2017
Polak, Węgier dwa bratanki…
Coś w tym jest. Jest w naszej słowiańskiej duszy coś, co powoduje, że wyjazdy do Bułgarii, Czech, na Węgry czy na Słowację traktujemy prawie jak wyjazdy krajowe. Nie mamy poczucia łamania barier, odkrywania świata (dawno już okrytego przez innych), czy przechodzenia Rubikonu, które to uczucie towarzyszy nam przy dalszych podróżach.
Nie ukrywam, że i my z niejakim nadmiarem luzu potraktowaliśmy nasz wakacyjny wyjazd na Węgry.
Jak to zwykle w naszych wypadach bywa, część wakacji miała być poznawcza, część wypoczynkowa. Prawie się udało. A jak mówi pewna reklama: prawie czyni wielką różnicę.
W lipcu siedziałam w ciepłe wieczory na moim pięknym tarasie i układałam cały misterny plan na sierpniowy wyjazd. Czasami myślę, że to planowanie, te przewodniki, mapy porozkładane na moim wielkim stole ogrodowym, ta mnogość otwartych stron internetowych przy szklaneczce białego wina (wyjdę na podejrzanie często wspominająca trunki wyskokowe!) to już połowa zabawy i przyjemności z wakacji. Zgodnie z powiedzeniem „nie o to chodzi by złapać króliczka, ale by gonić go”. Na pewno jest w tym dużo prawdy.
Plan wyprawy był następujący: Esztergom, Wyszehrad, Budapeszt, a potem nieśmiertelne Hajduszoboszlo i okolice. Pamiętajcie, że mamy „na stanie” dziewięcio- i trzynastolatka.
Ale po kolei. Pakowanie, wczesne poranne wstawanie. Znowu przywołam mojego tatę który naigrywając się z nas czasami okrutnie mówi „świtkiem, koło południa”. Tym razem byłby jednak z nas dumny. Wyjeżdżając z domu ok. piątej rano byliśmy w Esztergomie, czyli Ostrzychomiu ok. dziesiątej przed południem. Miasteczko może na pierwszy rzut oka mało atrakcyjne, ale ja jestem nieźle nakręcona historycznie, dlatego od razu miałam poczucie, że węgierskie Gniezno do mnie przemawia, a pomnik węgierskiego prymasa tysiąclecia Józsefa Mindszentyego traktowałam wręcz w intymno-osobisty sposób. To człowiek, który opierał się namowom i odmawiał opuszczenia Węgier ponad dwadzieścia lat. Ostatnie lata życia spędził jednak w Wiedniu cały czas krytykując Stolicę Apostolską za jej pobłażliwość w stosunku do władz bloku wschodniego. Zgodnie z wolą prymasa jego ciało wróciło na Węgry dopiero po opuszczeniu kraju przez wojska radzieckie.



Cofnijmy się trochę w czasie. Z Esztergomu do Wyszehradu niedaleko. A to z tego maleńkiego miasteczka wyruszała Jadwiga Andegaweńska w wieku jedenastu lat, by objąć polski tron i niejako pośrednio, paradoksalnie przez własną śmierć stworzyć dynastię, która w XV i XVI wieku była potęgą europejską.
Uwielbiam takie historyczne gdybanie i ocieranie się o duchy przeszłości. Całkiem fajnie to się udaje, kiedy otoczenie w tym pomaga. Nam pomogła średniowieczna aranżacja restauracji w Wyszehradzie, do której zeszliśmy po spacerze na zamku. Kelnerzy w średniowiecznych strojach serwowali przepyszny gulasz. No jakże by inaczej na Węgrzech? Bez gulaszu? Toż to prawie jak świętokradztwo!
A po Wyszehradzie droga otwarta na Budapeszt.
Budapeszt na pewno nie przypomina ani swoją konstrukcją ani atmosferą piwnicznych klimatów Krakowa czy Gdańska. Raczej ma w sobie przestrzeń i wielkomiejskość Warszawy z tym, że w odróżnieniu od Warszawy ma nieco więcej tajemniczości i charakteru. Błagam o wybaczenie za poprzednie zdanie zarówno wszystkich Warszawiaków jak i lokalnych patriotów z całej Polski.



