Po zakończeniu wizyty w Kazachstanie „użyliśmy” Uzbekistanu do transportu li i jedynie, i po raz kolejny stanęliśmy z walizkami na granicy. Tym razem na granicy uzbecko-tadżyckiej. Tylko te dwa kraje spośród krajów Azji Środkowej, czyli Uzbekistan i Tadżykistan, podpisały między sobą porozumienie o ruchu granicznym swoich obywateli bez konieczności posiadania paszportów. Zatem obywatele Tadżykistanu mogą jechać do Uzbekistanu bez paszportu, jedynie z dowodem osobistym. I podobnie obywatele Uzbekistanu, którzy chcą odwiedzić Tadżykistan.
Skąd to się wzięło? Ze stosunków dobrosąsiedzkich?
Niech za odpowiedź posłuży informacja, że uzbeckie miasta takie jak Buchara czy Samarkanda to miasta mentalnie tadżyckie. Tadżycy do tej pory mają mnóstwo żalu o to, że Samarkanda została im zabrana. Każdy Tadżyk, który podróżuje do Uzbekistanu, do Samarkandy, ma „psi obowiązek” przywieźć do domu samarkandzki chleb.
Nie przypomina Wam to czegoś? Może jakieś sceny z woreczkiem ziemi z Kargulowego pola? Nie bądźmy tacy zachłanni i nie uzurpujmy sobie prawa do boleści nad swoją historią. Jak widać każda nacja ma swoje Wilno i swój Lwów…
Po pokonaniu przejścia granicznego z podobnym rytuałem jak poprzednie, jesteśmy w Tadżykistanie. Ten kraj to praktycznie same góry: Zarawszańskie, Hisarskie, Turkiestańskie, Ałajskie i oczywiście Pamir!
Najwyższym szczytem Tadżykistanu, który to szczyt był też najwyższym szczytem Związku Radzieckiego jest Szczyt Ismaila Samaniego. Nic Wam to nie mówi? A wydawało się Wam, że dość dobrzy z geografii jesteście? Rozgrzeszam Was, tak samo jak musiałam rozgrzeszyć siebie. Historia tych krajów i historia Związku Radzieckiego odcisnęły swoje piętno nawet na nazwach geograficznych.


A jak napiszę, że Szczyt Ismaila Samaniego to to samo co „Pik Komunizma” to już wszystko wróci na swoje miejsce? Przemilczę, że przez jakieś trzydzieści lat, do czasu kiedy Nikita Chruszczow ze względów oczywistych zmienił nazwę, szczyt nazywał się Pik Stalina. Pamiętam lekcje geografii i te wszystkie „piki”, które trzeba było umieć umiejscowić na mapie. O Szczycie Ismaila Samaniego wtedy nie było mowy. Drugi co do wielkości szczyt Pamiru również leży w Tadżykistanie. Jak napiszę: Pik Lenina, to pewnie wszyscy zgodnie pokiwamy potakująco głowami. A gdybym powiedziała Szczyt Avicenny? Tak, potwierdzam, to to samo! Tylko… Kirgizi, jak wspominałam w tekście o Kazachstanie, nie za bardzo chcą się uwolnić od wpływów rosyjskich. Zatem ten szczyt leżący na granicy tadżycko-kirgiskiej, w Kirgistanie dalej nosi nazwę Pik Lenina. Nie wspominając oczywiście o atlasach rosyjskich. Tam też pozostał Pik Lenina. Podsumowując: żadna nowa góra nie „wyrosła” przez ostatnie 30 lat w Pamirze. Za to historia i polityka, jak to zwykle one, mieszają mocno w zawartości atlasów.


