Kiedy? „Dawno, dawno temu…”

Corse est très chère et très chic.

Tak powiedziała mi moja znajoma Francuzka. Jeśli chodzi o to pierwsze – na pewno miała rację. Ceny w butikach w Bonifacio przyprawiały nas o omdlenia. Nic jednak nie dzieje się bez przyczyny. Przyczyna kosmicznych cen wyjaśniła się już po kilku dniach spędzonych w Ciappilli, wiosce morskiej wchodzącej w skład gminy Bonifacio. Ale po kolei.

               Koniec czerwca był nerwowy. Koniec studiów, obrona pracy magisterskiej. No właśnie… W poniedziałek jako świeżo upieczona pani magister kierunku Turystyka i Rekreacja krakowskiej AWF piłam z przyjaciółmi szampana „pod Bronkiem” (bez tego właśnie nabyty tytuł naukowy byłby absolutnie nieważny), a w środę siedziałam w autokarze jadącym do Paryża. W czwartek byłam w Paryżu, a w piątek o 11.40 mieliśmy odlecieć na Korsykę. Jako specjalistka od turystyki postawiłam sobie za punkt honoru sprawne zorganizowanie wyprawy. Niestety, na drodze stanęły mi linie lotnicze Air Liberte. Samolot zamiast o 11.40 wystartował o 16.00! Spędziliśmy „upojny” dzień na Orly, ale wszystko co złe, kiedyś się kończy i ok. 18.00 wylądowaliśmy w Figari. Byliśmy na Korsyce! Do pierwszego wrażenia nie przygotował nas nawet upalny czerwiec w Polsce. Na twarzach poczuliśmy gorący, osłabiający oddech wyspy i… od razu wiedzieliśmy, że jesteśmy na długo oczekiwanych i zasłużonych wakacjach.

               Większości z nas Korsyka kojarzy się przede wszystkim z Napoleonem. I słusznie, bo to najsłynniejszy obywatel tej wyspy. Trzeba jednak wiedzieć, że oprócz miejsc związanych z Napoleonem i pamiątek po nim, wyspa ma jeszcze dużo do zaoferowania.

Korsykę często określa się mianem ile de beaut, czyli wyspa piękna. Nie ma w tym przesady. Turyście przybywającemu na wyspę jawią się w całej krasie granitowe góry pokryte śniegiem często aż do lipca, tereny olbrzymiego parku narodowego Parc Naturel Regional de Corse, moczary na wschodnim wybrzeżu, pustynia Desert des Agriates czy wreszcie błękitne wody zatoki Bonifacio (Goulet de Bonifacio). Większość obszaru wyspy porasta makia – wiecznie zielone, kolczaste krzewy. I tutaj mała dygresja. Czytelnicy książek awanturniczo-podróżniczych wiedzą zapewne, jak niebezpieczna może być makia. Można się w niej zgubić, a ze względu na jednostajność krajobrazu – długo nie znaleźć. Owszem, to jest możliwe, jednak aby zaginąć w tych zaroślach trzeba w nie najpierw wejść, a to, wierzcie, nie jest takie proste. Przy 30-stopniowym upale nikt przy zdrowych zmysłach nie paraduje w skórzanych spodniach i butach po kolana, a tylko tak uzbrojonym (dodać należy długi rękaw koszulki) można w te zarośla wejść.

               Przewodniki turystyczne głoszą, że choć niewielu Korsykanów popiera Front de Liberation Nationale de la Corse (FLNC), czy inne stosujące przemoc organizacje separatystyczne, to jednak żywią oni wielkie przywiązanie do swojego języka (corsu), kultury i tradycji, i są przeciwni rozwijającej się na wyspie turystyce, a przez to wrogo nastawieni do turystów. O ile absolutnie zgadzam się z tym, że mieszkańcy Korsyki są bardzo przywiązani do swojej tradycji, to trudno poważnie traktować stwierdzenie, że są wrodzy wobec turystów. Doskonale zdają sobie sprawę z tego, że turystyka stanowi główne źródło dochodu wyspy. Korsykanie strzegą jednak zazdrośnie swojej tożsamości i o ile są przyjaźni w stosunku do turystów, to tych, którzy osiedli na stałe na wyspie ale przybyli z lądu, od ponad 200 lat nazywają „pinzuttu”. Słowem tym określano kiedyś spiczaste kapelusze osadników francuskich z 1770 roku, którzy „skolonizowali” Korsykę. Przemierzając Korsykę doświadczyliśmy wiele serdeczności od rodowitych mieszkańców wyspy. Jednak fakt, że są serdeczni nie przeszkadza im czerpać, czasami niewspółmiernych w stosunku do oferowanych usług, korzyści finansowych. W sezonie letnim, kiedy wyspa zalana jest morzem turystów ceny usług, żywności, hoteli, campingów są o 20-30 % wyższe od cen na kontynencie.

Istnieje jeszcze jeden powód tych kosmicznych cen, głównie w Bonifacio. Sześć kilometrów od centrum mista znajduje się wioska morska, dość szczelnie odgrodzona od zwykłych śmiertelników budkami ze strażnikami i bramami otwierającymi się tylko po wprowadzeniu odpowiedniego kodu. W ten sposób zapewniła sobie spokój i ciszę elita Paryża i to ta znana, a jeśli  nie znana, to bardzo bogata. Wyższe kasty korzystają ze spokoju na prywatnych plażach Speron, grają w golfa lub tenisa, uprawiają windsurfing i oczywiście zwiedzają okolice pływając własnymi statkami. Rozkładając ręcznik na Małej lub Dużej plaży Speron można niechcący sypnąć piaskiem w oczy temu lub owemu ministrowi, znanemu piosenkarzowi lub gwieździe telewizji, oczywiście francuskiej. Czują się tam bezpiecznie, pokazują bez makijażu i fryzur prosto od fryzjera bo wiedzą, że żaden paparazzi nie ma tam prawa wstępu i jakimś dziwnym trafem, w czasach, kiedy fotografuje się gwiazdy z prostytutkami i pary prezydenckie w negliżu na ich prywatnych plażach, to miejsce pozostaje niezdobyte.

               Mimo, że lekko snobizująco i strasznie drogo, po objechaniu wyspy wróciliśmy do Bonifacio. Zgodnie stwierdziliśmy, ze nigdzie indziej nie znajdziemy tak wspaniałego miejsca, jak port tego miasta. Przystań po prostu rzuciła nas na kolana. Mogliśmy spędzać długie godziny na popijaniu czegokolwiek w licznych kawiarenkach i podziwianiu łodzi i jachtów w porcie.

Wszystkim, którzy kiedyś będą mieli okazję, radzimy skorzystać z licznych wycieczek morskich oferowanych turystom na może nie tak imponujących łodziach, jak podziwiane przez nas jachty, ale na równie sympatycznych. Nawet ci, którzy twierdzili, że nic już ich nie zdziwi, otwierali buzie z zachwytu podziwiając nieomal pionowe, wapienne ściany cypla, którego północny skraj wychodzi na zatokę Bonifacio. Na szczycie ryzykownie usadowione stoją wielopiętrowe domy. Całość przypomina kadry z włoskich filmów lat 50-tych.

Te strome, pionowe skały nadmorskie fascynowały już w starożytności. W „Odysei” Homer opisuje zatokę uwięzioną pomiędzy skalnymi ścianami „białego spokoju”. Nikt tutaj nie wątpi, że chodzi o przyszłe Bonifacio. No właśnie, kiedy tak naprawdę powstało Bonifacio? Jak to zwykle bywa w takich przypadkach, są na ten temat dwie teorie. Pierwsza twierdzi, że chodzi tu o Bonifacego de Toscane, który to po zdobyciu znacznych łupów w Afryce wraca na Korsykę i funduje, dokładnie 14 października 883 roku, najbardziej ufortyfikowane miasto na wyspie, które nazywa oczywiście swoim imieniem. Zwolennicy drugiej teorii twierdzą, że Bonifacio powstało dużo wcześniej, za czasów papieża Bonifacego II, Gota z pochodzenia, który zasiadał na Stolicy Apostolskiej w latach 530-532. Jedynym pewnym faktem jest to, że okolice Bonifacio zostały zaludnione przez rodziny liguryjskie, które zaczęły tu napływać z Genuańczykami począwszy od końca XII wieku.

               Bonifacio dzieli się na dwie części: przystań jachtową i Cytadelę, zwaną także Starym lub Górnym Miastem. Cytadela to piękne mury z wąskimi uliczkami, malutkimi butikami i tysiącem schodów. Trzeba mieć naprawdę dobrą kondycję fizyczną, aby wdrapać się z portu po tych wszystkich schodach na sama górę. Wszystkim zapaleńcom kochającym się w starych murach radzimy robić to wieczorem, a nie tak jak my, w samo południe, ponieważ przy palącym słońcu po pięciu minutach byliśmy absolutnie obojętni na majestatyczne piękno Cytadeli i mieliśmy wizje z lodami w roli głównej. Potrzebna nam była ogromna doza samozaparcia, żeby zwiedzić jeszcze pobliski cmentarz z kryptami rodzinnymi w najróżniejszych stylach. A w tym wypadku jednak dobrze, że zdecydowaliśmy się na zwiedzanie go w pełnym słońcu, ponieważ wieczorem umknąłby nam charakterystyczny klimat, jaki znamy choćby z filmu „Ojciec chrzestny”, gdzie kobiety w czarnych chustkach na głowach, w ciszy i w samotności, bo nawet bez własnego cienia, opłakują swoich bliskich. Po drodze na cmentarz mijamy betonowe fortyfikacje, które zasługują na wzmiankę ze względu na fakt, że od 1963 roku mieściła się tam baza Legii Cudzoziemskiej.

Z wymienionymi wyżej schodami wiąże się  pewna legenda, która twierdzi, że w 1420 roku, kiedy miasto było siedzibą króla Aragonii, Alfonsa V, gromady Hiszpanów wyciosały te schody w czasie jednej tylko nocy po to, aby zdobyć cytadelę z zaskoczenia. Bardziej prawdopodobne jest jednak, że to mieszkańcy wyspy wyciosali te schody po to, aby w razie blokady portu przez wroga mieć możliwość ucieczki. Legenda jest jednak dużo bardziej żywotna, ponieważ schody po dziś dzień noszą nazwę schodów króla Aragonii.

               No, ale wakacje to nie tylko strawa duchowa. Aby skosztować trochę mniej wzniosłych przyjemności trzeba zejść do portu, ponieważ właśnie tam toczy się życie towarzyskie. Całe wybrzeże otoczone jest ciągiem restauracji i barów. Wiadomo powszechnie, że kuchnia to sztuka narodowa Francuzów. Tutaj można rozkoszować się jej korsykańską wersją poczynając od sera bruccio, przez wędliny o sympatycznych nazwach „lonzu”, „coppa”, „prisuttu”. Następnie polecamy surową szynkę podawaną ze świeżymi figami i pieczeń o specyficznym smaku uzyskiwanym ponoć przez to, że zwierzęta karmione są mąką kasztanową.  Trudno byłoby nie wspomnieć o specjalności Bonifacio, czyli bakłażanach faszerowanych warzywami, najlepsze są w „Cafe de la Poste”. Musimy jeszcze dodać, że chwile rozkoszy spędziliśmy nad korsykańską odmianą „bouillabaisse”i sałatką z langusty, po prostu…niebo w gębie. Nie można oczywiście pominąć wina z tutejszych winnic. Z tutejsza kuchnią dobrze komponuje się Torraccio czy Peraldi, a także „niellucio”, które to wino stanowi pod szyldem San Giovese najlepszy rodzaj Chianti. Obowiązkowy do spróbowania jest tez muscat de Nicrosi.   Takie łasuchy jak my nie byłyby sobą, gdyby nie wzięły pod lupę słodkich specjałów regionu. Rozkoszowaliśmy się wspaniałym plackiem serowym canistrone, cytrynowymi ciasteczkami canistrelli czy anyżkowymi ciastkami fougazi. Ale naszym zdaniem absolutnym przebojem jest smakołyk o dość mrocznej nazwie pain des morts, co w dosłownym tłumaczeniu znaczy „chleb umarłych”. Jest to dość duża, rozpływająca się w ustach, bułka drożdżowa z orzechami i rodzynkami.

               Jednak nie samym chlebem żyje człowiek. Aby zrzucić kalorie pochłaniane razem z pain des morts polecamy dyskotekę Via Notte w Porto Vecchio. Przyzwyczajeni do klimatu krakowskich piwniczek odkrywaliśmy smak ogromnego parkietu pod gołym niebem. Jeśli ktoś nie jest fanem techno, niech tam nie zagląda w czwartki, a takim jak my, oszalałym na punkcie muzyki lat 60-tych i 70-tych, polecamy wtorki. W myśl zasady „dla każdego coś miłego” i „najlepszą niespodzianką jest brak niespodzianki”, kolejne dni tygodnia to kolejne style w muzyce. Dodatkową atrakcją dyskoteki jest basen, w którym ok. godziny 4,5 nad ranem lądują ci najbardziej rozpaleni gorącymi rytmami(?!). Po nocy spędzonej w Via Notte rano ciężko nam się wstaje, ale nie różnimy się w tym od ogółu wakacjowiczów. Korsykanie dostali od Francuzów etykietkę leniwych, ale to właśnie my, turyści, śpimy do południa.

               Czas płynie nam miło, opalenizna coraz ładniejsza, a to sygnał nieubłaganie nadciągającego końca. Z lekkim drżeniem spoglądamy na monitory wyświetlające godziny odlotów. Tym razem jednak wszystko odbywa się zgodnie z planem. O czasie startujemy z Figari. Jeszcze przez okno samolotu dostrzegamy żegnającą nas flagę z czarną głową owiniętą chustą. To głowa Maura, symbol Korsyki od czasów krucjat.

W Paryżu zmieniamy samolot i po dwóch godzinach jesteśmy w Krakowie. Tutaj z kolei zmieniamy przyzwyczajenia i zamiast pain des morts mamy obwarzanki krakowskie. Wszędzie dobrze…    

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *