W Wielki Piątek wróciliśmy z mężem z naszej podróży Jedwabnym Szlakiem. Po szesnastu dniach odkrywania rzeczywistości Kazachstanu, Tadżykistanu i Uzbekistanu około godziny 14.00 byliśmy na Okęciu. Potem jeszcze prawie cztery godziny w samochodzie z myślą o tym, żeby nie dać się zabić w tym wyścigu szczurów uciekających na święta z Warszawy. Widząc dwie ogromne i straszne kraksy tych, którzy chcieli dotrzeć szybciej do domu, na głębokim oddechu uruchamiałam pokłady zaufania do mojego męża, który prowadził, a który był naprawdę zmęczony. Widząc to szaleństwo na drodze generowałam najspokojniejszy z moich możliwych tembrów głosu i mówiłam mężowi, że nigdzie nie musimy się spieszyć. Nasi synowie byli w domu i obiecali ogarnąć rzeczywistość na święta… Spoglądał na mnie jak na wariatkę, ale zdejmował nogę z gazu. Jestem pewna, że oboje jednak zastanawialiśmy się nad głębokością zaufania do naszych dzieci. Naprawdę ogarną wszystko na święta?
Późnym popołudniem parkujemy pod domem i tarabanimy się z walizkami. Otwiera nam młodsze dziecko i po pierwszych czułościach, z pewnością godną gospodyni domowej lat pięćdziesiątych prosi, abyśmy na razie nie wchodzili z tymi manelami do salonu, bo właśnie skończył myć podłogi i jeszcze nie wyschły. Kochanie, czy możesz powtórzyć? Tak! Dom posprzątany, odkurzony, podłogi umyte! Wiem, wiem… wyjdę na drobnomieszczańską matronę, ale jako taka grzecznie podporządkowałam się życzeniom syna i zamiast do salonu, weszliśmy do kuchni. A tam? Rzeżucha posadzona i wyrośnięta. W pięknych wielkanocnych pojemniczkach dekoracyjnych, które były schowane na strychu. Zatem ktoś musiał na ten strych wejść, poszukać dekoracji świątecznych, kupić watę i rzeżuchę i posiać tą ostatnią. Po kolejnej porcji przytulań i szybkich opowieści trudno nie zauważyć braku starszej pociechy. Gdzie Kuba? Okazuje się, że Kuba właśnie wchodzi do domu z zakupami. A do tego po odwiedzinach u jednej i drugiej babci, z okazałymi porcjami sałatki jarzynowej, wędzonego schabu i szynek.
Czy to co powyżej wystarczy już, aby pomyśleć cieplej o zaufaniu? Aby oddać się w czyjeś ręce i nie zakładać, że tylko my wiemy jak zrobić coś najlepiej? Kiedy okazało się, że Maciek upiekł jeszcze babkę… to o mało się nie popłakałam. Trudno do końca wyrazić z jakiego powodu: z radości, dumy? Czy może ze wstydu? Że miałam wątpliwości. Że do końca nie wierzyłam, że dwójka moich synów gładko podzieli się obowiązkami i każdy się z nich wywiąże. W myślach biłam się w piersi. Gdybym robiła to naprawdę to „mea culpa” powinno być słyszalne u sąsiadów, a moje żebra powinny być mocno poobijane.
