Babcia pedantka

Po mojej drugiej babci, babci Gieni, na pewno mam pierwiastek pedantyzmu. Nie wiedzieć dlaczego zupełnie nie udzielił się mamie. Za to ja najprawdopodobniej dostałam jej i moją porcję tej cechy, w myśl zasady, że jakiś porządek w przyrodzie jednak musi zostać zachowany.

Babcia jako jedyna dziewczyna z licznego rodzeństwa, oprócz jej dwóch młodszych braci, zaryzykowała i „poszła w świat”. Cóż to znaczy? Tylko tyle, że odciążyła swoich rodziców i jako szesnastoletnia dziewczyna, w połowie lat trzydziestych XX wieku zdecydowała się opuścić dom rodzinny. Jak oglądacie filmy czy to z mojego ukochanego „starego kina” czy bardziej współczesne, to na pewno macie wyobrażenie o służbie domowej w tamtym czasie. Z opowieści babci wynika, że była częścią takiego właśnie świata. I nie wyobrażajcie sobie jakiś strasznych historii o wyzysku, pejoratywnych podtekstów o krwiożerczych kapitalistach i tym podobnych przekazów w tej opowiastce. Babcia została zatrudniona przez polskiego przemysłowca na Zaolziu. Pracodawca najprawdopodobniej widząc w niej potencjał mocno w nią zainwestował.

Wyobraźcie sobie szesnastoletnią dziewczynę ze wsi w tamtym czasie. Buty miało się jedne i to tylko do chodzenia do kościoła. Do tego chustka na głowie, bluzka i zszarzała od wielokrotnego prania, w kółko jedna i ta sama spódnica. Skonfrontujcie to z zamożnym, mieszczańskim domem i jego potrzebami. Nijak nie chce się zgrać, prawda? Ale babcia była osobą trochę jak terminator z ogólnie znanego, hollywoodzkiego filmu: powoli, ale jednak pokonywała każdą przeszkodę. Nauczyła się „wszystkiego”. I tego jak jeść nożem i widelcem, jak powinna wyglądać porządna gosposia, jakie suknie przygotować pani na taką czy inną okazję, jak spakować kapelusze i jak urządzić eleganckie przyjęcie. Pan domu zafundował babci kurs gotowania i kiedy po wojnie była już mężatką, to gdy wszyscy gotowali zasmażaną kapustę babcia siekała kapustę, a i owszem, ale na surówki. Kiedy na wsi wszyscy piekli drożdżowe to babcia eksperymentowała z przepisami na sernik. I nie myślcie, że nie jadła zasmażanej kapusty. Uwielbiała ją. A jej drożdżowe do tej pory widzę i czuję jego zapach kiedy zamknę oczy. Instynktownie nauczyła się tego, czego teraz uczą coachowie za ciężkie pieniądze na szkoleniach korporacyjnych: nie zamykać się w swoim świecie, być gotowym na nowe. To, że będzie inaczej niż umiesz czy znasz, to nie znaczy, że będzie gorzej. Babcia tym otwarciem na nowe rozbiła bank. Z wiejskiej „dziołchy” przeistoczyła się w panienkę umiejącą poruszać się po nieco większym świecie niż własna zagroda. Tylko to nie wzięło się znikąd… Babcia ciężko pracowała i mentalnie i fizycznie. Podobno szczerze nienawidziła testu białej rękawiczki – bo to jednak nie „idealna pani domu” go wymyśliła. Pracodawczyni i tak sprawdzała jej pracę.

W tym momencie można by pomyśleć, że była w klasycznym układzie powieściowym: wspaniałomyślny pan domu i wredna pani domu. Nic z tych rzeczy. Pan domu rzeczywiście był wspaniałomyślny. Kiedy babcia wybierała się w odwiedziny do rodziny, a pracodawca wiedział że ma małą siostrzenicę, to od niego właśnie dostała lalkę na prezent dla tej siostrzenicy. Jednak to z panią domu babcia czuła rodzaj solidarności. I może w części trzeba by to przypisać jej hojności. Od niej babcia dostała piękną garderobę. I nie chodziło o taką roboczą, z przysłowiowym fartuszkiem, ale piękne, proste, elegancie sukienki, płaszczyk, torebkę. I sprawiała je dwa, a nawet trzy razy, bo kiedy babcia docierała do swoich sióstr, to jakoś tak naturalnie wychodziło, że sukienki zostawały z siostrami kiedy babcia wracała na Zaolzie. Aż się dziwię, że te sukienki kolejny raz dostawała.

