nasuwało się samo! Trasa Krutyń – Ukta kupiła nas całkowicie. Lata nie siedziałam w kajaku i tutaj przypomniałam sobie jaka to przyjemność.

Zapomniana radość: kajaki

Trasa Krutyń-Rosocha to taka namiastka „Amazonii” jak usłyszałam. I to bardzo trafne porównanie. Zarośnięte brzegi, trzciny, dużo cienia, od czasu do czasu konary drzew do ominięcia. Do tego kaczki i łabędzie. Po prostu pięknie. Dopływając do Rosochy można zrobić sobie przerwę na kawę i albo zakończyć spływ, albo płynąć dalej. My popłynęliśmy do Ukty. Część z Rosochy do Ukty to część na opalanie się. Tam, jeśli oczywiście pogoda dopisuje można złapać dużo słońca! Złapaliśmy! Przypiekło nas nieźle. Zakończyliśmy po prostu zachwyceni. Po  obiedzie w Ukcie znaleźliśmy jeszcze trochę czasu na to, aby dotrzeć do Mrągowa, do Muzeum Sprzętu Wojskowego. Mój mąż szalał jak dziecko na placu zabaw, zwłaszcza  biorąc pod uwagę fakt, że do części pojazdów można było wsiąść i poczuć się jak w minionej epoce!

Wiosna na Mazurach

To był maj!

I trzeba było się spakować. Mieliśmy plan wstać rano i ominąć korki, które pewnie popołudniem i wieczorem zepsują podróż przez Polskę. Jak pomyśleliśmy tak zrobiliśmy i ok. 13.00 w niedzielę byliśmy w domu. A week-end zakończyliśmy razem z dziećmi na obiedzie w ostatnio objawionej, lokalnej restauracji.

Jak można by podsumować ten wyjazd? Ano tak, że już znalazłam trasę na lokalne spływy, a najbardziej chyba przemówiła do mnie Mała Panew. Już szukam week-endu kiedy moglibyśmy się tam wybrać!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *