Wyobraźcie sobie połowę lat osiemdziesiątych. Wieś małopolska. Kilkuletnia dziewczynka przewraca strony starego atlasu swojego ojca. Atlas jest naprawdę wiekowy. Oprawiony w to, w co były oprawione wszystkie książki w tamtym czasie, czyli w szarobury papier pakowy. Uroku nowych, pachnących książek to ten atlas nie miał. Ale miał inną siłę. Nasz tata miał jedną wadę: absolutnie nie potrafił opowiadać bajek małym dzieciom. Jak się okazało, ta wada przekształciła się w zaletę. Zamiast opowiadać bajki, opowiadał nam „historie o królach” albo otwierał wspomniany wyżej atlas i wodziliśmy palcem po mapach wraz z rodzicielskimi historiami geograficznymi. Niektórzy, tak jak ja, w wieku „przed-starczym” (ten, kto wymyślił to określenie dla osób 40+ powinien iść siedzieć!, bez możliwości odwołania od wyroku!) pamiętają tamten czas: w sklepach ocet, sobotnie kolejki po chleb, kolejki po pachnący szampon „zielone jabłuszko”, bo akurat rzucili do kiosku. W tamtym czasie opowieści naszego taty o potędze dworu Jagiellonów (to w ramach „historii o królach”), albo o Jedwabnym Szlaku (to w ramach wodzenia palcem po mapie) wyrzucały nas na orbitę innego świata. Wyobrażaliśmy sobie szeleszczące suknie Sonki, tupot obcasów królowej Bony, albo karawany przemierzające pół świata, aby dotrzeć z Chin do Europy z bogactwami przytroczonymi do boków wielbłądów. No i jak z takim obciążeniem być normalnym? Przecież ja nie marzyłam o lalce Barbie, ponieważ do pewnego momentu nie wiedziałam nawet, że takowe istnieją. Za to Jedwabny Szlak zadomowił się w głowie i siedział tam nieprzerwanie. Przez lata przyćmiony nieco rzeczywistością: studiami, budową domu, małymi dziećmi, robieniem „kariery”… Zastanówcie się, o czym opowiadacie dzieciom. Nigdy nie wiadomo jakie to może mieć skutki w przyszłości! Dla tych, którzy za geografią nie przepadają nazwy geograficzne to po prostu określenia miejsc. Na dodatek z negatywną konotacją: trzeba się ich nauczyć na sprawdzian! Ja wodząc palcem po mapie i czytając nazwy: Amu-daria, Syr-daria, Kyzył-kum, Kara-kum miałam już swój świat stworzony w głowie, świat trochę jak z Baśni tysiąca i jednej nocy, i marzenie, długo nierealne, aby tam pojechać i zobaczyć to wszystko, o czym opowiadał tata. Jedwabny szlak jako hasło przewodnie zbliżyło się do mnie gdzieś w okolicach roku 2019. Wtedy koleżanka z pracy była w Kazachstanie i zaczęła opowiadać. Co zdarzyło się w 2020 roku wszyscy wiemy. Wizja i wizyty w Chinach i w Kazachstanie została chwilowo porzucona. Jednak to co raz zakiełkowało w obszarze pragnień, tak szybko nie znika. Wyjazdy roku 2024 były organizowane absolutnie samodzielnie. Jednak podczas tego organizowania przegrzebywałam stosy stron internetowych w poszukiwaniu inspiracji. I na jednej moje oko zatrzymało się o ułamek sekundy za długo. Była to strona biura turystycznego specjalizującego się w, nazwijmy to, wyprawach. Nie takich bardzo wymagających, gdzie pożądany mógłby być specjalistyczny sprzęt i świetna kondycja. Coś mniej, a jednocześnie coś więcej niż wygodne objazdówki organizowane przez bardzo znane marki turystyczne. Jeszcze chwilę biłam się z myślami, czy organizować ten wyjazd samemu, czy kupić gotowy produkt, czyli wyjazd z biurem. Biorąc po uwagę, że na horyzoncie pojawiły się kraje postsowieckie, do tego z odradzającym się islamem, jednak kupiłam gotowy produkt. Teraz wiem, że to była dobra decyzja, ale nie mająca nic wspólnego z tym, że to kraje postsowieckie były do odwiedzenia, ani z tym, że to kraje islamskie. Na pewno zwiedzając sami, robilibyśmy to inaczej, w naszym stylu, tempie, wybierając te punkty, które bardziej do nas pasowały. Natomiast w ciągu 16 dni nigdy nie zobaczylibyśmy tyle, ile zobaczyliśmy z biurem, ze względu na czas i potencjalne niespodzianki organizacyjne.