Ta solidarność dotyczyła jednak spraw damsko męskich. Podobno tajemnicą poliszynela były zdrady małżeńskie pana domu. Babcia bardzo doceniała i szanowała klasę swojej pracodawczyni w tej sytuacji.

Przyznam wam się, że ja na tę kobietę, byłą pracodawczynię babci, byłam w dzieciństwie zła, rozżalona. Oczywiście zupełnie nieświadoma, że to „wina” jakiejś nieznanej kobiety. Przypisywałam to babci. A o co chodziło? O ubrania babci. Trzeba sobie jasno powiedzieć, że jako kilkuletnia dziewczynka miałam raczej niewybredny gust. Zrzucę to trochę na szarzyznę świata doby końca socjalizmu w naszym kraju. Pragnęłam różowego, niebieskiego, czerwonego i kwiatów! A babcia jakoś tak wyróżniała się na tle większości kobiet na wsi, zwłaszcza w niedzielę w kościele. Nie cierpiała na nadmiar pieniędzy albo przynajmniej na ich dostateczną ilość, zatem nie mogła mieć wzorem swojej byłej chlebodawczyni osobnej sukienki na każdą okazję. Dlatego miała ich raptem kilka, ale wszystkie eleganckie i na każdą okazję się nadawały. Pamiętam zwłaszcza jedną, którą babcia chyba lubiła bardziej od innych, o klasycznym kroju, z wcięciem w talii, w kolorze przybrudzonego turkusu, z rękawem „trzy czwarte”, z mankiecikami i białym wykładanym kołnierzykiem. Styl sam w sobie, zwłaszcza jak przypomnicie sobie krzykliwą, fluorescencyjną modę lat osiemdziesiątych, której babcia, jak na terminatora przystało – oparła się.

Wszystko pięknie, tylko gdzie tu ten pedantyzm?

Cały czas z babcią. Babcia założyła rodzinę, została na małopolskiej wsi gospodarząc na swoim. Miała pole, które trzeba było uprawiać, krowy, świnie, kury, które trzeba było nakarmić, a i gnój wyrzucić. Wiosną trzeba było siać, sadzić, latem kosić siano, jesienią urządzić młóckę i wykopki, a zimą nosić drwa do pieca.

Nie, babcia nie robiła tego w sukience z białym kołnierzykiem. Jednak jeszcze jako nastolatka wchodząc do jej starego już, drewnianego domku wchodziłam jak do innego świata. Tam wszystko było na swoim miejscu nigdy nie wpadając w chaos. W szafie sukienki wisiały równiuteńko, a buty były zawsze wypastowane. Dla mnie to było jak wejście do szafy, chociaż nie maiłam pojęcia wtedy o istnieniu Narni. Świat babci był trochę inny. Z czasem okazało się, że pod względem podejścia do szeroko rozumianego porządku rozumiemy się z babcią w stu procentach. A potwierdzeniem tego, paradoksalnie była uwaga o lekkim bałaganie tj. o klockach mojego kilkumiesięcznego syna leżących na podłodze, kiedy odwiedziła mnie koleżanka. Ewa powiedziała coś w stylu: „No wreszcie mam dowód na to, że jesteś jednak człowiekiem. Bo gdybyś z małym dzieckiem miała taki porządek jak zawsze, to zaczęłabym podejrzewać, że jesteś cyborgiem”.

Babcia miała porządek we krwi, również ten „porządek świata”.

Kiedy urodził się mój młodszy syn, wcześniak wymagający więcej uwagi i zaangażowania, babcia była chora. Wymagała opieki i zaangażowania ze strony mojej mamy. Było oczywiste, że mama musi się zająć babcią a nie pomocą nam. Teściowa po operacji dochodziła do siebie. Miotaliśmy się wtedy z mężem między potrzebami, a tym co pokazywał stan konta po budowie domu, mówiący jasno, że na opiekunkę nas nie stać. Urlop wychowawczy? Przy braku kasy?

I wiecie co wtedy zrobiła moja babcia?

Po prostu umarła.

Jakkolwiek by to beznadziejnie i przyziemnie nie zabrzmiało, to tym jednym ruchem posprzątała cały nasz bałagan życiowy, przywracając nieśmiertelny porządek pokoleniowy.

Babciu, nawet nie wiesz jak mi Ciebie czasami brakuje w tym życiowym bajzlu, który codziennie tworzymy…

Zgadnijcie kto jest bohaterem tego zdjęcia – oprócz babci Gieni oczywiście!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *