Pomimo całej teraźniejszej wiedzy na temat Francji, na temat jej współczesnego funkcjonowania, codziennej rzeczywistości nie zawsze zachwycającej, pomimo wszystkich negatywnych uwag zawodowych do francuskiego koncernu, który karmi moje dzieci i spłaca mój kredyt hipoteczny, to Francja zawsze będzie dla mnie tym krajem, dzięki któremu odkryłam cały świat. Bo jakże inaczej mogłoby być dla siedemnastoletniego, nieco zakompleksionego dziewczątka, które oprócz szkolnych wycieczek do Paryża czy do Włoch nigdy i nigdzie nie było na dłużej samo za granicą. Moja najwspanialsza nauczycielka języka francuskiego z liceum namówiła mnie w 1992 roku na złożenie dokumentów oficjalnymi kanałami na wyjazd w charakterze fille au pair. Jakoś tak szybko wszystko poszło, a w momencie, kiedy w 1993 wiosną dostałam potwierdzenie od francuskiej rodziny, moja biedna mam z przerażeniem nad szybkością toczących się spraw powiedziała, nie nigdzie nie pojadę, ponieważ ona się nie zgadza! Bezlitośnie pomachałam jej przed nosem zgodą na mój wyjazd podpisany właśnie przez nią kilka miesięcy wcześniej. Podpisała dokument z lekką nonszalancją, nie wierząc po prostu, że coś z tego wyjazdu będzie. Okrasiłam to machanie stwierdzeniem, że przecież jestem już pełnoletnia…i potwierdziłam wyjazd. Taka wojownicza byłam do dnia wyjazdu. Siedząc w autokarze jadącym do Lyonu (wtedy nie było tanich linii!) żołądek wychodził mi gardłem ze strachu. Ten strach spowodowany był przede wszystkim coraz bardziej docierającą do mnie świadomością na temat poziomu mojego francuskiego. To co było proste i łatwe dla dość dobrej uczennicy, czyli czytanki, ćwiczenia gramatyczne, odmiany tego samego czasownika przez wszystkie osoby i znane czasy nagle okazało się…niewystarczające. Tak sobie myślę, że przywitanie z rodziną, u której miałam spędzić najbliższe trzy miesiące przypominało nieco sienkiewiczowskie „Kali jeść, Kali pić”.
Po pierwszym tygodniu, gdzie marzyłam o powrocie do domu… kryzys minął! Nie wiem jak to się dzieje, że człowiek pamięta takie rzeczy, ale po kilkudniowym dukaniu po francusku nagle coś mi kliknęło w głowie. I to nie jest przenośnia. To naprawę stało się jednego dnia, kiedy przestałam się bać i zaczęłam mówić. Nie ukrywajmy, jeszcze wiele mojemu francuskiemu brakowało, ale zaczęło być przyjemnie! Rodzina, która mnie zatrudniła miała swoją restaurację Auberge des trois vallées niedaleko Saint-Étienne. Pracodawcy byli naprawdę fajną rodzinką z grupą znajomych, którzy często się odwiedzali, jedli wspólnie kolacje i długo wieczorami rozmawiali. Po kilku nie najświatlejszych pytaniach z ich strony, typu „ czy macie telewizory” szybko dotarło do nich, że Polska to jednak nie taki dziki kraj jak im się do tej pory wydawało.
Właścicielka po miesiącu stwierdziła, że jak chcę to mogę sobie dorobić w restauracji „na myjce”. Oczywiście, że chciałam! Za wieczór dostawałam takie pieniądze jak moja mama, nauczycielka matematyki za tydzień pracy! We frankach francuskich. Pamiętacie jeszcze taką walutę? Po kolejnych dwóch tygodniach właścicielka stwierdziła, że jak chcę to mogę awansować na drabinie zależności w firmie i zostać kelnerką! Jakie ja dostawałam napiwki za „mon petit accent”. Doszło do tego, że w firmie została opracowana taktyka „ na Catherine”. Miałam witać gości i zapraszać ich do stolików a potem przekazywać moim kolegom. Na koniec oprócz dziękowania i żegnania się z klientami z „moich stolików” musiałam tak kontrolować rzeczywistość na salach, żeby znaleźć chwilę na pożegnanie się z większością klientów. Same napiwki po moim trzymiesięcznym pobycie stanowiły więcej niż moja oficjalna pensja opiekunki do dziecka. Bawiło mnie to dość długo, zwłaszcza jak taki „papotage” był interesujący kiedy klienci pytali o sytuację polityczną czy finansową w Polsce.