Skarb Budapesztu – katedra Macieja, baszta Rybacka i widok z zamku na parlament do chyba najlepszy pomysł na późno-popołudniowy lub wieczorny spacer. Poczujecie się jak Leszek Teleszyński w pierwszym odcinku „Życia na gorąco”.


A następnego dnia Góra Gellerta, Cytadela, Pomnik Wolności – czyli Buda a potem Peszt. Wszystko w czterdziestostopniowym upale. Jak zniosły to moje dzieci? Jednego jestem pewna: mężnie! Moja starsza latorośl nawet chwaliła się fotkami z miasta na fejsie. Nawet ten upał nie odebrał nam przyjemności dreptania po ulicy Vaci, głównym deptaku Pesztu.
Ulica Vaci ma jeszcze jedna dużą zaletę: Centralną Halę Targową gdzie oprócz koszulek i bejsbolówek w narodowych barwach Węgier znajdziecie dużo hungarików: paprykę, salami, marcepany i wina oczywiście. Jako, że mamy zwyczaj przywozić jakieś drobiazgi z naszych podróży rodzinie i znajomym, to spędziliśmy tam sporo czasu, ale uwaga: mimo że to centrum stolicy ceny były naprawdę przystępne.
.



No i znowu obiadek. Weszliśmy zgodnie z tym co nam nasze nosy mówił do restauracji w pobliżu hali, stylizowanej w wystroju bardzo tradycyjnie. I takież były tam dania nam zaserwowane. Mój młodszy syn, mimo zamiłowania jego własnego ojca do pikanterii na talerzu i tak był zbyt mało czujny przygryzając obrączkę papryczki podaną raczej do dekoracji. W kilka sekund później miotał się po korytarzyku próbując znaleźć łazienkę aby polać usta zimną wodą. Miłosierny kelner od razu wiedział o co chodzi i wręcz asystował mu do drzwi.
Wczesnym popołudniem, kiedy słupek rtęci na termometrze ani myślał spadać i dalej pokazywał czterdzieści stopni, zdrowy rozsądek „matki Polki” kazał ewakuować się do klimatyzowanego hotelu. Jak wspominałam Budapeszt jest dość rozłożysty, z szerokimi placami i alejami. Spróbujcie znaleźć trochę cienia w takim układzie urbanistycznym. Powodzenia!
Pogoda była jaka była, czyli moje dzieci zacierały ręce na myśl o kompleksach basenowych.
I tutaj znowu dygresja. My, pokolenie którego dzieciństwo przypadło na lata osiemdziesiąte, spędzanie wakacji w tamtych czasach w domkach campingowych z własną kuchnią i łazienką uważaliśmy za szczyt luksusu.
Tutaj miałam taki szatański pomysł, że przekażę trochę klimatu własnego dzieciństwa moim synom. Jeśli chcecie coś takiego przekazywać swoim dzieciom, to może i dobry pomysł, ale na pewno nie przy użyciu standardów jakościowych lat osiemdziesiątych. Camping w Hajduszoboszlo swoje lata świetności miał zdaje się gdzieś w okolicach mojego dzieciństwa, o czym świadczyły choćby spadziste dachy domków obite eternitem, czy połamane ławki.