Natomiast rzeczywistość jest bardzo oczywista. Wieczorem docieramy do hotelu w Pandżakencie. I o luksusie: w planie mamy tu spędzenie aż dwóch nocy! Takie dobro zdarzyło się tylko dwa razy podczas tej wyprawy. To był pierwszy. Co zatem robią praktycznie wszyscy? Pranie, które schnie cały kolejny dzień, a wieczorem dosuszane jest hotelowymi suszarkami do włosów. Pamiętajcie, że życie składa się z drobiazgów. I takie domowe oczywistości jak czyste i suche skarpetki, w niektórych miejscach i momentach zamieniają się w luksus!
Pranie zrobione. Idziemy na kolację. I po raz kolejny jemy płow. Tym razem w wersji tadżyckiej. Nie narzekamy, ponieważ po pierwszym zetknięciu z tą potrawą w Taszkencie, my z mężem od razu staliśmy się jej fanami. Wieczór jest dość krótki. Pogoda nie nastraja na włóczenie się po mieście. Leje niemiłosiernie, co nie pozostanie bez wpływu na dzień następny. W kolejny dzień mamy wyjazd zaplanowany na godzinę siódmą rano, zatem pobudka odpowiednio wcześniej, tak ok. piątej. Przy tej okazji musiałam mojemu mężowi obiecać, że następny urlop zaplanuję tak, aby na nim nie musiał wstawać wcześniej, niż w wtedy, kiedy wstaje do pracy…
Pobudka, śniadanie i wyruszamy. Jesteśmy podzieleni i tylko część osób jedzie do doliny Siedmiu Jezior w Górach Fan (Fańskich), które stanową część Gór Zarawszańskich. Ta grupa jest proszona o udostępnienie swoich paszportów i zrobienie ich kserokopii.
To chyba moment na to, aby opowiedzieć o innych standardach traktowania dokumentów w tym regionie świata. Możecie zapomnieć o pokazywaniu dowodu osobistego, czy jakiegokolwiek innego dokumentu, trzymając go w palcach na wyciągniętej ręce. Oddawanie paszportów i odzyskiwanie ich następnego dnia rano to standard daleki od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni w Europie. Tutaj dodatkowo ksero strony ze zdjęciem. O co chodzi? O to, że będziemy przejeżdżać przez okolice kopalni złota w dolinie rzeki Zarawszan. Mijamy budki strażników, takich służb specjalnych, które zawsze kontrolują tych, którzy wjeżdżają na tereny bliskie kopalni. Tym razem strażnicy mieli lepszy dzień. Kierowca karnie zwolnił, oczekując zatrzymania. Strażnicy jednak nie zaszczycili nas swoim zainteresowaniem. Jedziemy dalej naszymi dwoma busikami.


I nagle stop… nie pojedziemy dalej. Jedyna droga wiodąca nad Siedem Jezior jawi nam się właśnie tak jak zobaczycie na zdjęciach. Z urwiska skalnego, do którego przytulona jest wąska droga, którą się poruszamy, najprawdopodobniej w nocy, podczas ulewy, spadły głazy…i trochę kamieni. Widok zaskakujący i poruszający. Czy kiedykolwiek, odpoczywając w europejskich parkach krajobrazowych, narodowych, czy innych przyrodniczych, turystycznych miejscach publicznych nie czuliście się bezpieczni? Ja nigdy. O ile tylko człowiek przestrzega podstawowych zasad i ma trochę zdrowego rozsądku i nie idzie w klapkach na Giewont, raczej nie ma podstaw do obaw. A tutaj?… Nie wiemy kiedy te głazy spadły. Z jakiego powodu. I czy mogły spaść kiedy tam przejeżdżaliśmy. Logika podpowiada, że mogły… Tylko nie mieliśmy czasu nad tym się zastanawiać. Nasi mężczyźni wysiedli, posprzątali z drogi mniejsze kamienie i nieco pomanewrowali tymi większymi tak, aby można między nimi było przejechać i… szczęśliwi, że udało nam się zapanować nad sytuacją, pojechaliśmy dalej.
Znacie takie powiedzenie: „nie chwal dnia przed zachodem słońca”? Pewnie, że znacie. Tutaj ujawniło ono swoją mądrość życiową. Nie pamiętam ile ujechaliśmy po uprzątnięciu głazów, kiedy nasi kierowcy zwolnili i w końcu zatrzymali się. Zaczęli dyskutować z naszym przewodnikiem po rosyjsku. Przed nami, w miejscu gdzie powinna być droga, rozpościerała się lawina błotna. Wieczorne i pewnie nocne ulewy spowodowały osuwanie się ziemi i błota. Lawina przecięła naszą drogę i tym samym uniemożliwiała dalsze podróżowanie samochodami, które były zwykłymi busami, bez napędów 4×4.