Któregoś dnia jednak ta zabawa w „papotage” uświadomiła mi jak Europę czy Polskę w niej widzi przeciętny obywatel Francji. Zaczęło się jak zwykle miłym i uprzejmym pytaniem skąd mój akcent. Po czym klient zaproponował rodzaj zabawy polegający na tym, że goście przy stoliku będą mi zadawać pytania i na podstawie moich odpowiedzi zgadną skąd jestem. Ciężko im szło. W którymś momencie zaczęli się nieco denerwować brakiem rezultatów tej gry. W końcu upewnili się czy ja jestem z Europy, na co oczywiście odpowiedziałam twierdząco. Widząc jak zaczynają być sfrustrowani sama zaproponowałam im koniec zabawy rozumiejąc już co nieco kapitalizm: klient zadowolony – szczęście sprzedająco i kupującego, klient niezadowolony – kiepskie prognozy dla obu stron. A ja jednak pojechałam tam po pieniądze oprócz oczywistego celu głównego: nauki języka francuskiego. W związku z powyższym wydawało mi się, że przewietrzę gęstniejącą atmosferę jak w końcu powiem, że jestem z Polski.
Do tej pory rzeczywistość mnie zaskakuje, a co dopiero wtedy! Jak usłyszałam, że Polska nie jest w Europie to w pierwszej chwili pomyślałam, że się nie zrozumieliśmy i może mój francuski nie jest jednak taki dobry jak wynika z komplementów od moich nowych francuskich znajomych. Okazało się, że to nie jest wina niezrozumienia językowego. Ja i wtedy i potem, zawsze Europę pojmowałam z geograficzny sposób. A mój rozmówca nieco inaczej, w sposób raczej geopolityczny i stwierdził, że wprowadziłam go w błąd, ponieważ Polski nie było wtedy w Unii Europejskiej. Ja i wtedy i teraz lubię jasność komunikacji dlatego odpowiedziałam, że rozmawialiśmy o Europie, która jest pojęciem geograficznym lub geologicznym (w tamtym czasie miałam w planach studiowanie geografii) a nie o Unii Europejskiej. Jakoś nie przekonałam mojego rozmówcy. I chyba na tyle skutecznie ta nasza zabawa zepsuła im humor, że byli bodaj jedynymi moimi klientami tamtego lata, którzy nie zostawili ani franka napiwku.
To było na tyle zauważalne, że po serwisie Rosy, czyli szefowa aż podeszła do mnie z pytaniem co się stało. Chyba byłam już lekko wkurzona całą tą kwestią, a zwłaszcza wywalaniem Polski poza granice Europy, że opowiedziałam zdarzenie pewnie nieco poirytowanym głosem.
Rosy za chwilę zawołała wszystkich pracowników do jednego ze stolików gdzie stały kieliszki do szampana. Jean, jej mąż, rozlewał właśnie wszystkim ten boski trunek po czym wznieśli toast mniej więcej tak: „Za poprawę edukacji geograficznej Francuzów i za Polskę w Unii Europejskiej”. W 1993 roku! Wtedy ta druga część toastu wydawała się tak samo realna jak lot na Marsa.
Świat nie jest tak przyjemny jak tamta chwila, ale chwilami bywa!
Ja nauczyłam się wtedy, że nie każdy Francuz jest zadufany w sobie, a co za tym idzie, nie każdy Niemiec to nazista i nie każdy Arab to terrorysta.
Pamiętam radość, dumę Polaków w dniu wejścia Polski do Unii Europejskiej. Wiele od tego czasu się u nas zmieniło. Dzisiaj zastanawia brak trzymania się zasad, wartości pod którymi się Polska podpisała. Czy dzisiaj jednak jesteśmy Wschodem ? Czy miał rację Francuz, z którym wtedy Kasiu dyskutowałaďż˝ ?