Do końca życia nie zapomnę słów mojej starszej latorośli, które wypowiedziała na widok miejsca naszego pobytu: „Mama nas do slumsów wywiozła”.
W pierwszej chwili chciałam „gówniarzowi” pokazać gdzie jego miejsce, ale zaciągnęłam ręczny na przepływie własnych emocji i potem doszłam do wniosku, że chyba niepotrzebnie tak zareagowałam. Po pierwsze dlatego, że jakość tego miejsca rzeczywiście pozostawiała wiele do życzenia, a po drugie dlatego, że zadałam sobie pytanie czy ja rzeczywiście chcę aby moje dzieci akceptowały takie miejsca. Zawsze starałam się im tłumaczyć, że skromność miejsca czy życia to nic złego. Że niekoniecznie dobrym jest rzeczywiste czy mentalne oblewanie się luksusem. Za to bardzo niedobrym jest pozostawienie czegoś samemu sobie, brak zainteresowania i brak dbania o ludzi i rzeczy. No a to miejsce ewidentnie takie było.
Dlatego zacisnęłam zęby, dosprzątałam domek i ruszyliśmy w kierunku kąpieliska. I tu kolejne rozczarowanie.
Pojawienie się na kompleksie basenowym w Hajduszoboszlo po południu, przy temperaturze czterdziestu stopni Celsjusza skutkowało tym, że znalezienie miejsca gdziekolwiek graniczyło z cudem. Jak już takie znaleźliśmy, to trudno było nie słyszeć konwersacji sąsiadów. Młodzieniec około dziewiętnastoletni wspominał ze swoją mamą wakacje sprzed kilku lat i bardzo autorytarnie stwierdzał, że ten statek piracki jest dokładnie taki sam – jak podczas „tamtych wakacji”. Ta podsłuchana rozmowa potwierdzała tylko pewien poziom jakościowy tego miejsca.
Mądrzejsi o wiedzę nt. tłumów, następnego dnia byliśmy jednymi z pierwszych i na dodatek wykupiliśmy sobie leżaczki z parasolem nad basenem z symulacją fali morskiej. I tak do dziesiątej, może jedenastej przed południem było całkiem przyjemnie: słoneczko, kąpiel, polegiwanie na leżaczkach, gazetka, książeczka w czasie gdy moi panowie testowali zjeżdżalnie.
Potem ilość wakacjowiczów rosła wprost proporcjonalnie do ruchu słupka rtęci. Po tym jak wysłałam bratu widok na kąpielisko i ilość ludzi w nim, zapytał czy to pływalnia gdzie pływa się tylko w kierunku „góra – dół”. Jakoś nie mógł sobie wyobrazić tradycyjnego kierunku korzystania z tego miejsca przy tej ilości ludzi w nim.
W nawiązaniu do powyższego odkryliśmy odpowiedni dla nas rytm dnia. Jak najwcześniejsze pojawienie się na terenie kąpieliska tak aby spędzić tam kilka godzin do pory obiadowej, a potem atrakcje regionalne.
Pierwszą z nich była wizyta w Parku Narodowym Hortobagy. Płaski horyzont, stada bydła i koni i przede wszystkim „pusztańska piątka”. To woltyżerka wykonywana konno przez czikoszy zwanych kowbojami puszty. Czikosze to kiedyś pasterze a teraz… trochę biznesmeni, trochę hodowcy koni, trochę artyści, trochę akrobaci.

My oglądaliśmy popisy czikoszy ze stadniny w Mata. Widok jeźdźca ubranego w odświętny strój, w kapeluszu, stojącego na grzbiecie dwóch galopujących koni i powożącego trzema innymi pędzącymi z przodu naprawdę zapiera dech w piersiach. Prawie tak samo fascynujące jest położenie konia na ziemi siedząc na jego grzbiecie. Czikosze oczywiście strzelają z bata i nawet są w stanie zagrać w ten sposób melodię.
I podczas tej wycieczki znowu pojawiło się to uczucie dotykania czasu minionego, obcowania ze światami, których już nie ma i choćbyśmy nie wiem jak bardzo chcieli – nie będzie. To było to samo uczucie jak podczas oglądania „Panien z Wilka” mistrza Wajdy. Nie ma już takich dworków, nie ma takiego życia jakie widać na tym filmie i nie ma już rzeczywistości czikoszy. Z panów puszty stali się atrakcją turystyczną…Nie lubię tego uczucia ukłucia w środku, jak myślę o przemijaniu takich rzeczy.
No ale urlop trwa nadal. I nadal w temperaturze czterdziestu stopni. My dalej praktykujemy wczesno-poranne pojawianie się na kompleksie basenowym i popołudniowe wycieczki. Tym razem do Debreczyna, drugiego co do wielkości miasta Węgier, które nazywane jest „kalwińskim Rzymem” lub „węgierską Genewą”. Miasto na pewno piękne, z takim duchem jakie mają miasteczka Czech, Słowacji czy Węgier właśnie. Niby drugie miasto kraju, a taki przyjemny duch małomiasteczkowy w powietrzu, zwolnione tempo życia. Cały czas nie wiem na ile to zwolnienie przypisać tym codziennym czterdziestu stopniom – nawet o godzinie 20.00!!!

Ta temperatura powoli nas wykańczała … i wyobraźcie sobie na czwarty dzień moi młodsi panowie powiedzieli „pas” basenom z Hajduszoboszlo! Chciałoby się powiedzieć w charakterystyczny, rodzicielki sposób „moje dzieci”! Oni też już mieli dość upału, a tego tłumu jeszcze bardziej. Jak to między rodzeństwem bywa – nieczęsto są zgodni. Teraz jak na komendę obaj potwierdzili chęć opuszczenia tego przybytku luksusu lat osiemdziesiątych. Trochę szkoda mi było pieniędzy wydanych za całodniowy najem parasola z leżakami, ale podczas naszego przygotowywania się do wyjścia podeszła do nas czwórka rodaków, którzy zapytali, czy zwalniamy to miejsce i czy oni mogliby je odkupić. Jak potwierdziliśmy, że tak to ich radość była tak wielka, jaka pewnie by była nasza podczas naszego pierwszego popołudnia, gdyby udało nam się coś takiego znaleźć, że w końcu im te miejsca sprezentowaliśmy. Wyglądali jakby wygrali los na loterii. Jak ja ich rozumiałam!
No ale zostało nam jeszcze pół dnia. Gdzież byśmy mogli jechać jak nie posmakować węgierskich win. Kierunek: region winiarski Tokaj-Hegyalija! Pewnie dla niektórych będzie to rodzaj natręctwa lub niepoprawność, ale ja lubię w miejscach gdzie jestem doszukiwać się polskich nitek. Tutaj też takie są. Sława tokajskiego trunku zawdzięcza co nieco polskim kupcom, którzy wozili to wino niezależnie od sytuacji politycznych w tym regionie. Zajechać tam i nie skosztować – no cóż, niektórzy mają pecha np. mój mąż. Ktoś przecież musiał prowadzić. Naprawdę miał pecha, ponieważ podczas zwiedzania tokajskich piwniczek punktem obowiązkowym oprócz poznawania historii „króla win i wina królów” jest degustacja. Moi panowie poznawali smak soku winogronowego a ja oddawałam się rozkoszom wszystkich pięciu rodzajów tokaju – z koronnym aszu. No i znowu alkohol, ale jakże takiemu szlachetnemu trunkowi, zgodnie z terminologią Pana Makłowicza nie ulec. Toż to z haniebnym czynem mogłoby graniczyć! Na oskarżenia o pohańbienie nie chcieliśmy się narazić, zatem w ramach zaopatrzenia się na resztę letnich wieczorów na naszym domowym tarasie, zakupiliśmy kilka bukłaczków (nic to, że plastikowych – trunek szybko zagościł w naszej podręcznej, domowej karafce) naszej ulubionej odmiany furmint.
.






Lato kończyliśmy w naszym ogrodzie popijając wspomniany boski trunek przy dźwiękach „Dziewczyny o perłowych włosach” Omegi. Piękne to było lato!