Dzieci dorastają! Chcą żyć po swojemu, podejmować swoje decyzje i popełnić swoje błędy! Masakra…
Dlaczego piszę, że masakra? Przecież od zawsze o tym wiedziałam, że ta chwila nadejdzie. Że trzeba będzie odciąć pępowinę. Tylko to, co było wiedzą czysto merytoryczną, bardzo ciężko przełożyć płynnie na praktykę. Jak okiełznać troskę, bujną wyobraźnię, strach przed tym, co się może zdarzyć?
Moje starsze dziecko złożyło dokumenty i w ramach projektów finansowanych przez Unię Europejską w lipcu poleciało na praktyki do Malagi, zamiast odbywać je w którejś z lokalnych firm w swoim rodzinnym mieście.
Odstawiliśmy go w środku nocy na miejsce zbiórki i ok. jedenastej przed południem dostaliśmy zdawkowego sms’a: „Wylądowaliśmy, wszystko OK, pa”. I co? I to wszystko? A ja mam tyle pytań! A jak podróż? Uszy cię cię bolały przy starcie i lądowaniu? Bagaż odebrałeś bez problemów? Przecież wiem, jak kończą plastikowe walizki. Procedury anty-covidowe nie były za bardzo uciążliwe? A pokoje macie fajne? I w ogóle jak atmosfera w grupie?
W głowie łańcuszek tych pytań dość długi a odpowiedzi brak…
Kuba poleciał nad ranem w sobotę a w niedzielę popołudniem wpadł na kawę mój brat. Siedzimy na tarasie i pijemy a ja żalę się na brak informacji od dziecka. No i oczekuję od słuchaczy jedności w moim żalu. Potakiwań i zrozumienia. A co na to mój brat? Zadał mi kilka szybkich pytań:
– A ty pamiętasz jak w latach dziewięćdziesiątych pojechałaś pierwszy raz do Francji? W czasach kiedy nie było internetu, komórek, a w domu rodzinnym u naszych rodziców na wsi nawet nie było telefonu stacjonarnego? Jak mama z tatą przez dwa dni chodzili po ścianach, bo wiedzieli, że zgodnie z planem dopiero na trzeci dzień wieczorem mogą dzwonić z poczty, z automatu na karty, na wskazany numer? Wcześniej przecież nie było sensu, bo ciebie tam w żaden sposób nie mogło być!
No i co ja miałam mu na to odpowiedzieć? Przemknęło mi tylko przez myśl to, że zobaczymy jaki będziesz mądry jak twoja córka pierwszy raz sama wyruszy w świat! Ale nic nie powiedziałam. Przecież miał rację. Dziecko od czasu do czasu odmeldowało się, a do tego praktycznie codziennie na profil facebookowy szkoły wpadały zdjęcia i opis ich aktywności. No i przecież byli pod opieką nauczycieli.
Wytrzymałam pierwsze samodzielne zagraniczne wojaże mojego syna i szczęśliwa odebrałam go czternastego sierpnia z Balic, po trzytygodniowym pobycie w Hiszpanii. Dlaczego tak szczegółowo piszę daty? Bo to nie bez znaczenia dla dalszych dywagacji.
Piętnastego sierpnia, bladym świtem wybieraliśmy się do Francji z mężem, młodszą pociechą, bratem i jego córką. Kuba oczywiście nie jechał z nami, co było już wcześniej ustalone. Jechał z paczką znajomych nad nasz Bałtyk, do Darłówka.
Czyli wieczorem włączyłam dwie pralki, umówiłam się z siostrą, że przyjedzie i w niedzielę, piętnastego sierpnia ogarnie go do tego wyjazdu nad morze, zaplanowanego na dzień później.
Dojeżdżając do przyjaciół we Francji nic mnie nie interesowało oprócz tego, czy Kuba ze znajomymi cało dotarł do celu. Na tyle na ile znam syna i jego towarzystwo, to mogę powiedzieć, że to całkiem rozsądna gromadka. Nie pchają się w kłopoty, sami ich nie stwarzają, tylko… po jasny gwint pojechali nad to morze na dwa samochody! Nie można było pociągiem? Kierowcy, którym rodzice pozwolili zabrać samochody prawa jazdy mają od roku, albo najwyżej dwóch. I wierzę, że całkiem dobrze prowadzą i są rozsądni na drodze. Ale nie wierzę wszystkim pozostałym użytkownikom dróg. Jak ogarnąć ten strach i ten rodzaj głupiej pewności, że gdybym ja tam była z nimi, to na pewno byłabym w stanie uchronić ich od potencjalnego niebezpieczeństwa.
No, ale wreszcie doczekałam się sms’a: „Dojechaliśmy, domek super”. Uff… nie wiem jakie miałam ciśnienie krwi czekając na tą wiadomość, ale jak ją w końcu dostałam, to jakby mi ktoś energię strzykawką bezpośrednio z krwi wyssał!
Potem był przeuroczy, pierwszy tydzień naszych wakacji wypełniony maślanymi rogalikami na śniadanie, bagietkami, winem i armagnackiem popijanym wieczorem. My mieliśmy zaplanowany pobyt na dwa tygodnie, ale nasze dzieci nad Bałtykiem na tydzień. Kuba poinformował nas, że planują powrót nocą i wyjeżdżają wieczorem w niedzielę. O dwudziestej trzeciej napisałam krótkie pytanie o to gdzie już są, i jak tam droga. Dostałam wiadomość, że właśnie minęli zjazd na Ciechocinek. No to co ja zrobiłam? Otwarłam mapy google, które pokazały mi, że gdzieś ok. trzeciej trzydzieści albo czwartej powinni być ma miejscu. I… aż się dziwię sama sobie, ale bez większych problemów usnęłam.
Za to o trzeciej trzydzieści, która była godziną o której nasze dzieci wg planu miały dotrzeć do domu, bez żadnego budzika, jak tknięta czarodziejska różdżką, po prostu siadłam na łóżku. Pokręciłam się chwilę, ale to było wszystko na co było mnie stać. Napisałam pytanie do syna gdzie są, czy jeszcze daleko mają do domu. Czekam, czekam, czekam… i nic. Przecież niemożliwe żeby spał, skoro to już pora na finalne kilometry. Wtedy człowiek automatycznie staje się bardziej aktywny, czujny. Po kolejnej wysłanej wiadomości czekam i czekam, ale dalej nic.
W końcu niechcący obudziłam męża, który najpierw banalnie próbował namówić mnie do położenia się. Potem jednak zrezygnował z bezcelowych działań. W końcu znamy się dwadzieścia lat! Wiadomo było, że nie usnę jak się nie dowiem, co z Kubą.
Ja leżałam na łóżku z poduszką na głowie próbując uspokoić sama siebie, kiedy moja druga połowa szturcha mnie bezpardonowo, mówiąc: „Kasia, Kasia! Chodź zobacz – dojechali.” Siadłam jak oparzona patrząc na podany mi telefon męża, na którym w czasie rzeczywistym zobaczyłam moje dziecię ciągnące od bramy do drzwi walizkę i biegnące po plecak podręczny, a potem żegnającego się z kumplami.
Panie Boże, pobłogosław zdobycze technik, a przede wszystkim monitoring własnego domu i mojego męża, który to wszystko ogarnął i zainstalował!
Ten rodzaj ulgi, poczucia, że wszystko dobrze – jest bezcenny! Kuba oczywiście za kilka minut zadzwonił jak wtarabanił się z wszystkim do domu. I na moje pytanie dlaczego nie odpowiedział od razu na sms tłumaczył się, że właśnie wysadzali Dawida i Kingę i było trochę zamieszania i wiedział że chwilę będzie w domu, to już postanowił napisać z domu. Poza tym nie sądził, że te pięć minut są takie ważne dla mnie.
Te pięć minut to była wieczność. Tylko co ja miałam mu powiedzieć? Nic! Przypomniałam sobie złośliwości brata wyłuszczone po wylocie Kuby do Hiszpanii i również to, jak zrzucam dzwoniącą do mnie mamę, która ma talent do wybierania numeru do mnie, kiedy w pracy mam jakiś mały kocioł. Przecież z własnego doświadczenia wiem, że nie zawsze można od razu odebrać czy odpowiedzieć .Wszystko to teoria. A praktyka? Tak jak powyżej.
No ale to nie koniec testów!
Kończymy nasz pobyt u znajomych, dopychamy samochód francuskim winem, kiedy dzwoni Kuba z pytaniem czy w sobotę może zrobić imprezę w domu. Przecież mu nie powiem, że nie. Nie ma mnie tam – to po pierwsze, zatem nie mam żadnego wpływu na to, co w rzeczywistości zrobi. A po drugie: jaki mam powód lub argument żeby mu odmówić. Żadnego. Zatem się zgadzam.
My dotarliśmy do domu następnego dnia po imprezie, i gdyby nie pozostawione kartony z pizzy – to bym nie wpadła na to, że kilka godzin wcześniej balowało tam kilkanaście osób w przedziale wiekowym od osiemnastu do dwudziestu lat.
Dom był nienaturalnie wręcz dosprzątany.
Czyli pierwsze, naturalne testy zaufania zdane i to z nawiązką!
Ta nawiązka z mojej perspektywy była bardzo intersującym doznaniem i bardzo ją doceniam.
Co było tą nawiązką? Nabycie przez mojego syna świadomości, że mu się całkiem dobrze wiedzie, i że czas by to docenić.
W niedzielę ogarnialiśmy się powoli po urlopie i podczas robienia kolacji Kuba zajrzał do mnie do kuchni.
Spaceruje od drzwi do okna i z powrotem, i ewidentnie chce coś powiedzieć. Nauczona tym, że moje starsze dziecko nie należy do wylewnych – czekam cierpliwie. W końcu słyszę pierwsze zdanie, brzmiące mniej więcej tak: „Wiesz mamo, mamy fajną kuchnię”…Już mu miałam odpowiedzieć, że bardzo się cieszę, że to wreszcie zauważył, dwa lata po remoncie! Ale w ostatniej chwili włączyły mi się procesy myślowe i zamiast sarkastycznego komentarza zaczęłam dopytywać skąd nagle taka opinia. Mimo, że tak naprawdę przecież już wiedziałam.
Usłyszałam jeszcze, że mamy fajny dom, i że w ogóle to dziękuje mi, że się zgodziłam tak z dnia na dzień na imprezę, kiedy nie było nas w domu.
Jakby to powiedziały dzisiejsze nastolatki: „No wow!”
Jedna impreza i opinia rówieśników, albo możliwe, że bardziej rówieśniczek, załatwiła jednych ruchem to, co rodzice, dziadkowe próbowali mu uświadomić przez lata: że ma się bardzo dobrze, że wcześniej dziadkowie a teraz rodzice pracują na to aby mu niczego nie brakowało, że nie wszyscy mają tyle szczęścia, że wcale nie jest naszym celem uprzykrzanie mu egzystencji uwagami i zakazami, które pojawiają się jeśli uznamy za stosowne. I że może czas ten status wreszcie docenić.
I chyba właśnie to się zadziało! Moje dziecko wreszcie, powoli zaczęło nabywać świadomość swojego dobrostanu.
Pozostaje tylko zadać sobie pytanie: dlaczego ta impreza zdarzyła się dopiero teraz!?
Zaufanie w nowych realiach to trudny stan. Nie chodzi już o dziecko, które ma się nauczyć do sprawdzianu w szkole, ale o młodego człowieka, który zaczyna nowe życie.
Tak, trudny, ale jednocześnie jakże przyjemny, tworzący te przysłowiowe motyle w brzuchu i dający siłę, aby ten podle skradający się strach jednak opanować.