Czy wy też pamiętacie wasze dzieciństwo jako dość rytmiczne partie czasu, gdzie wszystko miało swoje miejsce, swój rytm, określoną powtarzalność i dość czytelną amplitudę uczuć?

Trochę tak jak zapis nutowy. Każdy dzień to takt na pięciolinii dzieciństwa. Ktoś bez naszej wiedzy zakodował ten zapis kluczem. Jakim? To pewnie trochę zależało od naszego szczęścia. Nie mieliśmy wpływu na to czy to będzie w kluczu wiolinowym czy basowym, w tonacji moll czy w dur. Ale już od nas w dużej mierze zależał rytm tych dni. Albo decydowaliśmy się na przydługie półnuty i legato, albo na szybkie ósemki i staccato. Pewnie większość z nas przynajmniej kojarzy „Podróż za jeden uśmiech”. Nie… nigdy nie wybrałam się w taką podróż. Trochę za grzeczną dziewczynką byłam. Ale…była uliczna „banda” dzieciaków biegająca sama po drodze i okolicznych łąkach i ogrodach. Byliśmy tym pokoleniem, gdzie pomimo niebezpiecznego trybu spędzania wolnego czasu w dzisiejszym rozumieniu – nikomu nic się nie stało, a jedynymi obrażeniami dumnie pokazywanymi całemu światu były obdarte kolana. Konkursy na wielkość zaschniętych ran przeistaczających się w zbrązowiałe strupy były czymś powszednim. Zastanawiam się jak to możliwe, że moje dzieci, chłopcy już nastoletni nigdy nie mieli obdartych kolan. Może z wiekiem, jak uświadamiamy sobie na co byliśmy narażeni, a czego pewnie dzięki opiece Opatrzności uniknęliśmy, przeistaczamy się w nadopiekuńcze duchy starające się śledzić każdy ruch własnego dziecka i wpadamy w panikę kiedy piętnastolatek spóźnia się i nie odbiera telefonu.

Nasi rodzice w rzeczywistości lat osiemdziesiątych pewnie bardziej bali się milicji i powiązanych organów niż wypadków samochodowych, porwań, czy molestowania seksualnego. Nie odbierajmy jednak pokoleniu naszych rodziców i dziadków ich własnych strachów. Ja w chwili kiedy stwierdziłam, że zbliżam się do granic wytrzymałości ponieważ mojego dziecka za długo nie ma w domu, to obdzwoniłam wszystkich kolegów i ich rodziców w pięć minut. Co działo się w latach osiemdziesiątych na małopolskiej wsi kiedy ktoś zniknął, zaginął?…

Wujek Stefan, brat dziadka Andrzeja, a stryj mojej mamy był więźniem obozu Auschwitz w jego wczesnym okresie, kiedy jeszcze nie tatuowano więźniom numerów. Co może dodatkowo utrudniło mu potem życie. Gdyby ktoś widział numer na przedramieniu pewnie szybciej i łatwiej wytłumaczyłby sobie dziwne zachowanie wujka. Wujek cierpiał na syndrom KZ. Był odludkiem nieumiejącym funkcjonować nawet w tak małym społeczeństwie jak małopolska wieś. Jego stosunek do pokarmów i samego procesu jedzenia był bardzo jasno określony. Nigdy nie nałożył sobie za dużo na talerz. Jeśli rzeczywiście stwierdził, że jest jeszcze głodny to sobie dokładał małymi porcjami tak, aby nie zmarnować ani okruszka. Z tego wnioskuję, że myśl o marnowaniu jedzenia była mu szczególnie przykra. Ale tego wszystkiego dowiedziałam się „potem”. Potem czyli kiedy?

Lato połowy lat osiemdziesiątych było jak zwykle piękne. Nawet jeśli nie było upałów tylko padał deszcz nikt z nas tego nie zauważał. Przecież było tyle rzeczy do zrobienia! Czasami przebiegaliśmy po sąsiednich polach wujków i widząc postać w cieniu śliw szeptaliśmy do siebie „biegnij przez łąkę, pod śliwkami jest głupi Stefek”. Jakoś specjalnie się na nim się skupialiśmy. Mieliśmy własne, zapełnione po brzegi życie. Czasami jednak w domu wymknęło się przy rodzicach coś o „głupim Stefku”. Rodzice z niezmordowaną cierpliwością tłumaczyli, że nie można tak mówić o wujku. Wujek nie jest głupi tylko chory. I tak za każdym razem. Bez krzyków czy złości, tylko z anielską cierpliwością. Czasami w mojej małej głowie zakołatało coś na kształt zdziwienia, jak widziałam tatę rozmawiającego z wujkiem w cieniu, na skraju łąki.  Po co on rozmawia z „głupim Stefkiem”!

Nadszedł jednak dzień kiedy nikt z dorosłych nie pozwolił nam więcej użyć określenia „głupi Stefek”. I to bardzo kategorycznie. Nie było już zrozumienia i anielskiej cierpliwości.

Był listopad, siedzieliśmy na ławce po szkole i machaliśmy przemoczonymi butami chcąc zagadać do taty lub wujka sąsiada. Ale ci jakoś nerwowo ze sobą rozmawiali, na odchodnym coś jeszcze do siebie krzyczeli. Tata przez padający deszcz krzyczał do wujka, że wsiada w syrenkę i jedzie gdzieś tam. Może się uda. Co się miało udać?

Pobiegliśmy do domu gdzie przy stole z babcią i dziadkiem Andrzejem siedział brat dziadka, wujek Kostek czyli Konstanty. To był jeden z tych wujków, którego się uwielbiało. Zawsze miał jakiś żarcik na podorędziu. Cukierki do rozdania. I to czekoladowe! Pamiętajcie, że jesteśmy w połowie lat osiemdziesiątych.

Mama robiła herbatę i kroiła ciasto. Na pewno znacie to uczucie jak wchodzicie do domu, gdzie jeszcze nikt nic nie powiedział, a wy wiecie na pewno, że coś się stało. Wtedy coś takiego nas przeszyło. Zapytałam co się stało, na co mama odpowiedziała próbując ukryć łzy, że wujek Stefan zaginął. Mój mózg jakoś nie łączył określenie wujek z „głupim Stefkiem”, ale że nic innego nie znajdował to chciałam się upewnić i nieopatrznie wypowiedziałam pytanie: „jaki wujek? głupi Stefek?”

Oj, są momenty w życiu, kiedy człowiek dowiaduje się absolutnie natychmiast jak duży błąd popełnił. To była ta chwila. Ten potok wykrzyczanych słów przez mamę uświadamiający nam tu i teraz co nam zrobi, jak jeszcze raz powiemy „głupi Stefek”, był jak grom z jasnego nieba. Staliśmy nie wiedząc co się dzieje, bo oprócz burzy na zewnątrz w naszej kuchni było gradobicie z piorunami. Na szczęście do akcji wkroczyli dziadek z wujkiem. Dziadek chyba tłumaczył mamie, że to nie nasza wina, a wujek Kostek postawił nas przez sobą i jakimś takim dziwnym jak na niego, zupełnie nie śmiesznym głosem poprosił: „Gizdy kochane, pamiętajcie, że Stefciu to bardzo mądry człowiek. Nie naśmiewajcie się z niego. No lećcie już do siebie…”

Nie trzeba nam było dwa razy powtarzać. Tylko jak dopadliśmy naszego pokoju to podniesionymi głosami próbowaliśmy złożyć wspólnie w całość to wszystko, co się właśnie zadziało i czego się dowiedzieliśmy. W głowie kilkulatka był absolutny kipisz. Jak już ochłonęliśmy nieco, to dość rezolutnie stwierdziliśmy, że dorośli nam na pewno nic więcej nie powiedzą. W związku powyższym lekko uchyliliśmy drzwi i najzwyczajniej w świecie zaczęliśmy podsłuchiwać. To wszystko trwało. Tato z wujkiem Piotrkiem zdążyli wrócić. Szloch mamy i westchnienia panów powiedziały nam wszystko co było do powiedzenia w tym momencie. Wujka Stefana nie zaleźli.

Tak to trwało kilka dni. Tata i wujek Piotrek jeździli po okolicy, szukali, wypytywali czy ktoś nie widział drobnego, wręcz chudego starszego człowieka. Trwały również popołudniowe pielgrzymki sąsiadów z pytaniami jak wygląda sytuacja i jednocześnie za każdym razem oferujących pomoc. Nic się nie udało. Ani zaangażowanie rodziny i sąsiadów, ani zgłoszenie zaginięcia na milicji obywatelskiej nie przyniosły żadnych efektów. Jak bardzo to była przerażająca sytuacja wiedzieliśmy już nawet my. Był listopad. Zimno. Deszcz. A poszukiwany był starszym, chorym człowiekiem. Jak to się może skończyć rozumiał nawet mój najmłodszy brat. W tym zrozumieniu na pewno pomogła nam kolejna podsłuchana wieczorem rozmowa, kiedy wujek Kostek stwierdził, że chciałby Stefcia znaleźć, żeby go w poświęconej ziemi pochować…

Uwierzcie, że jak kilkuletnie dziecko słyszy coś takiego, to tak jakby przeżyło w jednej chwili kilka lat. W ułamku sekundy doroślejesz pochłaniając strach, ból, niepewność, czy jak się okazało przedwczesną żałobę. Tak czy inaczej uczucia, które nie powinny być w takim stopniu i w takiej formie udziałem dziecka.

Nie wiem czy to sprawność dochodzeniówki milicji obywatelskiej, czy to przypadek, czy po prostu ludzka mądrość tego jednego funkcjonariusza tejże niesławnej formacji, ale to właśnie MO odnalazła wujka.

Wujek krył się, zapewne przed zimnem, w kopcach na polach. Ktoś pewnie go zauważył i wziął za złodzieja lub innego rzezimieszka zgłaszając to jednocześnie na milicję.

Pierwszy kontakt był podobno fatalny. Wujek miał przecież chorobę poobozową i nie najlepiej reagował na mundury. Poza tym, jak to powiedział jego brat, był mądrym człowiekiem i bardzo dobrze rozumiał miejsce MO w jego współczesnym świecie. Nic to… Trafił na kogoś mądrego, kto powoli nawiązał z nim kontakt i zaproponował swoją kanapkę z drugiego śniadania. Wujek podobno zgodził się, zjadł połowę i powiedział, że drugą połowę zostawi sobie na potem. Z relacji taty i wujka Piotrka, którzy przywieźli zaginionego wynika, że funkcjonariusz MO dzięki właśnie temu zachowaniu połowy kanapki na potem wiedział kogo znalazł.

I dlatego wierzę w cuda.

Bo jak inaczej traktować odnalezienie w dobrym zdrowiu starszego, chorego człowieka, po kilku dniach spędzonych w listopadzie w lesie i na łąkach, a żywiącego się resztkami jagód i znalezioną marchewką.

Wujek Konstanty w którymś momencie zwątpił, tak jak wszyscy z resztą.

A zwątpienie jest złym doradcą.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *