Młodsze dziecko zabrało mnie na walentynki, na przedstawianie baletowe „Igraszki miłosne Carmen” do Opery Krakowskiej. To „zabrało mnie” to taka przenośnia oczywiście. W piątek wyszłam o czasie z pracy, zaparkowałam przed bramą, nawet nie wjeżdżając na podwórko. Szybka zmiana garderoby i już odpalałam samochód. Byliśmy na miejscu na tyle wcześnie, że bez problemu znalazłam miejsce parkingowe dosłownie przed głównym wejściem. Jeszcze tylko bilet parkingowy za szybę i idziemy.
Dziecię jeszcze niepełnoletnie, ja kierowca, zatem o szampanie nie mogło być mowy. Jednak kawa z pianką i obserwowanie schodzącego się tłumu było już przyjemnością samą w sobie. Potem przedstawienie. Jednak nie o przedstawienie tutaj idzie.
Po finalnych brawach i ukłonach odstaliśmy swoje w kolejce do szatni. Potem już tylko na parking. Siadamy. Odpalam… Nie… to złe słowo. Nie odpalam właśnie. Alarm zaczyna wyć. W pierwszej chwili nawet nie uświadomiłam sobie, że to alarm mojego samochodu. Próbuję go ujarzmić. Słabo mi idzie. Mój syn, jak to nastolatek, niekoniecznie lubi zwracać na siebie uwagę. Zatem zainteresowanie tłumu ciąży mu strasznie. Głos błagalny wydobywa się z jego gardła: „Mama, zrób coś!” Jak ja bym chciała coś zrobić! Niestety nie lubimy się z elektroniką. A ta wiedźma, elektronika znaczy się, mam wrażenie wyczuwa to, i robi mi na złość w przeróżnych okolicznościach. W tamtym momencie podobnie. Alarm wyje już dłuższą chwilę, na tyle długą, że jakaś litościwa dusza podchodzi i próbuje nam pomóc. Widząc, że jednak elektronika tak samo źle reaguje na działania wg jej instrukcji, dobra dusza przepraszająco wycofuje się z pola walki. Jakimś cudem, raczej totalnie przypadkowo, jakąś kombinacją przycisków na kluczyku udało mi się alarm uciszyć. Co robić? Brat do niedawna jeździł praktycznie taką samą Corollą. Dzwonię. Przegadaliśmy i przećwiczyliśmy zestaw działań zasugerowanych przez niego, ale to też niewiele wniosło do sprawy. Po raz kolejny udało się alarm uciszyć, ale silnik milczy jak zaklęty, podczas gdy pulpit pokazuje komunikat o elektronicznym problemie kluczyka.
Nie pozostaje nic innego, jak tylko pierwszy raz w życiu skorzystać z usługi „assistance”. W głowie stworzyłam pean na swoją cześć, kiedy okazało się, że wszystkie numery kontaktowe leasingodawcy wpisałam w pamięć telefonu przy odbiorze samochodu. Jaka ja byłam mądra! Dzwonię. Ktoś odbiera i słyszę mnie więcej coś takiego: „Dzień dobry. Jestem Anna, twój asystent AI. Proszę abyś jasno odpowiadał na moje pytania”. Chyba nieświadomie zaklęłam rynsztokowo, ponieważ aż moje dziecko zareagowało nerwowo słysząc sążniste bluzgi z moich ust. No jeszcze to! Zamiast człowieka sztuczna inteligencja. Nie miałam wyboru. Zaczęłam odpowiadać na jej pytania. Po serii pytań i odpowiedzi usłyszałam komunikat w stylu: „Dziękuję. Na twój numer telefonu wysłałam link. Proszę zaloguj się i wypełnij w celu formalnego wysłania zgłoszenia”. Chyba zaklęłam drugi raz. Teraz syn tylko zwrócił mi uwagę przeciągłym: „Mamooo”. Gadam z AI, a teraz jeszcze coś trzeba wypełniać? Otwieram link, patrzę na długą listę okienek do wypełnienia (na telefonie!) i mam obłęd w oczach. Wpisuję numer rejestracyjny i… wszystko uzupełnia się automatycznie dosłownie w sekundzie, a na ekranie pojawia się komunikat, że moje zgłoszenie zostało przyjęte pod numerem takim to a takim i mam oczekiwać kontaktu. Jakaś pierwsza dobra wiadomość tego wieczoru. Każę synowi zrobić zdjęcie komunikatu z numerem zgłoszenia. Na co ta mądrala pyta dlaczego nie zrobię sobie zrzutu z ekranu? Dlatego że mam ręce tak skostniałe, że niewiele mogę już zrobić. A przypominam „entourage” zdarzenia: stare rondo Mogilskie, skrzyżowanie arterii krakowskich, a nie uroczy zakątek starego miasta. Do tego temperatura -5 stopni.