Zatem: Okęcie, czas start!

Nocny lot do Taszkentu. I tutaj od razu uwaga: całe może życie mówiłam Taszkient, nie Taszkent – a to zdaje się był rusycyzm! Jak tylko uświadomiłam sobie kwestię, pozostał Taszkent.

Jako, że Taszkent to Uzbekistan, to chwilowo go pominiemy w tej opowieści i przejdziemy od razu do przejścia granicznego Uzbekistanu z Kazachstanem. Takie miejsca od razu przypominają nam jak bardzo standardem stało się dla nas szybkie przemieszczenie się po Europie. Granice? Paszporty? Wsiadam w wieczorny lot Ryanair do Bergamo z Krakowa i już jestem u psiapsi w Mediolanie. Nie tak szybko, chciałoby się powiedzieć przekraczając granice państw w Azji Środkowej. Tam każdy urzędnik to władza a pieczątki mają swoją moc. Wygląd również ma znaczenie. Tym razem chodziło o mojego męża. I czas zacząć wątek o wspomnianym wcześniej islamie. Islam w krajach Azji Środkowej, czyli w byłych republikach sowieckich, jest w wersji „light”. Ostatnim przymiotnikiem jakim można by określić tamtejsze praktyki religijne jest ekstremizm. Ekstremizm religijny jest tym ludziom obcy. Do tego stopnia nie identyfikują się ze sposobem wyznawania islamu jaki można zaobserwować choćby w Iraku, Iranie, czy Arabii Saudyjskiej, że przez tamtejszych wyznawców religii Mahometa uważani są nawet za gorszych od niewiernych, czyli np. nas, chrześcijan. Dlatego jak najbardziej widać tam kobiety w chustach na głowach, ale jednocześnie ubranych po europejsku. Dlatego nie usłyszycie tam muezina nawołującego do modlitwy. I dlatego mój mąż, ze swoją seksownie siwiejącą, dość długą brodą, na każdej granicy był przyuważany przez wyćwiczone oczy pograniczników i zapraszany na dodatkową „pogawędkę” ze służbami. Szybko musiał z zakamarków pamięci wydobyć minimalne pokłady znajomości języka rosyjskiego, i opowiadać, że on „z ekskursiju iz Polszy, on kristianin, nie musulmanin

I oczywiście nieśmiertelne pytanie o chlubę naszej piłki nożnej, na które grzecznie odpowiadał „da, da, ja znaju Robert Lewandowski”. Po czwartym przejściu granicznym miał już pomysł, żeby potwierdzić, że Robert Lewandowski to jest TAAAAKi jego kumpel. Jednak zdrowy rozsądek i świadomość, że władza nie zna się na żartach – zwyciężyły.

I to pewnie moment na kilka słów o języku jako takim. Języki prawie wszystkich krajów Azji Środkowej to języki turkijskie. Istnieje coś takiego jak Organizacja Państw Turkijskich, która między innymi dywaguje nad alfabetem dla swoich języków. Organizacja wskazuje na alfabet łaciński jako ten poprawny. Cyrylica funkcjonuje tam niewiele ponad sto lat tylko. Z wszystkich państw Azji Środkowej tylko Kirgizi chcą zostać przy cyrylicy. To efekt silnych wpływów rosyjskich. Niestety…

Po pierwszych perturbacjach granicznych jesteśmy w Kazachstanie. Wiem, że historycznie kraj ten w Polsce przede wszystkim kojarzony jest z martyrologią okresu stalinizmu i zsyłkami polskich działaczy narodowo-wyzwoleńczych. Tym razem jednak nie będzie martyrologii. Skupimy się na samym Kazachstanie, i na jego historii. Kazachstan jest krajem, który dał się mocno zsowietyzować. Po śmierci Stalina, po Wielkim Głodzie było tu więcej Rosjan niż Kazachów. Dlatego teraz kraj ten mocno walczy o swoją tożsamość. Widok młodzieży robiącej sobie zdjęcia w znanych miejscach z flagą narodową, to bardzo częsty widok. Północ kraju jest dużo bardziej zsowietyzowana niż południe. Na północy wiele osób mówi tylko po rosyjsku, i nie mówi po kazasku. Natomiast w ramach ciekawostki dowiedzieliśmy się, że niezależnie od języka używanego na co dzień, hymn kazaski śpiewa się tylko w języku narodowym.

Nasz pierwszy przystanek w Kazachstanie to Turkiestan, czyli miejsce wpisane na listę UNESCO: mauzoleum Chodży Ahmada Jasawiego i Rabigi Sułtan Begim. To pierwszy powiew Jedwabnego Szlaku. Pomniki karawan przy drogach, to tutaj norma. Zwiedzamy kompleks dość karną i zjednoczoną grupą, pomni pouczeń przewodnika, aby nie robić zdjęć tubylcom bez ich zgody. Tylko jak się okazuje, to nie tylko turyści chcą sobie robić zdjęcia z tubylcami. W pewnej chwili czuję jak ktoś dość delikatnie, ale jednak stanowczo postukuje mnie po ramieniu. I nie jest to mój mąż, ale kobieta, z chustą na głowie i telefonem w ręce. Ewidentnie pokazuje na ten telefon. Z gestów wynika jasno, że chciałaby sobie ze mną zrobić zdjęcie! Ja robiąca za gwiazdę! A to pierwszy, ale nie ostatni raz! No kto by pomyślał! Z uśmiechem pozujemy obie do zdjęcia. Jaka jest siła blond włosów w niektórych miejscach!

Czas na obiad. Co jemy? Flagowe danie kuchni kazaskiej: beszbarmak, czyli „pięć palców”. Danie z baraniny lub koniny. W naszym wypadku była to konina, co nie powinno nikogo dziwić. Kazachstan na stepach ma ogromne stada koni, to i konina jest popularna. Beszbarmak, podany na płatach makaronu, z warzywami smakował wyśmienicie, zwłaszcza że smak mięsa łamał podany do niego jogurt. Już widzę przerażanie w waszych oczach, ale zupełnie niepotrzebnie. To naprawdę smakuje i… krzywdy żołądkowi nie czyni!

Z Turkiestanu jedziemy do Szymkentu, ponieważ stamtąd mamy nasz nocny pociąg do dawnej stolicy: do Ałmatów.

Z Polski bilet na taki pociąg można kupić tylko on line. A do tego potrzebny jest kazaski numer komórkowy. Podobno nasze biuro wykorzystuje sieć swoich kierowców, ich rodzin, znajomych firm. Czyli relacje to podstawa. Nie tylko w rodzinie. W biznesie też!

W krajach Azji Środkowej przed wejściem na dworzec kolejowy przechodzi się podobną kontrolę bagażu, jak przed wejściem na lotnisko. Skanujemy zatem nasze bagaże, a przed podróżą robimy zakupy. Jakie są punkty obowiązkowe na liście zakupów: kumys i szubat. Kumys to napój mleczny, z mleka klaczy, sfermentowany, lekko gazowany, delikatnie alkoholowy. A szubat? Dokładnie to samo, tylko z mleka wielbłądzicy. Kupując po litrowej butelce każdego z tych napojów czuliśmy się jak ryzykanci wsiadający do pendolino bez biletu. Niepotrzebnie. Te napoje wzbudzają rodzaj niezdrowych emocji pewnie trochę tak jak w Europie nasze flaczki albo czernina. A przecież wszyscy wiemy, że to pyszne! Grupa zgodnie twierdziła, że lepiej smakuje kumys. Tylko my z mężem jakieś inne kubki smakowe mamy i nam bardziej smakował szubat, który według nas był po prostu łagodniejszy. Oba napoje dobrze się sprawdzą podczas upałów, jak również podobno świetnie leczą zarówno sensacje żołądkowe jak i stan kolokwialnie zwany kacem.

Dość tym rozważaniom, ponieważ pociąg wjeżdża. Pakujemy się z naszymi walizami do czteroosobowych przedziałów sypialnych. Jako że pociąg przejeżdża na swojej trasie przez Kirgistan, to konduktor oprócz biletów, sprawdza również paszporty. A potem pojawia się uroczy kuszetkowy. Młody chłopak, w mundurze nieco trącającym czerwonoarmistą ze względu na ogromną średnicę dna czapki, witał się z podróżnymi każdego przedziału, przedstawiał i zapewniał, że jest do dyspozycji w przypadku jakiejkolwiek potrzeby. Taki niby drobiazg okraszony szerokim uśmiechem na twarzy młodziana powodował od razu pozytywne nastawienie do podróży. Po rozszarpaniu zgrzanej, plastikowej torby z pościelą i ręcznikiem zaczęliśmy się organizować w naszych przedziałach. I oczywiście jeśli ktoś zapomniał termosu z herbatką, to jak tradycja każe, można było sobie taką świeżo zaparzyć dzięki wrzątkowi, dostępnemu za darmo.

