Pędzicie cały czas, gdzieś do przodu?
Pewnie, że pędzicie.
Ja też pędzę, próbując zaspokoić wymagania swoje własne i świata dookoła mnie. Dostaję zadyszki i tej mentalnej i tej rzeczywistej, próbując zmieścić się w narzuconych mi terminarzach… no właśnie, przez kogo?
Praca pracą, każdy jakąś ma, ale poza nią?
Kto mi narzuca błyszczący blat w kuchni, łazienkę wyglądająca tak, jakby nikt z niej nie korzystał, poduszki na kanapie wystylizowane jak w pismach o dekoracji wnętrz?
Nie okłamujmy się drogie panie, same sobie to narzucamy. Możemy oczywiście zrzucić na media, trendsetterów i społeczeństwo, ale jeśli zgadzamy się na czyjeś sterowanie terminarzem pucowania półek w naszej kuchni, a przy tym jest nam z tym źle – to pozwoliłyśmy się zniewolić.
Tak się wymądrzam, a sama jestem chyba jednym z największych niewolników. Poczucie winy zżera mnie gdy siedzę w sobotnie popołudnie z książką na tarasie – a podłogi nieumyte…
Wyrzuty sumienia wiercą mi dziurę w brzuchu, gdy wieczorem myśli błąkają się w okolicach nowych propozycji netflixa, a w tym samym czasie stos bielizny dalej w swoim koszu czeka na prasowanie…
Urządzając małe „przyjątko” zastanawiam się które filiżanki będą prezentowały się bardziej dizajnersko, i gdzie ustawić storczyka – bo przecież nie paprotkę!
Aż sama do siebie wołam od czasu do czasu: „zerwij kajdany, połam bat”!
I właśnie dzisiaj zerwałam. Mamy sobotę.
Jak to się stało, że miałam dom ogarnięty po całym tygodniu już o 11.00 przed południem? No cud! Nie inaczej tylko cud! Jeszcze szybki, wczesny obiad – jak na kogoś, kto nie lubi gotowania całkiem udany i… jedziemy na wieś.
Każdy z nas ma takie miejsca, które wyrywają go z korporacyjnych szponów, ze stalowego uścisku wystylizowanych, nowoczesnych, zimnych, szklanych wnętrz, z zaduchu sytuacyjnego, gdzie kreujemy się na takich jakimi nie jesteśmy, ale podobno ktoś nas chce takimi widzieć…
Na mnie dobrze działa popołudnie u mamy. Nie niedzielny obiad, nie zapowiedziana wizyta, ale takie właśnie nieplanowane popołudnie, gdzie siadamy przy ogrodowym stole z ceratą w kartkę, którą powoli nadgryza ząb czasu. Kiedy babcia serwuje wnukom kompot jabłkowy w dzbanku, fantastycznie niestylowym, który to dzbanek nie ma pojęcia o istnieniu słowa „dizajn”. Kompocik nalewamy do kubeczków – „każdego z innej parafii” – i jest nam z tym wszystkim wręcz nieprzyzwoicie, cholernie dobrze!


Jak mogłoby być inaczej, kiedy nade mną (zamiast nieba gwiaździstego) jabłoń. Jak mocniej zawieje to jakieś jabłuszko uderzy albo w nas, albo w krateczkę ceratki. We mnie już jedna albo i dwie śliweczki (zamiast prawa moralnego) – z drzewka obok. Tak dla weryfikacji, czy aby już dojrzałe, czy jeszcze nie.



Popołudniowe, wrześniowe słońce przebija się jeszcze przez gęsto oplecione na ogrodzeniu winogrona, które to winogrona niedługo skończą w gąsiorku.


Pszczoły taty ewidentnie czują całą nawłoć w okolicy. Nie maja do niej daleko. Siedząc przy stole, widzimy jej żółć przebijająca się przez zieleń ogrodu. Od dawna mam za złe Żeromskiemu, że negatywne cechy ziemiaństwa scalił w jedno z nazwą tak pięknej rośliny. Pola pokryte cudownym słonecznym kolorem nijak nie jednoczą się mi się ze zgnilizną pewnych zachowań. A miód nawłociowy! Nasz ulubiony. Według taty nie na najwyższych szczeblach hierarchii miodowej, ale jego wnuki mają na ten temat zupełnie inne zdanie. Niech nam wszyscy bartnicy świata wybaczą, ale stworzyliśmy z dziećmi naszą własną skalę pyszności miodów, gdzie nie uświadczysz spadziowego ani lipowego. Mea culpa! (ale tak bez specjalnego bicia się w piersi).



Przechadzając się po ogrodzie i słuchając ploteczek z mojej rodzinnej wsi omiatam wzrokiem kwitnące aksamitki i z wielką niesprawiedliwością dla aksamitek, na dłużej skupiam się jednak na maminych różach. Przepiękne!



Chłopaki buszują w babcinych malinach. Mam nadzieję, że po tym, z jakim podnieceniem (sic!) wykłócają się o co dorodniejsze owoce – interpretacja „W malinowym chruśniaku” nie będzie stanowiła dla nich problemu.

Słońce zachodzi – czas na nas.
Nigdy z takich wypadów nie wracam z pustymi rękoma. Sama naszarpałam sobie ogromny bukiet nawłoci z sąsiedniej łąki, a od mamy dostałam różowe chryzantemy. Do tego koszyk jabłek. Jak widać nie są takie równiutkie i od linijki jak te sklepowe, ale kompot będzie z nich wyśmienity.
Obierając jabłka do tegoż kompotu zastanawiam się, czy uda nam się w tym tempie życia, które teraz prowadzimy, dociągnąć do emerytury, aby choć kapkę uszczknąć ze stylu a raczej tempa życia naszych dziadków i rodziców.


Ten dualizm według Kanta, który ja na swoje potrzeby zinterpretuję nieco inaczej niżby autor pewnie chciał, powoduje, że z jednej strony zachłannie poddajemy się wpływom influencerów i dążymy do bycia „naj”, a z drugiej jak spod gruzowiska emocjonalnego wygrzebuje się tęsknota za babcinym kompotem z jabłek.
Da się to jakoś pogodzić?
Oczywiście, że się da, bo dlaczegóż by nie 🙂
Ja cały czas próbuję!
Zgadzam się z Tobą w 100%, wciąż ta pogoń i nagminny brak czasu. I świadomość, że i tak nie zdążymy, tylko gdzie, dokąd, po co ???
PS. Jesienny ogród i ule prezentują się niesamowicie. Brawa dla Rodziców!
Przekażę mamie i tacie!
Poddałam się urokowi tego popołudnia. Wróciły wspomnienia z dzieciństwa.