Druga dobra wiadomość: dzwoni telefon. Serwis „assistance”. Pan informuje mnie o procedurach i możliwych scenariuszach i każe czekać na kontakt warsztatu, do którego wysłano zlecenie.
Trzecia dobra wiadomość: telefon dzwoni ponownie. To już warsztat, który przyjął zgłoszenie. Miły męski głos informuje mnie, że będzie najdalej za pół godziny. Dociera za dwadzieścia minut. W tym czasie syn wygooglał, że jakieś 500 metrów od nas jest sklep z sieci Żabka. Poszedł i wrócił z ciepłą herbatą i ciepłym panini. Chcieliśmy zjeść w samochodzie ( jednak -5 stopni na zewnątrz!), ale moja Toyota nie życzyła sobie tego. I znowu uruchomiła alarm. Parking już był pusty. Po tym jak rozeszli się widzowie, widzieliśmy również tancerzy wychodzących partiami, łącznie z solistką, którą zakutaną w płaszcz z kapturem poznaliśmy tylko po pięknym bukiecie róż, które dzierżyła, a które dostała podczas owacji. I właśnie dlatego, że wokół było już pusto, to ten alarm jakoś przestał nas irytować. Nawet mojego syna.
I nagle widok nie do przeceniania: laweta skręcająca w naszym kierunku! Jeżdżąc już tyle lat, mijając setki lawet, jakoś nigdy nie przyszło mi do głowy pomyśleć ciepło o lawieciarzach i ich sprzętach. Dobrze, że Einstein wymyślił teorię względności! Perspektywa zmienia poglądy! Miły Pan przywitał się i od razu zabrał do roboty. Diagnozując jego działania, chyba nie pomylę się jak powiem, że najpierw jakimiś tajemnymi zestawami czegoś co przypominało walizkę, zdiagnozował silnik i akumulator. A potem poprosił o kluczyki. Alarm oczywiście wył jak wściekły cały czas, ale na tym etapie nawet go już nie słyszałam.
Jestem korpo-szczurem. Ja niejednym szkoleniu zafundowanym przez pracodawcę trenerzy zdiagnozowali mój poziom umiejętności „miękkich” jako wysoki. Właśnie się uruchomiły, kiedy patrzyłam na reakcje naszego ratownika. Diagnozowanie tego co pod maską nie przyniosło jakiś dziwnych, zaskakujących reakcji. Testowanie reakcji kluczyków też nie. Jednak do pewnego momentu… Wszyscy mamy bardzo podobne reakcje kiedy nasz mózg mówi nam, że powinno się zadziać „coś” , ale to „coś” się nie dzieje, albo dzieje się zupełnie coś innego. To jest reakcja typu: „no co jest!?” I właśnie to zaobserwowałam u człowieka, który walczył z kluczykami od mojego samochodu. Wtedy ciało inaczej się układa, sylwetka nabiera pewnej nerwowości, ledwo zauważalnej, ale jednak. Mój mózg mi podpowiada, że nie podoba mi się to co widzę. Nagle widzę, jak nasz ratownik bezpardonowo zaczyna traktować mój immobilizer, próbując dostać się do jego środka. I udaje mu się to. Po czym odwraca zdziwiony wzrok na mnie i z niejakim wyrzutem zwraca się słowami: „ale tutaj nic nie ma”. Wyglądał na całkiem miłego i mądrego człowieka, ale teraz zrozumiałam z jego tonu, że powinnam coś odpowiedzieć i jakoś się wytłumaczyć… Tylko żebym ja wiedziała co odpowiedzieć na taki tekst. Widząc moją minę, zapewne mocno zdezorientowaną, zaczął mi tłumaczyć jak działa immobilizer, i że w środku powinno być coś malutkiego, co chroni mój samochód przed uruchomieniem przez niepowołane osoby. A tego czegoś nie ma. To był moment kiedy zapewne z punktu widzenia osób rozumiejących funkcjonowania elektroniki samochodowej, toczyła się rozmowa profesora (to nasz laweciarz), z półinteligentem (to ja).
Po kilku szybkich próbach okazał się, że mój immobilizer otwiera się znacznie szybciej i łatwiej niż powinien. I wszystko wskazywało na to, że… zgubiłam jego zawartość… Pan szybko i sprawnie wytłumaczył mi, że albo potrzebujemy tej zawartości immobilizera, albo kodów do alarmu. No masz! Kody do alarmu! Gdzie? Skąd? Od kogo?
Aaaa… że niby ja powinnam je mieć? Z dokumentami? No super! Rozpoczęliśmy akcję na szeroką skalę. Mój syn przeczesywał parking z latarką z telefonu szukając „czegoś malutkiego” do immobilizera. Ja na siedzeniu w szoferce lawety opróżniłam całą torebkę z nadzieją znalezienie „tego czegoś”. Nasz ratownik przeczesywał moje auto. I jak nietrudno się domyślić niczego nie znaleźliśmy. Ani wnętrza immobilizera, ani kodów do alarmu. Źle to wyglądało.
Wtedy przypomniał mi się tekst Pani Marii Czubaszek: „Faceci to szczęściarze, że nas mają. Idzie facet szukać czapki, mówisz mu gdzie jest, wraca i mówi, że nie ma. Idziesz z nim i ku*wa jest! Magia!” Ja poinstruowałam naszego zbawcę (taką dostał ksywę w mojej głowie), że wszystkie dokumenty samochodu są w skrytce. Jeśli dostałam kody do alarmu to tam muszą być. Pan twierdził, że nic nie znalazł. Zaczęłam szukać ja. I naglę w ręce wpada mi kartonik wielkości wizytówki z jakimiś cyferkami. Pytam człowieka, czy to może być to. On nawet nie odpowiada tylko wyciąga po to rękę i zaczyna krótką zabawę z alarmem i… po lawecie, jako najpiękniejszym widoku, objawia mi się najpiękniejszy dźwięk tego wieczoru: dźwięk odpalanego silnika mojej Toyoty! Motywy z Carmen mistrza Bizeta przy tym dźwięku, to jakieś niewiele warte popłuczyny! (niech mi nauczyciele ze szkoły muzycznej wybaczą!).
I teraz wybór przed którym zostałam postawiona:
– Mogę zabrać samochód na lawetę, a Pani czeka na samochód zastępczy. Z tego co wiem: do trzech godzin.
– Może Pani jechać do domu i na spokojnie to zgłosić, ale… samochód został odpalony na kod. Jeśli zgaśnie lub Pani go zgasi, zacznie się ta sama zabawa z alarmem.
No masz. Jest dobrze po 22.00. Piątek. Walentynki. -5 stopni. Czekanie na samochód zastępczy? Nieee… Ryzyk fizyk. Jedziemy do domu. Pożegnałam Pana prawie z czułością i ruszyliśmy. Jak już wyjechaliśmy z Krakowa, jak już ciśnienie mi zeszło a ogrzewanie włączone na pełną moc nagrzało wnętrze, to moje dziecko, doskonale zdając sobie sprawę z efektu jaki wywoła, zadało pytanie: „ Aaaa… mamo! Jak ci się podobało przedstawienie?”
– Że co proszę? Jakie przedstawienie?