Tak… Tylko jakie są emocjonalne konsekwencje pokładanego w nas zaufania. Na pewno jest to ogrom dobrej energii i siły wynikających właśnie z zaufania. Doprawiony jednak obciążeniem emocjonalnym. Sama o tym bardzo dobrze wiem. Odwołam się po raz kolejny do szkolenia korporacyjnego, które odbywało się w wirtualnej rzeczywistości, gdzie miejscem akcji był atomowy okręt podwodny. Całość szkolenia polegała na rzucaniu nas w akcje i role, które mocno wybijały nas z naszej strefy poczucia bezpieczeństwa. Wszyscy w naturalny sposób broniliśmy się przed tym jak tylko mogliśmy. Różne to przybierało formy. Między innymi takie, że w miarę możliwości wybieraliśmy sobie role, o których instynktownie myśleliśmy, że będą nam najbliższe. Nie zawsze jednak było to możliwe. W którymś momencie odebrałam telefon z pracy, a w tym czasie wszyscy koledzy i koleżanki w grupie wybrali swoje role. Ja musiałam wziąć ostatnią jaka została: sternika! Aż jęknęłam z mentalnego bólu. Już mniej więcej wiedziałam o co w tym wszystkich chodzi, i wiedziałam jedno: to jest ostatnia z funkcji, jaką kiedykolwiek powinnam mieć w tej zabawie. Nigdy nie byłam typem dobrze odnajdującym się w grach komputerowych. A już na pewno nie w grach wojennych. Może dlatego, że jestem świadoma swoich słabych i mocnych stron. Jestem długodystansowcem. Szybie reakcje, odnajdywanie się w czasie i przestrzeni, stawianie wszystkiego na jedną kartę, riposty w punkt – to nie mój świat. Trudno! Trzeba było nie odbierać tego telefonu! Ruszyliśmy. Wszyscy w grupie wiedzieli kto jest najsłabszym ogniwem: ja! I trzeba przyznać, że pomagali mi jak tylko mogli. Wyobraźcie sobie wybuchy, ataki, wąskie cieśniny, bark odpowiedniej amunicji i ja kierująca bezwładnym okrętem. Wiem, ja też miałam problem z wyobraźnią. Ale… jednocześnie czułam pełną mobilizację wszystkich dookoła i ich wsparcie w podpowiedziach, krótkich słowach typu „świetnie ci idzie”. Banał? No jednak nie. Dopiero w takich chwilach człowiek w pełni rozumie moc słów. Okazało się, że wszystkim nam idzie bardzo dobrze, a ja pokierowałam okrętem przez wąską cieśninę usianą minami, torpedami i atakami z powietrza. Wszyscy myśleliśmy, że to już koniec, udało się, kiedy nagle okazało się, że jednak nie. Czeka nas taka sama przeprawa przez cieśninę, tylko wyczerpaliśmy już praktycznie całą naszą amunicję, którą koledzy mogli wykorzystać do obrony. A to znaczyło ni mniej ni więcej tylko tyle, że aby ukończyć misję to JA muszę przeprowadzić nas przez cieśninę, z minimalną tylko pomocną kolegów. I tu pojawił się mój moment zwątpienia. Przecież to niemożliwe. Sama nie dam rady! Mimo, że siedzieliśmy w goglach VR, to chyba mój głos obnażał mocno mój stan emocjonalny. I wtedy któryś z chłopaków powiedział: „Kasia, dasz radę. Po prostu robisz dokładnie to samo co poprzednio. Nie potrzebujesz naszej pomocy.”
Miałam gogle VR na głowie, ale mentalnie spojrzałam na niego i zastanawiałam się jak ten człowiek jest głupi wygadując takie „kocopły”. Z drugiej strony… nie może być głupi. To kierownik odpowiedzialny za swój dział w dużej organizacji. Przyszło mi do głowy, że… on we mnie wierzy! On mi ufa! No masz! I co z tą świadomością zrobić?! Jak nie zawieść tego zaufania? Czułam tylko pot spływający po manetkach, które miałam w rękach i którymi prowadziłam okręt. I wiecie co? Zrobiłam to! Przeprowadziłam nas przez tę cholerną cieśninę i wypełniliśmy jako jedyni wszystkie powierzone nam zadania jako grupie bojowej!
Gdyby ktoś mnie zapytał o to, co było moją motywacją, to jestem absolutnie pewna, że to było zaufanie w głosie Dawida. Ja po prostu nie mogłam ich zawieść. Kropka. Nic więcej nie ma do dodania. Te emocje były tak motywujące, jak żadne inne. Ciekawe czy nauczyciele znają ten mechanizm. Jeśli, to niewielu, sadząc po problemach edukacyjnych, nie tylko dzieci, i nie tylko w szkołach. Ja już wiem, że zaufanie to ogromna siła i ogromna satysfakcja. Życzę nam wszystkim odwagi, aby ufać i siły, aby nie zawieść pokładanego w nas zaufania.