W miejscu przejścia lawiny przez drogę, obszar uspokajał się, nachylenie zmniejszało się do minimum a tym samym woda i błoto tworzyły sieć strumyków i ziemi, między którymi można było przejść i dotrzeć na nietknięty lawiną obszar. Część z nas zdecydowała się zaryzykować utaplanie się w błocie po kostki i przeszła przez rozlewisko błotne. Po przejściu kilkuset metrów wiedzieliśmy, że dalej droga jest w nienagannym stanie i można nią dalej bezpiecznie iść. Tylko część grupy, razem z kierowcami czekała po drugiej stronie rozlewiska błotnego…
Ustaliliśmy, że nie ma sensu, aby wszyscy na nas czekali. Byłam tą, która zgłosiła się na ochotnika i wróciła do grupy z planem. Plan był następujący: wszyscy, którzy nie chcą czekać wracają z jednym z kierowców do miasta. Ci bardziej cierpliwi czekają na tych, którym udało się przedrzeć przez rozlewisko. Walutą negocjacyjną były zdjęcia, które uda się zrobić na górze i które na pewno będą piękne.
Grupa okazała się jednak cierpliwa, lojalna i towarzyska. Czekamy wszyscy. Gwarzyliśmy sobie dobry kwadrans, częstując się wzajemnie ciasteczkami, kanapkami jak również lokalnym koniakiem. Kompletnie nie zwracaliśmy uwagi na naszych kierowców. A ci w którymś momencie oddalili się od naszej grupki i mocno dyskutowali nad coraz mniejszą struga wody i błota płynącą przez drogę. Podchodzą do nas i mówią wskazując charakterystycznymi gestami na samochody:
– Pajdziom!
Na co my zdziwieni i jednocześnie oburzeni:
– Kak? My nie żdziom astalnych?
Na co kierowcy jasnym gestem wskazują, że jedziemy, ale dalej. Panowie stwierdzili, że nurt wody już tak się uspokoił, że są wstanie przez nią przejechać. I przejechali!
I potem zastanawialiśmy się co było przyczyną, że nasi kierowcy tak bardzo chcieli nas zawieźć do celu. Może lokalny patriotyzm? Podczas przymusowego postoju próbowali nam opowiedzieć jaka to szkoda, że nie zobaczymy jezior, że to przepiękne miejsca. Że przepiękne, dowiedzieliśmy się sami podziwiając każde z jezior i robiąc nieprzyzwoitą ilość zdjęć.


Czy może jednak powody były bardziej przyziemne? Finansowe? Na pewno zakładali, że nie dostaną umówionej stawki, skoro wywiązali się tylko z połowy zadania. Z przyczyn niezależnych, ale jednak tylko z połowy.
I wcale nie zdziwiłabym się, gdyby to kwestia finansowa mocno mobilizowała naszych kierowców. Walutą Tadżykistanu jest somoni. Płaca minimalna w tym kraju wynosi 800 somoni, co przekłada się na niecałe 300 złotych polskich. Czy tu potrzebny jest jeszcze jakikolwiek komentarz? Darujmy sobie sprawdzanie siły nabywczej pieniądza. Dlaczego? Ponieważ kiedy już ruszyliśmy w górę, kiedy znaleźliśmy naszych kolegów, kiedy zatrzymaliśmy się przy każdym jeziorze i zachwyciliśmy się wspaniałymi widokami, mieliśmy również możliwość zobaczenia tego, jak wyglądają obejścia tamtejszych górali. Oj trudno to w jakikolwiek sposób przyłożyć do tego co widzimy obserwując naszych górali z Podhala. Długo myślałam jakich słów użyć do opisania tego co zobaczyłam. Trudno to opisać. Wydaje mi się, że poziom biedy, zwłaszcza w wyższych, trudniej dostępnych rejonach kraju można nazwać obezwładniającym.


Był środek tygodnia, a przy kolejnym jeziorze obskoczyła nas chmara dzieci oferując ręcznie robione bransoletki z koralików. Nawet je kupiłam dla synów. Tylko zastanowiło mnie jedno: dlaczego te dzieci nie były w szkole? Tylko gnały stado kóz.
W drodze powrotnej okazało się, że mijamy kilka szkół. Widząc aparaty chłopcy hardo pozowali, natomiast dziewczynki ewidentnie tych zdjęć nie chciały. Odwracały się, a nawet zasłaniały oczy młodszym braciom. Było to dla nich ewidentnie opresyjne. To zachowanie było bardzo różne od tego jakie widzieliśmy w Kazachstanie i potem w Uzbekistanie, gdzie dzieciaki same podchodziły, witały się i ewidentnie chciały z nami zdjęć. Natomiast tutaj okazało się w jednej chwili, że jesteśmy nie tylko nietaktowni, ale pewnie z ich perspektywy nachalni jak paparazzi goniący za celebrytami. W konsekwencji ze wstydem chowaliśmy aparaty.
Siedem Jezior, czyli flagowa atrakcja turystyczna Tadżykistanu warta była tych przygód po drodze!


Zjechaliśmy szczęśliwie, bez dalszych perturbacji do Pandżakentu i mieliśmy, pierwszy raz od tygodnia, czas wolny! Gdzie poszliśmy? Oczywiści na targ! Kupiliśmy przede wszystkim chleb, z rosyjska zwany wszędzie w krajach Azji Środkowej „lepioszką”. Do tego niepoprawnie dużą ilość kolorowych kiszonek: tartych marchewek, kiszonych pomidorów, czosnku, brokułów, i jak się okazuje, świetne ukiszone ogórki. Polskie, dobrze ukiszone ogórki są namiętnie kwaśne, za co wszyscy je kochamy. Te z Pandżakentu były dużo delikatniejsze, nieco słodkawe, ale również przepyszne. Chętnie miałabym je na co dzień. Kolejnym hitem targu w Pandżakencie były suszone owoce, zwłaszcza morele. Co takiego zaskakującego było w suszonych morelach? To, że były ususzone na kamień! Nie takie mięsiste, jak te kupowane w polskich dyskontach, tylko twarde jak beton. Pierwsze wrażenie w ustach było porażające: co my z tym kilogramem zrobimy! Ale to tylko pierwsze wrażenie. Za chwilę, kiedy kamień w ustach mięknie, pojawia się smak, który nie ma nic wspólnego z tym, który znamy. Absolutna petarda. Potem żałowaliśmy, że nie kupiliśmy tego więcej.


Przy okazji wędrowania od stoiska do stoiska na targu nasze uszy były w stanie wychwycić to, co usłyszeliśmy w ramach potężnej porcji danych historycznych i politycznych o tym kraju. Dotyczyło to języka. Język tadżycki jako jedyny język państw Azji Środkowej nie należy do grupy języków turkmeńskich. Temu językowi najbliżej do języka perskiego. Podobno jak się spotka Tadżyk z Iranką to się świetnie dogadają, tylko potem obgadają siebie nawzajem. Iranka powie o Tadżyku, że się popisuje znajomością języka literackiego, a Tadżyk powie o Irance, że bełkoce językiem ulicy. Ale się zrozumieją.
Następnego dnia, po porannym zwiedzaniu pozostałości starożytnej Sogdiany i Sarazmu nasi kierowcy zostawiają nas przed przejściem granicznym. Po drodze, w którejś z wiosek jesteśmy świadkami pogrzebu. I podobnie jak w innych krajach muzułmańskich, tak i tutaj nie uświadczysz kobiet na pogrzebie. Jako istoty postrzegane jako bardziej emocjonalne mogłyby płakać, a to nie przystoi pobożnemu muzułmaninowi czy muzułmance, którzy powinni okazywac radość z tego, że jeden z braci cieszy się już spotkaniem z Allahem.




Wracamy do Uzbekistanu. To chyba było jedyne przejście, kiedy mój mąż nie wzbudził zainteresowani służb granicznych. Efekt był taki, że byliśmy czołem grupy i przecieraliśmy przejście dla pozostałych. Szło nam wręcz nieprzyzwoicie szybko. Pozostała ostatnia budka z pogranicznikami, uzbecka. I aż jęknęliśmy na jej widok. Tłum kłębiący się przed nią nie nastrajał optymistycznie. Ale instynkt podpowiadał, żeby wejść w poje widzenia pograniczników. Zrobiliśmy trochę sztucznego zamieszania zostawiając walizki pod ścianą i może ciut za głośno dyskutując po polsku. Zadziałało. Pogranicznik pilnujący ten tłum lokalsów obrócił się w naszą stronę i tonem pytającym powiedział tylko jedno słowo: passports? My skwapliwie pokiwaliśmy głowami i szybciutko podaliśmy nasze paszporty prosto do wyciągniętej ręki umundurowanego urzędnika. To wzbudziło oburzenie tych, którzy stali w kolejce obok zapewne już wystarczająco długo. Nie trzeba rozumieć czyjegoś języka, żeby zrozumieć oburzenie grupy. Urzędnik tłumaczył im coś, co zrozumieliśmy jako osobną procedurę dla paszportów, a osobną dla dowodów osobistych. To raczej nie przekonało tłumu. I bardzo dobrze ich rozumiałam. To zrozumienie nie przeszkodziło nam skorzystać z okazji, skoro się nadarzyła. I znowu potwierdziło się, że blond włosy w tym rejonie mogą być pomocne. Z czekającego tłumu wyszła młoda dziewczyna i zaczęła dopytywać urzędnika czy też może dać swój paszport. Oczywiście wziął. Dziewczyna byłą Indonezyjką z ciemną karnacją, długimi ciemnymi włosami i to zapewne był powód, dla którego żaden urzędnik nie wyłowił jej z tłumu. Wynika z tego banalne i jednocześnie w swojej głębi koszmarnie przerażające stwierdzenie, że są regiony na świecie gdzie jakość i szybkość obsługi zależy od koloru twoich włosów. To, że nie mamy tego na co dzień w naszym najbliższym otoczeniu oddala od nas taką świadomość. Smutne.
My przeszliśmy, a tłum Tadżyków chcących dostać się do Uzbekistanu dalej czekał. I spotkał się z kolejną częścią naszej grupy. Były tam panie, bardzo towarzyskie, które do tego znacznie lepiej od nas radziły sobie z językiem rosyjskim. One czekały na powrót paszportów, a oni na zainteresowanie urzędnika. Któraś z naszych koleżanek nie wytrzymała i wdała się w dyskusję z jednym z czekających. Zaczęła dopytywać po co oni właściwie tak się męczą, stoją w tych kolejkach na granicy, w pyle, w upale…
Po co oni tak ciągną do tej Samarkandy…
Po co?
Człowiek, do którego było skierowane to pytanie, chyba zdębiał i aż zaciągnął się papierosem. Za to jego kolega stojący obok i obserwujący sytuację szybko i w punkt odpowiedział za towarzysza:
Po co?
– Paguljać i addychać!
Ironia i sarkazm w mistrzowskiej postaci.
Przypomnę okoliczności zdarzenia: ukurzone, mające swoje lata przejście graniczne, a po drugiej stronie zmęczony, spocony człowiek, dźwigający charakterystyczne kraciaste torby napakowane towarem na sprzedaż. Widok jak ze Stadionu X-lecia w Warszawie, lub z każdego innego, polskiego targowiska lat dziewięćdziesiątych. Szybko wypchnęliśmy te wspomnienia z zakamarów pamięci. A dla Tadżyków to rzeczywistość. I znowu punkt dla Polski. Jakkolwiek by nas jej całokształt nie wkurzał z perspektywy obywatela.
W Tadżykistanie byliśmy ewidentnie za krótko. Jednak czas jest nieubłagany. Uzbekistan wzywa.