Bladym świtem docieramy do Ałmatów i aby nie zaczynać dnia na głodniaka, korzystamy z jednej z popularnych tam sieci barów szybkiej obsługi. Za moje wypasione śniadanie zapłaciłam ok. dziewięć złotych, a mój mąż, za jeszcze bardziej wypasione: jakieś piętnaście złotych. To chyba moment na to aby skomentować status finansowy kraju. My tam czuliśmy się wspaniale. Okazało się, że nasze portfele nagle mają prawie nieograniczoną moc. Wszystko powinna wyjaśnić jedna informacja. Aktualna płaca minimalna w Kazachstanie to 85 000 tenge. A 85 000 tenge to mniej więcej 615 złotych. Oczywiście jakiś mądry finansista powinien w tym miejscu zrobić wykład o mocy nabywczej pieniądza. Jednak ja zamiast tego powiem Wam, że obecnie szacuje się, że według różnych wskaźników w ubóstwie żyje ok. 1 milion dzieci w tym kraju…

Jesteśmy jakieś dwieście kilometrów od granicy chińskiej. To miejsce bez przesady można nazwać tyglem wielonarodowościowym. Żyją tu i pracują Kazachowie, Rosjanie, Chińczycy, Ujgurzy, którzy zdaje się tutaj czują się bezpiecznej niż w Chinach.

Ale na razie Ałmaty to tylko przystanek w podróży. Ruszamy dalej. Naszym celem są jeziora Kaindy i Kolsai w górach Kungej Ałatau, które stanowią pasmo Tienszanu. Jezioro Kaindy znane jest z kikutów lasu świerkowego wystających ponad taflę. Jezioro Kolsai to tak naprawdę trzy jeziora. Dojeżdżamy tam kilkoma pojazdami UAZ-452 bardziej znanymi jako buchanki, co dla poniektórych było równie dużą atrakcją jak same jeziora! W Kazachstanie jesteśmy w pierwszej połowie kwietnia, co oznacza ni mniej ni więcej tylko tyle, że wszyscy urządzamy polowania na jakieś lokalne pamiątki, choćby magnesy na lodówki. Sezon zaczyna się tam z weekendem majowym, zatem wszystkie budki z suwenirami jeszcze pozamykane. Ale pamiętajcie: kto szuka ten znajduje!

Polecam w ramach drobnych upominków kulki z suszonego sera: kurt. Podobno w upalne dni świetnie pasują do zimnego piwa. Natomiast kazaskie gospodynie domowe dodają je do zupy, jeśli zupa nieco bez smaku wstępnie się rysuje. Kulki kurt są bardzo mocne w smaku, zatem i smak zupy poodkręcają i ją jednocześnie zabielają. Kulki zostały przywiezione do domu i po powrocie rodzina i znajomi z pracy byli nimi częstowani. Wniosek jest jeden: albo się je kocha, albo nienawidzi. I co ciekawsze, mimo intensywnego smaku i zapachu, częściej panie aprobowały i akceptowały ten smakołyk. Moi synowie z aprobatą przyjęli przekąskę, zatem bez większych obaw częstowałam kolegów z pracy. Ci natomiast mieli łzy w oczach i nie wiedzieli czy udawać twardzieli i przełykać, czy wypluwać! Jeśli reakcja była tak ekstremalna, smak kulek łagodził smak kazaskiej czekolady.

Na nocleg zjeżdżamy do miejscowości Saty, do lokalnej agroturystyki. Właścicielką i szefową biznesu jest kobieta, a pomaga jej kilkunastoletnia córka. Czy to efekt islamu „light”, czy po prostu przypadek, tego nie wiem. Jednak mogliśmy kilkakrotnie stwierdzić podczas tej podróży, że zwłaszcza na styku biznesu z turystami widać tam dużo kobiet.

