Mołdawia mrugała do mnie z mapy już od dłuższego czasu. Nie umiałam jednak tego mentalnego zaproszenia przenieść na realne działania. Zawsze okazywało się, że „jeszcze nie teraz”. Z rożnych powodów.

Plan na lato 2024 roku zaczynał się krystalizować i ta Mołdawia organizacyjnie zaczynała coraz mocniej do tego planu pasować. Czerwone światełko w głowie jednak nie gasło, a spowodowane było wątpliwościami dot. bezpieczeństwa: wojna w Ukrainie, Naddniestrze…. Już nie raz doświadczyłam tego, że oficjalne komunikaty swoje, a realia swoje. Tylko jak sprawdzić co jest prawdą w kontekście Mołdawii? Przy okazji korporacyjnej pogawędki przy kawie podzieliłam się swoimi wątpliwościami z kolegą z pracy. On na to do mnie: „to zadzwoń do Jarka”. Popatrzyłam na niego jak na kogoś, kto na pytanie o tajfuny na Karaibach odpowiada tym, że lalki Barbie podrożały…

Okazało się jednak, że to miało sens, ponieważ kolega Jarek ma żonę Mołdawiankę i jego znajomość Mołdawii jest nie polityczna, nie turystyczna tylko bardzo realna, odniesiona do życia codziennego. Nie trzeba mi było dwa razy powtarzać. Tego samego dnia byłam już po rozmowie z kolegą, która to rozmowa była „kropką nad i” zatwierdzającą mój plan na Mołdawię w lecie 2024 roku.

Wieczorem przedstawiłam mężowi globalny plan na lato, włączając w to oczywiście Mołdawię.

Zadał pytanie:

 – A co ciekawego jest w tej Mołdawii?

Ja mu na to:

 – Podobno najbardziej niedoceniane europejskie winnice.

I odpowiedź:

 – Jedziemy.

Zatem po krótkiej wizycie w Rumunii i dłuższej w Bułgarii ponownie pojawiliśmy się na terenie Rumunii, kierując się w stronę Kiszyniowa. Po drodze granica rumuńsko-mołdawska. Nieunijna. Co powoduje mniej więcej tylko tyle, że się tam stoi i czeka, stoi i czeka…

Jednak nawet to mija i w końcu popołudniem dojeżdża się do Kiszyniowa i wpada w jego popołudniowe korki. I tutaj czas na dykteryjkę.

Jakiś rok temu miałam już plan na długi weekend w Kiszyniowie i w okolicach. Sprawdziłam koszty biletów lotniczych, koszty hoteli i koszty najmu samochodu. Te dwa ostatnie wręcz nieprzyzwoicie tanie. Na babskiej grupie na WhatsAppie zaproponowałam wypad. Moja siostra zwarta i gotowa w każdej chwili. Koleżanka jednak niekoniecznie. Właśnie kupiła mieszkanie i resztki posiadanych pieniędzy inwestowała w jego urządzenie. Pomysł na wypad umarł śmiercią naturalną. I teraz, z perspektywy czasu wysyłam dziękczynienia w niebiosa za taki obrót spraw! Dlaczego? Powodem jest ruch drogowy. Nie w Mołdawii. Drogi w Mołdawii do najlepszych nie należą, ale po takich jeździliśmy w Polsce jeszcze kilkanaście lat temu. Natomiast ruch uliczny w Kiszyniowie: sodoma i gomora! Przy trzypasmowych arteriach w mieście nie radzę stosowania europejskiego stylu, aby jeździć prawym pasem zostawiając lewy tym szybszym. Prawy tutaj jest… po to aby np. zostawić na nim samochód i skoczyć do sklepu w niedalekiej odległości. Po dwóch hamowaniach bardzo szybko zrozumieliśmy ten aspekt. I ronda w Kiszyniowie! Są ogromne. Tak duże, że nieprzyzwyczajeni mają zaburzone postrzeganie, ponieważ człowiek ma poczucie włączania się do ruchu na prostej a nie na rondzie, co oczywiście też może spowodować nieprzyjemne sytuacje. No i te korki na skrzyżowaniach bez świateł i wciskanie się w takim azjatyckim stylu. Chociaż mój mąż twierdzi, że i tak Kiszyniów nie pobił pod tym względem Tbilisi. I w Kiszyniowie i w Tbilisi martwiałam momentami widząc co się dzieje. A na zdaniu męża muszę polegać, ponieważ pomimo tego, że uważam siebie za całkiem przyzwoitego kierowcę, to tam nie odważyłam się siąść za kierownicą. I dlatego summa summarum cieszę się, że ten babski wypad do Kiszyniowa wtedy nie doszedł do skutku, i nie musiałam sama mierzyć się z ruchem i kierowcami Kiszyniowa.

Czyli dojeżdżamy do Kiszyniowa, mój mąż przepycha się w lokalnych korkach i nagle zadaje mi pytanie: Kasia, a to mieszkanie jest z parkingiem? I tutaj już wiedziałam co będzie dalej. Oczywiście nie pamiętałam co było w rezerwacji, zatem musiałam ją odnaleźć i same zapisy o parkowaniu. I po raz trzeci po szukaniu miejsca w Sybinie czy w Primorsku tutaj też mieliśmy „challenge” pt. „zaparkuj niedaleko mieszkania i zgodnie z prawem”! Jakimś cudem udało się. I udawało się każdego następnego dnia, kiedy wracaliśmy z całodziennych wycieczek. Chociaż przy porannym opuszczaniu miejsca parkingowego żegnaliśmy się z nim z czułością prawie, nie licząc na to, że wieczorem znajdziemy tak samo dobre. O zwątpienie! Jakże grzeszny to stan!

Od czego zaczynamy? Proponuję, aby zacząć od wyjaśnienia do jakiego kraju dotarliśmy: do Mołdawii czy do Mołdowy?

Mołdawia to również region historyczny, nie tylko państwo. Nasze Ministerstwo Spraw Zagranicznych wprowadziło nazwę Mołdowa dla Republiki Mołdawii. Natomiast Komisja Standaryzacji Nazw Geograficznych zaleca formy Mołdawia lub Republika Mołdawii w odniesieniu do państwa. Zawsze wolałam opierać się na bardziej merytorycznych niż politycznych źródłach, dlatego tutaj używam formy Mołdawia. 

Powtórzmy zatem pytanie: od czego zaczynamy zwiedzanie Mołdawii? Od stolicy. W naszej literaturze podróżniczej istnieją obok siebie dwa opisy tego miasta. Pierwszy, którego autorem jest cesarz reportażu, Ryszard Kapuściński, który tak opisuje miasto: „urocze, na zielonych wzgórzach rozłożone miasteczko, z którego zostało jeszcze kilka sennych zaułków, trochę prostopadle przecinających się uliczek (…). Jeżeli świeci słońce toną one w cieniu starych, rozłożystych wiązów, jesionów i kasztanów. Po obu stronach jezdni aż gęsto od bzów i jaśminów, berberysu i forsycji. Idąc tędy, widzi się w głębi podwórka, altanki i werandy, ukwiecone, ciepłe, życzliwe”.

Drugi opis, jakże inny, wyszedł spod pióra mojego ukochanego Andrzeja Stasiuka. W „Jadąc do Babadag” tak opisuje Kiszyniów: „Kiszyniów, ach Kiszyniów. Białe blokowiska na zielonych wzgórzach. Widać je z północy, południa, ze wchodu i zachodu. Piętrzą się niczym skalne urwiska. Jaśnieją w słońcu. Chwała geometrii w rozfalowanym, nieregularnym pejzażu. Nie ma niczego większego ani wyższego w całej Mołdowie. Gigantyczne nagrobki wetknięte w urodzajną, pulchną ziemię. Kamienne tablice egalitaryzmu. Termitiery wszechświatowego postępu. Nowe Jeruzalem w stanie śmierci technicznej.”

Czytając oba opisy i mając jeszcze świeżo w pamięci miasto trudno jakoś jednoznacznie opowiedzieć się za którąś wizją. Lata przynależności do Związku Radzieckiego zrobiły swoje i wizja Stasiuka na pewno globalnie jest mocna. Natomiast mieszkańcy Kiszyniowa, pewnie lokalne władze również, robią dużo, aby utrzymać i nie zniszczyć tego, co jeszcze istnieje z wizji Kapuścińskiego. W Kiszyniowie lata 2024 roku dużo było widać robót i remontów. Głównie w obrębie centrum miasta. Dlatego pozwoliłam sobie na uwagę o tym, że Kiszyniowianie walczą o swoje miasto. Kiszyniów to miasto kontrastów. Sztuczna wielkomiejskość czasów słusznie minionych zderza się momentami z małomiasteczkowością. Takim symbolem miasteczkowości jest centralny dworzec autobusowy Autogara Centrala, a zaraz obok niego targ o nazwie Piata Centrala. Te miejsca przenoszą w połowę lat dziewięćdziesiątych w Polsce. Patrząc na dworzec od razu miałam skojarzenia ze starym dworcem autobusowym w Krakowie, z którego korzystałam co tydzień w połowie lat dziewięćdziesiątych właśnie. Ten sam tłok, tumult, przepychanie się i buzujący tłumek, którego składowe, czyli osobni pasażerowie, za wszelką cenę chcą wsiąść pierwsi do podjeżdżającego autobusu.

A Piata Centrala? Raj dla tych, którzy kochają bazarki. My niestety do tego grona nie należymy, ale lubimy włóczyć się po miastach wdychając ich DNA. Dlatego na Piata Centrala zawitaliśmy. Przy ponad trzydziestostopniowym upale zadziwiały nas i surowe mięsa wiszące luzem na stoiskach, i choćby sery, podobnie eksponowane cały dzień. Zaufanie wzbudziły tylko stoiska warzywne, gdzie zaopatrzyliśmy się w odpowiednie ilości pachnących pomidorów.

Taka miejska włóczęga jednak musi mieć jakiś zarys planu, aby nie doszło do sytuacji, że „byłeś w Rzymie a papieża nie widziałeś”. Dlatego książkowo kierujemy się na bulwar Stefan cel Mare. To takie Pola Elizejskie Kiszyniowa. Obok jest prawosławna katedra i Łuk Triumfalny. Kiedy około południa, po pierwszej części spaceru po mieście zasiedliśmy w cieniu, na ławeczce w pobliżu katedry zwróciłam uwagę na coś bardzo dziwnego w moim odczuciu. Przez park otaczający katedrę przechodziła młoda kobieta, taka „prosto z Insta…” aby określić jej wygląd. Czyli bardzo zadbana, „zrobiona”, z markowymi ciuchami i dodatkami i… przyklęknęła i przeżegnała się, w wersji prawosławnej, czyli z lewej do prawej. Muszę przyznać, że dla mnie widok był lekko abstrakcyjny. A może błędnie? Dlaczego mentalnie założyłam, że nowoczesna, zadbana kobieta nie może być religijna? Mój błąd!

Aby oddać się w ręce profesjonalistów w Kiszyniowie zaplanowałam dwa muzea. Pierwsze, zgodnie z rekomendacjami z przewodników: Narodowe Muzeum Etnograficzne i Historii Naturalnej i… nie da się ukryć, że to było jednak rozczarowanie. Ekspozycje delikatnie „trącące myszką”. Dużo eksponatów, ale nieco przykurzonych mentalnie. Kilka ekspozycji z obszaru historii naturalnej przypominało prace projektowe dzieci z podstawówki. To oczywiście złośliwość z mojej strony. Muzeum ma naprawdę ogrom zasobów, ale jest przykładem na to, że sam materiał nie wystarczy. Pomysł i jakość realizacji muszą nadążać.

Honoru muzeów Kiszyniowa broniło Narodowe Muzeum Sztuk Pięknych. W pięknym budynku znajduje się kilka wystaw, ale mnie porwała twórczość rumuńskiego malarza Iona Teodorescu-Sion. Patrząc na jego obrazy można zobaczyć nieco z Gauguin’a, nieco z Cezanna’a i nieco z Wyspiańskiego! To na pewno moje tegoroczne odkrycie.

Sztuka sztuką, ale jeść trzeba. I tu chyba moment na dygresję kulinarną. W Kiszyniowie bez problemu znaleźliśmy restaurację. Akurat taką, gdzie serwowano tradycyjną kuchnię w nowoczesnym wydaniu. Nam to bardzo przypadło do gustu. Tradycyjnie jeszcze zjedliśmy z Butuceni, czyli wiosce dosłownie obok monastyru w Orhei Starym. I to by było na tyle! Nie głodowaliśmy! Natomiast znalezienie restauracji z tradycyjnym jedzeniem nie było łatwe. Natomiast od ilości burgerowni, pizzerii i miejsc serwujących spaghetti i frytki mogłaby rozboleć głowa. Doszliśmy do wniosku, że przeciętny Mołdawianin tradycyjnie je w domu. A kiedy wychodzi, to chciałby zapewne skosztować czegoś innego. A to „inne” to właśnie to, co wymienione wyżej. Dlaczego tak trudno spotkać tradycyjną kuchnię mołdawską? Tutaj chyba trzeba odwołać się do nieczułej statystyki. GUS szacuje, że Polskę w 2023 roku odwiedziło ok. 19 milionów turystów. Francję, wiodącą w tym rankingu: ponad 82 miliony. A Mołdawię: około 391 tysięcy! Przepaść! Ta statystyka mówi, że Mołdawia jest jednym z najrzadziej odwiedzanych krajów. I to zapewne powód takiej a nie innej infrastruktury turystycznej. Jak to kiedyś powiedział mój Dyrektor Finansowy: prawo podaży i popytu to połowa makroekonomii. Restauratorstwo w Mołdawii jest na to klasycznym przykładem. Pojawi się więcej turystów zagranicznych kreujących popyt na kuchnię mołdawską, to pojawią się i tradycyjne restauracje…

Orhei Stary został powyżej wywołany do tablicy, to czas na niego. Monastyry, po winnicach i winie to drugi znak firmowy Mołdawii. Orhei Stary i jego okolice to chyba taki symbol Mołdawii jak Cminda Sameba dla Gruzji lub kościół Mariacki dla Polski i Krakowa. Ktoś niedawno to zrozumiał. Tak wnioskuję z nowiusieńkiej infrastruktury wokół i płatnego parkingu, który do niedawna był bezpłatny. I żebyśmy się dobrze zrozumieli: to nie jest zarzut z mojej strony. Ta opłata jest wręcz symboliczna. I jest jedyna. Teren klasztoru jest dostępny bezpłatnie dla zwiedzających. Widoki roztaczające się ze wzniesienia, na którym stoi klasztor są symbolem Mołdawii: zieleń poprzecinana płynąca rzeką i odbijającą się bielą skał.

Tuż obok, w Butuceni zjedliśmy absolutnie tradycyjny obiad, gdzie oprócz zupy było coś, co bardzo przypominało nasze gołąbki. Tylko te mołdawskie są wielkości małej mandarynki i owinięte w liście winorośli. I do tego tradycyjne ciasto z owocami i kompot! Jak u babci!

W moich planach na zwiedzanie Mołdawii miałam bufor na Naddniestrze. Mówiło do mnie wyobrażeniami z Trylogii. Jednak ostrzeżenia Ministerstwa Spraw Zagranicznych i te w przewodnikach mówiły, żeby uważać. Brakowało mi lokalnej opinii. Pojawiła się w postaci kelnerki w Butuceni, która zapytana o bezpieczeństwo w Naddniestrzu zrobiła ogromne oczy. Dziewczyna powiedziała, że w tym dniu miała już takie pytanie. Od turystów niemieckich. Według niej Naddniestrze jest bezpieczne, tylko….”Po co tam chcecie jechać?”

Przecież nie będę jej opowiadać o Baśce Wołodyjowskiej, która tam towarzyszyła Michałowi, o tym, że Azja Tuchajbejowicz był tam wbity na pal i o tym, że wiedźma Horpyna tam więziła Helenę. Nie wspominając już o tym, że to były rubieże Rzeczypospolitej. W tych okolicznościach wspominanie o tych rubieżach byłoby cokolwiek nietaktowne.

Zatem moja odpowiedź na pytanie po co tam chcemy jechać musiała się dziewczynie wydać nieskładna. Za to jej odpowiedź była bardzo jasna i klarowna. W jej opinii Naddniestrze to miejsce, w którym nie ma nic ciekawego do zobaczenia, chyba że interesuje nas rzeczywistość sowiecka zamrożona w czasie i przestrzeni. Podobno Naddniestrze wygląda jak cała Mołdawia trzydzieści lat temu. I szczerze mówiąc przekonała nas. Zamiast spędzać kilka godzin w samochodzie postawiliśmy na kolejną winnicę. I w naszej opinii to była dobra decyzja.

Po kolejnej wycieczce, tym razem do monastyru Curchi a potem do najsłynniejszego chyba, czyli do monastyru Saharna nadszedł czas na clou wyprawy: winnice!

Zwiedziliśmy dwie: Chateau Vartely i Cricova. I obie absolutnie polecamy.

Pierwsza z nich, Chateau Vartely to chyba najmłodsza z mołdawskich winnic, stosunkowo mała, uznawana za najnowocześniejszą. Zostaliśmy przeprowadzeni przez cały proces powstawania wina. Wszędzie mogliśmy robić zdjęcia. Reklama jest im chyba bardziej potrzebna niż ochrona tajników procesu! Na koniec obejrzeliśmy ich film reklamowy, którym wygrali branżowy konkurs marketingowy. Film jest emitowany w piwnicy, gdzie za ekran służą beczki. Obrazy są dostosowane kształtem i wielkością do kół stanowiących dna beczek. Wrażenia cudowne. Nie widziałam innych propozycji w tym konkursie, ale jestem pewna, że wygrali zasłużenie.

I na koniec sklepik, przez który trzeba było przejść, chcąc opuścić teren winnicy. Kompletnie nie mam im za złe tej znanej wszystkim taktyki marketingowej. I tak byliśmy nastawieni na takie wydatki.

Druga z winnic to Cricova. Kompletnie odmienna w charakterze. To wręcz kombinat produkcyjny, założony niedługo po wojnie przez władze Związku Radzieckiego. Piwnice Crivovej mają ponad 120 kilometrów po ziemią. Wjeżdżają tam samochody obsługi, pracują wózki widłowe a zwiedzający przemieszczają się mini-pociągami melexowymi. W Cricovej można wynająć usługę przechowywania win, z czego korzystają znani tego świata. W tych piwnicach przechowywana jest jako eksponat kolekcja win Hermana Goeringa, marszałka Trzeciej Rzeszy. Oficjalny plan zwiedzania ma na swojej drodze finalny proces kontroli wina musującego. Cricova, podobnie jak żadna inna winnica oprócz tej w Szampanii, nie ma prawa używać nazwy „champagne” albo produkcja metodą szampańską. Cały czas używane jest określenie „metoda tradycyjna”, w odróżnieniu od tej włoskiej, którą produkuje się Prosecco. Tutaj ten typ wina musującego nazywany jest „Crisecco”. Niesamowite wrażenie robią korytarze zastawione stojakami z szampanem, że pozwolę sobie tak niepoprawnie użyć tego słowa. Butelki leżą na stojakach pod kątem 45 stopni i co jakiś czas muszą być obracane, aby wytrącić ostatni osad, który spada do szyjki butelki, która potem jest mrożona. Po takim procesie wino przelewane jest do finalnej butelki.

Ta praca, czyli obracanie butelek była znienawidzona przez pracowników. Ciśnienie powodowało, że butelki pośledniej jakości, produkowane w Związku Radzieckim, eksplodowały przy tej procedurze raniąc pracowników. Teraz butelki kupowane są w Niemczech… i wypadki ustały! Dodatkowo ta jakość butelek objawia się tym, jak pracownice (to jednak w większości panie!) traktują butelki idące na magazyny. Z przerażeniem patrzyliśmy jak te butelki są prawie rzucane, przekładane, poprawiane w pojemnikach.  Odgłos obijanej butelki o kolejną butelkę jest tu dźwiękiem permanentnym. Wychodzi na to, że niemiecka jakość zrobiła swoje.

Na koniec standardowego zwiedzania zamówiliśmy degustację win. Mój mąż na przegranej pozycji jako kierowca moczył tylko usta w kolejnych winach. Wszystkie były świetne, ale to jedno, różowe wino musujące produkowane metodą tradycyjną, czyli jakbyśmy to powiedzieli kiedyś, kiedy nie obowiązywały przepisy ochrony znaków towarowych: różowy szampan – było absolutnie rewelacyjne. I niech mi teraz wybaczy mąż mojej przyjaciółki, Francuz z urodzenia, ale nigdy we Francji nie piłam czegoś tak dobrego. Wewnętrznie przekonałam się o poprawności tej opinii kiedy zobaczyłam minę sąsiadki, zaproszonej z mężem w letni wieczór na degustację win mołdawskich. Sąsiadka sama o sobie mówi, że jest wymagająca lub wybredna, toteż słowo „dobre!” (z wykrzyknikiem) z jej ust tamtego wieczoru było jak kropka nad „i”. Różowe wino musujące produkowane metodą tradycyjną w Cricovej kupujcie w ciemno! Nie pożałujecie. Ja żałuję tylko tak małej ilości butelek zakupionych wtedy w Cricovej. Mąż sprawdzał przepisy dotyczące ilości wywozu alkoholu z Mołdawii i przywozu na teren Unii, mając na uwadze, że będziemy przekraczać drogowo granicę unijną. I tak trochę nagięliśmy rzeczywistość, ale celniczka była kompletnie niezainteresowana ilością wywożonych przez nas butelek.

Zatem jeśli w sklepach w Polsce zobaczycie wina oznakowane Chateu Vartely, Cricova, Purcari, Castel Mimi czy Milestii Mici – inwestujcie! Absolutnie niczym nie ustępują tym ogólnie uznawanym z Francji, Włoch, Kalifornii czy Chile. Zgodnie z informacją usłyszaną od przewodniczki największe rynki odbiorcze ich wina to Rumunia i Polska! Zatem te wina są w naszych sklepach.

Nie jestem odosobniona w opinii, że i od strony turystycznej, i od tej winiarskiej Mołdawia mogłaby być postrzegana przez Polaków jako druga Gruzja. Ten kraj ma ogromny potencjał i mobilizację do tego aby w 2030 roku dołączyć do Unii Europejskiej. Jeśli jesteście głodni nieoczywistych kierunków, to Mołdawia będzie na pewno dobrym pomysłem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *