Czas wyjechać poza Jerozolimę i Betlejem. Izrael to nie tylko te dwa miasta. Jest podobno powiedzenie określające podejście do życia najważniejszych miast w tym kraju: „Jerozolima się modli, Tel Awiw pracuje a Hajfa się uczy”.

Skoro wymyślili je sami zainteresowani to pewnie mają rację. W Hajfie znajdują się dwie wyższe uczelnie: Uniwersytet i Instytut Technologii Technion – obie z międzynarodową renomą. Ale nie zwiedzaliśmy tych szkół. Za to oglądaliśmy Ogrody Bahiatów, przepiękne ogrody tarasowe, które rozciągają się od podstawy do szczytu Góry Karmel. Wszyscy, jak jeden mąż, zużyliśmy tam chyba duży procent pamięci kart naszych aparatów. Nie dało się nie robić kolejnego zdjęcia. A nasz kierowca, widząc aparaty w najwyższej gotowości, ponieważ uprzedzeni przez Panią przewodnik wiedzieliśmy, że u podnóża góry jest rondo, z którego w całej okazałości widać wspomniane ogrody – zrobił nam przyjemność, robiąc trzy rundy na wspomnianym rondzie. Pewnie zrobiłby i czwartą, gdyby nie pojawienie się radiowozu policyjnego.

I to chyba dobry moment, aby na przykładzie naszego kierowcy opowiedzieć trochę o zawieruchach sterujących  życiem ludzi tego obszaru. Naszym kierowcą był starszy Pan, Arab, mieszkający w Jerozolimie. Kiedyś, to znaczy za młodu, członek drużyny narodowej Jordanii w piłce ręcznej. Nasz kierowca urodził się najprawdopodobniej formalnie w Królestwie Transjordanii, dorastał w Jordańskim Królestwie Haszymidzkim, a po wojnie sześciodniowej, w której raczej na pewno walczył po stronie arabskiej, mieszka w Izraelu – a to wszystko nie ruszając się ze Wschodniej Jerozolimy, którą uważa za swój dom.

Nie przypomina Wam to czegoś? Ja kiedyś usłyszałam powiastkę o człowieku, który urodził się w Cesarstwie Rosyjskim, do szkoły chodził w Rzeczpospolitej Polskiej, ślub brał i dzieci wychował  w Związku Radzieckim a umarł na Ukrainie – a wszystko nie ruszając się z rodzinnej wsi. Te same historie, tylko położenie geograficzne się zmienia…

Położenie geograficzne do tej pory zarządza życiem obywateli Państwa Izrael. To trochę tak jak u nas – to nie polityka, to geografia! Izrael otoczony państwami arabskimi przeznacza bardzo wysoki procent budżetu na siły zbrojne. Życie młodych Izraelczyków podporządkowane jest mocno służbie swojemu narodowi. Po zakończeniu szkoły średniej, wszyscy, zarówno chłopcy jak i dziewczęta zobowiązani są do dwuletniej służby wojskowej. Dopiero po odsłużeniu tych obowiązkowych dwóch lat mogą zacząć myśleć o dalszym kształceniu na poziomie wyższym. Dodatkowo wszyscy pracujący mężczyźni raz do roku zobowiązani są odbyć coroczną służbą wojskową na Wzgórzach Golan. Każdy pracodawca musi wkalkulować taką nieobecność pracownika w swoje plany.

A jak się w tym wszystkim odnajdują ortodoksyjni Żydzi? Nie odnajdują się – w większości. Podczas naszego pobytu w Izraelu nasza przewodniczka była zmuszona nieco zmienić plan wycieczek, ze względu na zaplanowane protesty ortodoksyjnych Żydów, blokujące Tel Awiw i drogi dojazdowe do niego. Ta grupa społeczna do tej pory, dzięki zapisom prawnym poczynionym jeszcze przez Dawida Ben-Guriona, zwolniona była z obowiązkowej służby wojskowej. Kwestia, zdaje się, nadal dzieli społeczność izraelską.

Fundamentalizm nigdy, w żadnym wydaniu, nie był dobrym rozwiązaniem.

Tato opowiedział mi kiedyś historyjkę o pożarze jego rodzinnego miasta – Bobowej. Bobowa na przełomie wieków, do czasu drugiej wojny światowej, była znanym ośrodkiem chasydzkim. Żydzi byli integralną jej częścią. Nie zawsze jednak pozytywnie odbieraną. Do tej pory krąży dykteryjka, niepotwierdzona w materiałach historycznych, że pożar miasta z 1889 roku spowodowany był swoistym podejściem Żydów do przepisów religijnych. W czasie żydowskiego święta Sukkot, czyli Święta Szałasów, spłonęła cała Bobowa, gdzie pożar wzniecony został podobno właśnie przez taką kuczkę, religijny namiot. Właściciel tegoż, podobno zamiast gasić pożar pobiegł do rabina z pytaniem, czy można gasić w czasie tak wielkiego święta. Nie wiemy, co powiedział rabin, nie wiemy czy to w ogóle prawda. Wiemy natomiast, że Bobowa wtedy spłonęła. I tylko dzięki wizycie Wyspiańskiego, która miała miejsce dwa miesiące wcześniej, wiadomo jak to miasto wyglądało przed pożarem, ponieważ artysta zrobił kilka rysunków podczas tego pobytu.

Ta historyjka sprzed ponad wieku jest dla mnie o tyle możliwa, że mentalnie pasuje do, jakże abstrakcyjnego podejścia do religii, które powodowało Żydami demolującymi w szabat arabskie stoiska na targu w Tel Awiwie.

Ale sam targ! Symfonia i barw i dźwięków i zapachów. Nieważne czy to był targ w Akko czy Tel Awiwie. Zastanawiam się jak to jest, że ludy wschodu potrafią tworzyć na kilka godzin przestrzenie tak piękne, tak pociągające, tak absorbujące zmysły Europejczyka! Czas wolny spędzaliśmy przepychając się przez tłumy na tych targach i pochłaniając rzeczywistość wszystkimi zmysłami: czerwone piramidy papryki czy pomidorów, pomarańczowe stosy pomarańczy, kopczyki przypraw, o których istnieniu nie wiedzieliśmy, lniane worki suchych produktów, ryby wyłożone na płatach lodu, chałwy o przeróżnych smakach, oliwki, baklawa, truskawki (marzec to ich pora w Izraelu), dywany, ozdoby i wiele, wiele innych produktów, od których kręci się w głowie. W takich miejscach można by tworzyć sceny do filmów w kategorii „z tysiąca i jednej nocy”.

Ale jesteśmy w Tel Awiwie, mieście, które pracuje. Nos korpo-szczura podpowiadał mi, że większość widzianych wieżowców to siedziby międzynarodowych firm. Jednak to, co mnie zachwyciło absolutnie, to tak zwane Białe Miasto. To dzielnica wzniesiona w latach trzydziestych zeszłego stulecia przez architektów żydowskich, którzy uciekli z nazistowskich Niemiec i stworzyli to cudo – czyli dzielnicę budynków w stylu Bauhaus. Patrząc na te budynki z dzisiejszej perspektywy można by zadać pytanie o co tyle krzyku. No tak, piękne i nowoczesne. Tylko te wille były projektowane prawie sto lat temu! Wtedy było to absolutnie rewolucyjne podejście. Niektórzy architekci do tej pory nie potrafią wznieść się na poziom takiej nowoczesności czy ponadczasowości.

Przechadzając się ulicami miasta można tu i ówdzie zobaczyć stoiska przeznaczone niekoniecznie dla turystów. Turyści dopiero będą poinformowani, że te piękne dłonie wykonane w różnych technikach to amulety mające chronić przed „złym okiem”. Dla Arabów będzie to „ręka Fatimy” a dla Żydów będzie to „ręka Miriam” symbolizująca opiekuńczą rękę Stwórcy– szczegół godny podkreślenia ze względu na zgodność obu nacji w tej kwestii. Chamsa, to inne określenie tego symbolu – na tyle weszła to współczesnej kultury tego obszaru, że jest także na drogowych  znakach „STOP” !

Porzucając trochę specyfikę kulturową Tel Awiwu na chwilę korzystamy z „europejskości” miasta robiąc sobie przerwę na kawę i soczek w barze na plaży. Ceny wyższe niż w centrum Warszawy. Natomiast w centrum Warszawy nie ma takich widoków na plażę i Morze Śródziemne. Plaże o tej porze roku jeszcze puste, przez co do podziwiana w pełnej okazałości.

Zostawiamy trzy główne miasta Izraela. Zagłębiamy się coraz głębiej w ten kraj. W drodze na północ mamy po drodze Cezareę, jednak nie Filipową, jakby podpowiadała pamięć lekcji religii, ale Nadmorską. To miasto założone przez króla Judei Heroda Wielkiego na terenie dawnej osady helleńskiej. Aż do okresu Krzyżowców stanowiło jeden z najważniejszych portów regionu. Dawny port Heroda Wielkiego częściowo został zatopiony przez wody morza, jednak nadal, przy odrobinie wyobraźni można odtworzyć sobie jego wielkość. Spędzamy chwilę czasu przechadzając się pod pozostałościami akweduktu rzymskiego oraz po terenie amfiteatru, który został współcześnie odbudowany i mieści 3500 osób.

Obieramy kierunek na Nazaret. To miasteczko jest podobno barometrem nastrojów w całym kraju. Jak „coś zaczyna się dziać” w Nazarecie, ze statystycznym prawdopodobieństwem wydarzy się w większej skali. W Nazarecie zwiedzamy Bazylikę Zwiastowania NMP, jedno z najważniejszych świętych miejsc katolicyzmu. Wchodzi ona w skład kompleksu sakralnego Klasztoru Franciszkanów w Nazarecie. Wedle tradycji chrześcijańskiej bazylika stoi na miejscu, w którym Archanioł Gabriel miał zwiastować Maryi, iż stanie się Matką Syna Bożego. Krużganki bazyliki zdobią wizerunki Maryi wedle tradycyjnego postrzegania tej postaci w danym kraju. Jakże zadziwione byłyby nasze babcie, przyzwyczajone do wizerunku Matki Boskiej Częstochowskiej, gdyby zobaczyły jak postrzegana jest Matka Boga przez katolików z Chin lub Tajlandii! Polska wizja Matki Chrystusa też ozdabia krużganki świątyni, i to w trzech wersjach: z Kalwarii Zebrzydowskiej, z Kozielska i z Częstochowy. Po drodze jeszcze kościół Św. Józefa. Dla nas o tyle ważny, że kalendarz właśnie pokazywał imieniny Józefa a my stamtąd pisaliśmy życzenia dla taty mojego męża.

Na koniec dnia jeszcze wizyta w Kanie Galilejskiej – miejscowości, w której Jezus Chrystus dokonał swojego pierwszego cudu przemiany wody w wino na weselu. Widzimy stągwie, jakie mogły być obiektem cudu Jezusowego. Potem jeszcze szybka wizyta w lokalnym sklepiku sprzedającym wina z Kany Galilejskiej. Świetny prezent, jeśli ma się w planach jakiś ślub. Uprzedzam jednak, co każdy kupujący może sprawdzić sam, ponieważ sprzedający rozlewają do mini kieliszeczków ów trunek na spróbowanie, że wino to jest nieprzyzwoicie słodkie. Pewnie ma to być rodzaj wróżby czy życzeń „słodkiego, miłego” na nowej drodze życia. Jednak słodycz tego trunku bije na głowę nawet domowe, polskie wina – jakie większość z nas zna z wizyt „u wujka i cioci”. Dla mnie do przepijania drugą szklanicą: wody!

Teraz już tylko do hotelu. Wstaliśmy o piątej rano, program był napięty, więc wszyscy zmęczeni. Ale z tym hotelem to nie tak hop siup. Przypominam, że jesteśmy w innym obszarze religijno-kulturowym a jest sobota…Domyślacie się już? Dla pobożnych wyznawców judaizmu szabat nierozerwalnie związany jest z obostrzeniami religijnymi. Te obostrzenia ewidentnie wskazują na zakaz wszelkiej pracy jak sianie, oranie, zbieranie plonów, czyszczenie i jeszcze wiele innych dość szczegółowo opisanych. Nie bez znaczenia dla nas w tamtym momencie, o czym oczywiście jeszcze nie wiedzieliśmy , były ograniczenia

  – rozpalanie ognia (w tym: palenie papierosów, włączanie światła, zwiększanie płomienia, podtrzymywanie ognia, dokładania, czy dolewania paliwa do istniejącego już płomienia),

 – gaszenie ognia (w tym: gaszenie świecy, by poprawić knot, ale także odcinanie dopływu paliwa, skracanie czasu przez jaki ogień będzie płonął),

– ostatnie uderzenie młotkiem (dokończenie wytwarzania jakiegoś przedmiotu) (w tym: naprawienie zegarka, włożenie sznurówek do nowych butów, ostrzenie noży, mocowanie uchwytów narzędzi),

 przenoszenie przedmiotów z przestrzeni prywatnej do publicznej (i na odwrót) – bez względu na sposób technikę przenoszenia, w tym: przenoszenie, noszenie w kieszeni, przerzucanie, przekazywanie innej osobie, ciągnięcie, pchanie, itd.

Zacytuję tutaj krótki opis utrudnień cywilizacyjnych z Wikipedii dot. szabatu. Jest bardzo treściwy i w punkt obrazuje to z czym się zetknęliśmy tamtej soboty:

„Rozwój cywilizacyjny przyniósł nowe problemy w zachowaniu maksymalnej zgodności z przepisami szabatowymi. Część z nich nie zostało jednoznacznie rozstrzygniętych. (…) Kontrowersje budzi także kwestia włączania światła elektrycznego. Rabin Zew Greenwald (…) wyjaśnia, że zarówno włączanie, wyłączanie, czy regulowanie (np. przyciemnianie światła) urządzeń elektrycznych jest zakazane. W tym także urządzeń na baterie. Zakaz ten obejmuje telefony, pojazdy mechaniczne, a także inne urządzenia zasilane paliwami płynnymi (benzyna, ropa, olej). W tym urządzenia centralnego ogrzewania czy bojlery. Wierni muszą zwracać uwagę na drzwi otwierane za pomocą czujników, urządzenia, których praca sterowana jest termostatami (np. piekarniki), czy też urządzenia elektroniczne sterowane przyciskami (np. w zegarku)”

Jak to się miało do naszego meldowania się w hotelu w Tyberiadzie? Ano tak, że pobożny wyznawca judaizmu do godziny po zachodzie słońca w sobotę, zgodnie z obostrzeniami religijnymi nie może się wymeldować z hotelu, ponieważ na pewno złamałby któryś z powyższych przepisów. No i tak też się stało. Część z nas miała dostępne swoje pokoje od razu (stąd wniosek, że opuścili je bezbożnicy, lub nie Żydzi). My należeliśmy do tej grupy szczęśliwców. Mój mąż szybko sprawdził, że zachód słońca 18 marca w Tyberiadzie przypada na godzinę 17.48. Weźmy pod uwagę fakt, że pisma mówią o tym, że można zacząć wykonywać wszelkie czynności godzinę po zachodzie słońca to mamy już 18.48, do tego jakaś godzina na spakowanie się: 19.48, no i tak przyziemne czynności jak przygotowanie pokoju dla kolejnych gości, niech będzie godzina, to już jest 20.48…

I właśnie w okolicach godziny 21.00 część naszej grupy otrzymała wreszcie klucze do swoich pokoi. Soki, kawa, herbata z przekąskami na koszt hotelu nijak nie dały rady zatrzeć negatywnego wrażenia z jakim wyjeżdżali ci, którzy wieczór spędzili w lobby hotelowym „na walizkach”.

Zostawmy ich jednak trochę bezlitośnie w naszej szabasowej opowieści. My, szczęśliwcy z kluczami w dłoniach stajemy przed windą… tak… jakaś karteczka na niej wisi, tylko kto z nas zna hebrajski? Ktoś już rzuca w powietrze hasło, że pewnie się zacięła, kiedy w jednej sekundzie wszyscy pojmujemy co się dzieje. Przecież winda potrzebuje zasilania elektrycznego i naciśnięcia stosownych guziczków. A co na ten temat mówi Talmud? Ano, że nie wolno. Czyli winda wyłączona. Kiedy już myślimy o poszukiwaniach schodów, widzimy obok panią wysiadającą z windy dla pracowników. Nie przeszkadzały nam kosze z bielizną. Podróżowaliśmy z nimi. Pani sprzątająca bardzo zaangażowała się w tłumaczenie nam jak dotrzeć do odpowiednich pokoi. Na pewno bardziej niż pracownicy recepcji. Może wyczuwając nasze delikatnie już widoczne „nabuzowanie” całą sytuacją. Swoją drogą kim byli pracownicy hotelu pracując w szabat? I ta sama odpowiedź: albo bezbożnicy, albo nie Żydzi. My jak dotarliśmy do naszego pokoju to jeszcze przez chwilę walczyliśmy z „technikaliami” szabasowymi. Wszystkie sprzęty w pokoju były odłączone od prądu a to był dzień zawodów pucharowych w skokach narciarskich Raw Air. Mąż, informatyk i kibic jednocześnie, w ekspresowym tempie ślizgał się po dostępnych kablach i pilotach, aby uruchomić sprzęty i zebrać w ten czy inny sposób nowiny ze świata sportowego. Udało się, zaczęliśmy ogarniać szabasową rzeczywistość.

Następny dzień to też rodzaj zaskoczenia, powiązanego z poprzednim. To niedziela. Dla nas dzień święty i dziwne się patrzy na robotników wylewających asfalt przed dojściem do starej synagogi w Kafarnaum. Dla Izraelczyków zaczął się zwykły dzień pracy.

Kafaranum to miasto Jezusa. Spędził tam dużo czasu i czynił cuda. W synagodze, której ruiny zwiedzamy uzdrowił człowieka opętanego złym duchem. Pozostałości synagogi są zadbane i utrzymane w takim stanie i klimacie, że bardzo łatwo przymknąć oczy i wyobrazić sobie Jezusa między kolumnami.

Kolejne miejsca w planie na ten dzień to między innymi Kościół Prymatu Świętego Piotra – gdzie można zobaczyć skarb chrześcijaństwa Mensa Christi – kamienny stół, na którym Jezus Chrystus miał spożywać posiłek po zmartwychwstaniu. Potem wizyta w Kościele Rozmnożenia chleba i ryb. My jesteśmy wycieczką świecką, jednak znalezienie możliwości uczestniczenia w niedzielnej mszy świętej, do tego po polsku, nie nastręcza żadnych trudności.

Po przedpołudniowych modlitwach czas na niedzielny relaks: rejs po Jeziorze Galilejskim vel Jeziorze Tyberiadzkim vel Genezaret – czasami nazywanym morzem, chociaż to największy zbiornik słodkowodny Izraela. Wypływamy na rejs statkiem, który wciąga na naszą cześć polską banderę i za chwilę słyszymy pierwsze takty Mazurka Dąbrowskiego. Mimo iż trudno to nazwać inaczej jak marketingiem w czystej postaci, to jednak jest to wzruszające.

Płyniemy sobie relaksacyjnie a przed nami Wzgórza Golan. A za wzgórzami Syria, Aleppo…Nie myślałam o tym wtedy, egocentrycznie skupiona na własnej przyjemności chwili. Czy powinnam wtedy chociaż mieć świadomość tego co może się dziać za całkiem bliską granicą?

Trochę czasu na takie lub inne rozważania było podczas przerwy na obiad, którą spędziliśmy między innymi nad brzegiem Genezaret. Miejsce nastraja do rozmyślań czy to o współczesnych wojnach czy to o tym, że może właśnie tutaj Jezus szedł po wodzie, albo tutaj rybacy z apostołami dobijali do brzegu z sieciami pełnymi ryb po boskiej interwencji Chrystusa. Nastrój trochę burzą puszki po coli, tudzież inne oznaki współczesnego świata. Cóż, dla nas to miejsce prawie religijne, a dla innych trochę tak jak nasza Solina: bardziej rozrywkowe.

Wracamy do naszego hotelu w Betlejem. Niektóre starsze panie z naszej grupy określiły to wręcz jak „powrót do domu”. Niesamowite, jak zdarzenia dnia poprzedniego mogą wpłynąć na to, jak odczuwamy pojęcie domu.

Następny dzień z rana po raz kolejny przypomina nam (gdybyśmy zapomnieli!)w jakim miejscu na świecie jesteśmy. Jedziemy nad Jordan, rzekę niezmiernie ważną w polityce hydrologicznej Izraela. Gdzieś w zakamarkach pamięci kołacze się pojęcie; „Jordan, potężna rzeka”. Z takim nastawieniem można poczuć się rozczarowanym zobaczywszy rzekę w rzeczywistości. Przy oglądaniu zdjęć tato skwitował widoki Jordanu mówiąc: „ jak Przemsza w Zawierciu”. I chyba jest to porównanie dość dobrze oddające wielkość Jordanu. To oczywiście dla tych, którzy znają Przemszę! My widzieliśmy Jordan z miejscu Kasr al-Jahud, czyli wg tradycji w miejscu, gdzie Jan Chrzciciel ochrzcił Jezusa. Zerknijcie do Wikipedii i sprawdźcie co tam piszą o tym miejscu. Czytając zapis można by wywnioskować, że miejsce to zaminowane po wojnie sześciodniowej, od 2011 jest absolutnie bezpieczne. Ludzie cały czas żyjący w pewnym zagrożeniu mają pewnie inne poczucie bezpieczeństwa niż my i samo pole minowe ich nie przeraża! Tam cały czas są oznaczone pola minowe! Wychodząc z autokaru i widząc oznaczenia: „uwaga – miny” to poczucie bezpieczeństwa jest jednak delikatnie zachwiane. Ale odzyskujemy je gdy żołnierze armii izraelskiej strzegący granicy (po drugiej stronie Jordanu już Jordania)  pozwalają sobie zrobić z nimi zdjęcia. Zgodnie z informacjami od Pani przewodnik, gdy „coś się dzieje” absolutnie nie można liczyć na sesje fotograficzne, a turyści prawie są przeganiani.

Jordan

Przed nami dość droga atrakcja dodatkowa: Masada. Razem z Jerozolimą w mojej ocenie jedno z najpiękniejszych miejsc w Izraelu. Masada to płaskowyż na Pustyni Judzkiej nad Morzem Martwym. Obecnie to Pak Narodowy. Twierdza, której Zeloci bronili przez Rzymianami. A widząc beznadziejność walki popełnili zbiorowe samobójstwo. W Izraelu to symbol oporu do samego końca. Porównania z Powstaniem Warszawskim choćbym bardzo nie chciała – i tak nasuwają się same. Żołnierze izraelscy tam składają przysięgę wypowiadając również takie słowa: „Masada nigdy więcej nie zostanie zdobyta”.

Po wizycie na Masadzie można chwilę odetchnąć nad brzegiem Morza Martwego i zrobić sobie zdjęcie, jak to na wielu prospektach, gdzie ktoś „leżakuje” na wodzie czytając gazetkę. Jeśli chcecie skorzystać z takiej możliwości to trzeba się spieszyć. Poziom wody w Morzu Martwym drastycznie spada. Morze Martwe po prostu wysycha!!

No i jeszcze słóweczko o Pustyni Judzkiej. Zerknijcie na zdjęcia. Nie przypomina Wam to czegoś? Fanom „Gwiezdnych Wojen” na pewno, ponieważ w tym miejscu kręcono część ujęć.

Czas wracać. Odprawa na lotnisku w Tel Awiwie różni się delikatnie od innych odpraw na lotniskach „europejskich”, ponieważ najpierw natrafiacie na kontrolę bezpieczeństwa gdzie służby pytają miedzy innymi o to, czy wasz bagaż zawsze był z wami lub czy macie ostre narzędzia. Ale za to nie każą wam, tak jak europejskich lotniskach, wyrzucić butelki wody mineralnej! Jak zostaniecie zakwalifikowani jako „ nie niebezpieczni” potem już odprawa przebiega standardowo.

Tak się złożyło, że tym samym samolotem wracała do Polski Pani Magdalena Cielecka. Jesteśmy już w samolocie, stewardessy sprawdzają co mają sprawdzać, silniki już pracują a kilka rzędów przed nami „coś się dzieje”. Kilka rzędów przed nami siedzi z koleżanką właśnie Pani Cielecka. My nie słyszymy ze względu na silniki, ale skupienie stewardess i oburzone gesty ortodoksyjnych Żydów, którzy mieli miejsca obok każą nam się domyślać, że doszło do jakiegoś incydentu. Ktoś z panów z naszej grupy, siedzący za nami powiedział to na głos, a ja muszę się bić w piersi, że pomyślałam podobnie: „no pewnie gwiazda gwiazdorzy”. Jest mi strasznie wstyd i niniejszym bardzo przepraszam Panią Cielecka za to, że pozwoliłam sobie na szablonowe myślenie o tym, że osoby znane muszą być roszczeniowe. Jak się okazało już na lotnisku w Katowicach, żegnając się z uczestnikami, gdzie jedna z Pań z naszej grupy była bliższym świadkiem wspomnianego incydentu – sąsiedzi Pani Cieleckiej w samolocie, ortodoksyjni Żydzi lecący do Polski, nie zgodzili się na to aby usiąść w samolocie na fotelu obok niej. Czy to chodziło o piękną kobietę z rozpuszczonymi blond włosami, czy taki problem byłby z każdą kobietą  – nie wiem. W każdym bądź razie to Pani Cielecka zgodziła się przesiąść i… polecieliśmy.

Czytam to co napisałam i tutaj, i w pierwszej części, i przychodzi mi do głowy, że nikt, kto to przeczyta, nie uwierzy, że taki tekst mogła napisać filosemitka, a będzie mógł posądzić mnie o antysemityzm.

Jak się bronić? Czy tym, że jestem zafascynowana Wschodem, jego kulturą i historią? Czy tym, że za największą zbrodnię ludzkości uważam Holocaust i inne mordy narodowościowe? Czy może tym, że Żydzi byli obecni w moim życiu od dzieciństwa, ze względu na miasto rodzinne mojego taty, po którym mam wspomnianą fascynację?  Jestem zafascynowana Izraelem i Żydami, ale jednocześnie mam dużo krytycyzmu dla organizacji Państwa Izrael,  dla ortodoksyjności i fundamentalizmu  – nie tylko izraelskiego, dla fundamentalizmu niezależnie od tego czego on dotyczy. Polskiego także. Dlatego dobrze rozumiem Natalie Portman, której wypowiedzi przez jednego z izraelskich ministrów zostały ocenione jako „ocierające się o antysemityzm”. Ona pewnie też mogła usłyszeć, że nie jest „prawdziwą Żydówką”. Czegoś Wam to nie przypomina?…

Już na koniec, bez cienia ironii i bardzo poważnie:

Szalom Alejchem!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *