Nie lubię Chuchilla. Mam do niego tak ambiwalentny stosunek jaki on miał do Polaków. Doceniam go oczywiście jako męża stanu, polityka, stratega, ale… no właśnie: „ale’. Skąd to „ale”? Pomińmy politykę. Skupmy się na jego postawie. Churchill cenił Polaków za bitność, odwagę, natomiast mówił między innymi, że dla Polaków można zrobić dużo, ale z Polakami niewiele.
Dlaczego go za to nie lubimy? Bo trochę prawda? Bo intuicyjne, wewnętrznie musimy przyznać, że przynajmniej po części trochę racji miał?
Polacy, jak żaden inny naród jednoczy się w sytuacjach zagrożenia. Kryzysy wyciągają z nas wszystko co najlepsze: jesteśmy mili, pomocni, otwarci. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki pojawiają się rozwiązania, które wcześniej były niemożliwe do zaakceptowania. Z piwnic, pawlaczy, ziemianek, schronów, kont bankowych (to zależnie od okresu historii) wyciągamy takie zasoby energii, pomysłów, pieniędzy, miłości, braterstwa, czy takiej prostej, ludzkiej życzliwości, o jaką nikt by nas nigdy nie podejrzewał. A co najważniejsze: jednoczymy się. Jednoczymy się w naszej walce z wrogiem, w naszej walce aby przetrwać w nieszczęściu czy w bólu. Polska historia ma na to niezliczone przykłady poczynając od wojen wyzwoleńczych i powstań.
Tutaj pewnie historycy skupieni na efektach socjalnych tych wojen czy powstań pomachaliby mi groźnie palcem wskazując na nierzadko trudne, negatywne reakcje społeczne na te zrywy. Dobrym przykładem mogłaby być reakcja części ludności cywilnej Warszawy na Powstanie Warszawskie. To jednak pewnie dobry materiał na kolejne doktoraty z historii i z psychologii. Tutaj nie mam ambicji aby aż tak mocno zagłębiać się w kwestię.
Jednak nie tylko konieczność walki zbrojnej wywoływała i wywołuje w nas takie reakcje. Zjawiska, czy zdarzenia odczytywane jako nieszczęścia narodowe dawały taki sam efekt. Jeśli przypomnimy sobie nasze reakcje na śmierć Jana Pawła II lub na katastrofę smoleńską trudno będzie zaprzeczyć. W tych momentach byliśmy silni naszą jednością wspólnotową. Nic nie było w stanie przerwać tego silnego łańcucha zjednoczenia.
A co zazwyczaj działo się „po”? Wtedy dopadała nas albo wolność (dopadała – jakże niepoprawne określenie w kontekście znaczenia słowa wolność, ale jakże na miejscu w kontekście przekazu!), albo stabilizacja, czasami zmęczenie a czasami dobrobyt! I wszystko zdobyte z takim trudem w tych momentach zjednoczenia albo od razu, albo wolnymi kroczkami po prostu szlag trafiał! Brak wspólnego wroga, czymkolwiek lub kimkolwiek by on nie był budziło i budzi w nas ogromną, destrukcyjną siłę. Jeśli chcemy się pocieszyć, to na pewno nie mamy tej reakcji tak rozbudowanej jak bracia Rosjanie. Jeśli my od czasu do czasu zdajemy egzaminy z wolności i demokracji w tym pokojowym wydaniu, to oni naprawdę siedzą w oślej ławce. Tylko czy to nas powinno pocieszać?
Najgorsze jest to, że takie reakcje nie dotyczą tylko kwestii ważkich. My mamy takie zachowania wbudowane wręcz genetycznie również dla zjawisk lokalnych, społecznych, transportowych…
Nie zdarzyło Wam się czuć tej jedności ze wspólnotą ludzi podróżujących w jednym przedziale, kiedy ktoś z zewnątrz chciał zająć to jedno, ostatnie wolne miejsce?
Albo wspólna kolejka do jakiejś atrakcji historycznej lub turystycznej, do której ktoś bezpardonowo się wpycha? Potwierdzanie sobie nawzajem oburzenia na takie zachowanie, drobne komentarze wskazujące na wspólną ocenę incydentu to po prostu przykład takiego zjednoczenia.
I wreszcie: podobne reakcje na zło w postaci wielkiego remontu drogowego w mieście. Mieszkam w Olkuszu i od kilku miesięcy, podobnie jak inni mieszkańcy, zmagam się z remontem głównej arterii tego miasta. Ten remont to ten wspomniany wcześniej wróg. Jednoczymy się w walcem z nim. Wróg zburzył nasz spokój, pozmieniał plany dojazdowe, zmienił grafiki dnia, kazał nam nauczyć nasze nastoletnie dzieci czyścić martensy z kilogramów błota i połączył w jedności nas rodziców i panie sprzątające z olkuskich szkół średnich, kiedy zobaczyliśmy na wywiadówkach ile błota sami nanieśliśmy do szkół jednego popołudnia.
Zjednoczył również kierowców. Poza kilkoma wyjątkami, które zawsze się znajdą i zburzą ten piękny widok, większość obrazu jest jednak bardzo przyjemna! Nigdy wcześniej nie doświadczyłam tylu uprzejmości i ludzkich odruchów podczas jazdy w korkach po mieście.
– Skręt w lewo do „N-parku” , kiedy z naprzeciwka ciąg świateł samochodowych? A proszę bardzo! Za chwilę ktoś miga i przepuszcza.
– Próba włączenia się do ruchu obok stacji Olren w kierunku Dąbrowy Górniczej? Nigdy nie stałam!
– Skręt w lewo zjeżdżając na wysokości starego Statoilu? Chwila i mogę skręcać! Ktoś zamigał i zatrzymał się czekając aż zjadę.
– Sławne już rondo na miejscu świateł na wysokości ulicy Mickiewicza i 20-tu Straconych? Wszyscy okoliczni mieszkańcy twierdzą, że to fantastyczne rozwiązanie w porównaniu do standardowego oznakowania świetlnego. Powoli, ale cały czas do przodu!
I do tego wszystkiego odmachiwania ręką czy światła awaryjne w ramach podziękowań za zrobienie miejsca na wjazd, wyjazd, skręt, wpuszczenie w sznur samochodów, który wydawał się nieprzerwany.
No miód na moje serce! Duma rozpiera na widok tego, jak możemy być dla siebie mili i życzliwi w ramach tych uciążliwości drogowych. Tylko…
Kiedy obstawiacie koniec tego budującego obrazu? Ja: wraz za zakończeniem remontu. Drogowcy skończą, stosowne służby uprzątną co trzeba, politycy przetną wstęgi …i?
Zakładam, że znowu nie odnajdziemy się w określonym dobrostanie, tym razem transportowo-drogowym. Znikną nam z oczu ci czekający na to. aby wedrzeć się w sznur zombiaków widzących tylko światła samochodów przez nimi. Skręcać w lewo będziemy na granicy bezpieczeństwa, a jak już się komuś zdarzy nas wpuścić, to my zapomnimy podziękować.
Patrząc na to chciałoby się zakrzyknąć: o remoncie – trwaj!
Jak o tym myślę, to mi przykro. Zastanawiam się, czy naprawdę stajemy się takimi nadętymi, nieuprzejmymi bufonami jak tylko wróg zniknie nam z horyzontu?
Nie gódźcie się ze mną! Zakrzyczcie mnie! Przelicytujcie argumentami. Bardzo chętnie przegram w tej dyskusji!