Na kolację, oprócz przepysznej zupy przypominającej nieco nasz rosół, dostajemy klasykę regionu, nie tyle Kazachstanu, co Azji Środkowej, czyli płow. Podczas naszej podróży płow jedliśmy trzy razy, i za każdym razem był inny, i równie znakomity. Podobno istnieją dwie szkoły przygotowania płowu: taszkencka i samarkandzka, gdzie przedstawiciele obu szkół wychwalają walory przygotowania potrawy według ich receptury i wskazują na potencjalne wady potrawy według przepisu konkurencji. To chyba spór na wzór tych prowadzonych w Polsce przez uczonych warszawskich i krakowskich!

Żegnamy naszą agroturystykę i jedziemy dalej, do Kanionu Szaryńskiego. I jestem pewna, że gdyby z marszu położyć przed większością z nas zdjęcia Wielkiego Kanionu Kolorado i Kanionu Szaryńskiego, to tylko specjaliści byliby w stanie poprawnie wskazać dane miejsce. Zdjęć zrobiliśmy mnóstwo. A dłuższy spacer daje chwilę na pogawędkę z ludźmi. I co się okazuje? Że jedna trzecia wycieczki to przewodnicy lub piloci wycieczek turystycznych (wliczając w to mnie) w stanie spoczynku, lub na urlopie.

Kanion jest piękny i robi wrażenie. Pewnie jeszcze większe by zrobił, gdyby w dniu naszej wizyty tam świeciło słońce. A już na pewno wrażenia byłyby cudowne, gdyby w drodze powrotnej przez dostępną cześć kanionu nie dopadł nas deszcz. Wracaliśmy namoczeni jak gąbki. Nawet peleryny przeciwdeszczowe nie pomagały, ponieważ zazwyczaj sięgają kolan, a deszcz zacinał tak „ jakoby tych peleryn nie było”.

Czyli czas wracać do Ałmatów. Ałmaty to największe miasto i była stolica Kazachstanu. Ałmaty były stolicą do 1997 roku, kiedy to stolica została przeniesiona do …. No właśnie – gdzie?

Nowa stolica Kazachstanu byłaby usprawiedliwiona, gdyby zdiagnozowano u niej rozdwojenie, albo nawet „rozczworzenie” jaźni. Pierwsza nazwa tego miasta to Akmoły, potem pojawiła się nazwa Celinograd, przez chwilę miasto nazywało się Nur-Sułtan (na cześć byłego prezydenta Nursułtana Nazarbajewa) i skończyło na nazwie (przynajmniej na razie) Astana. I jak to zwykle bywa w takich historiach jest drugie dno takich działań. Cała elita kulturalna Kazachstanu: aktorzy, pisarze, intelektualiści w większości pozostała w Ałmatach. Astana (swoją drogą bardzo nieoryginalna nazwa, która znaczy po prostu stolica) musiała budować swoje elity. A jaki mamy tego efekt?

Taki sam jak u nas: szkoła warszawska versus szkoła krakowska.

Wracając do Ałmatów, to miasto nas nie powaliło. Może to bardzo subiektywny odbiór dnia. Natomiast dla mnie symbolem miasta na zawsze pozostanie przepiękny, prawosławny Sobór Wniebowstąpienia Pańskiego i fabryka czekolady. Idąc przez miasto już kilka przecznic wcześniej czuć w powietrzu zapach, który w pierwszej chwili jest tak nienaturalny, że trudno go zidentyfikować, bo przecież kto by się w środku miasta spodziewał zapachu czekolady w powietrzu. Kupujcie kazaską czekoladę w ramach upominków z podróży. Może się przydać do zabicia smaku kulek serowych, a poza wszystkich to bardzo dobra czekolada.

W Ałmatach wsiadamy ponownie w nocny pociąg, w drogę powrotną do Szymkentu. Tym razem kuszetkowy nie jest już tak uroczy, ale my już wiemy jak życie w nocnym pociągu jest zorganizowane, zatem czujemy się jak starzy bywalcy.

Na granicy szybka wymiana pozostałych w portfelach tenge na uzbeckie sumy, kolejna szczegółowa rozmowa mojego męża ze służbami granicznymi i zamykamy pierwszą część podróży Jedwabnym Szlakiem.

Kazachstan jest ogromny, dlatego po tych tylko kilku dniach pobytu niedosyt też pozostał ogromny. Ogrom kazaskich stepów i historia, do czego mogą zostać użyte – uczy pokory. Jednak trzymam kciuki za kazaską młodzież, która zamiast wdzianka pionierskiego woli prezentować się w stroju sokolnika i z własną flagą narodową.

A przed nami Tadżykistan!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *