Marzec 2017
Muszę zacząć od tego, że długo zbierałam się na to pisanie o Izraelu. Miałam jakieś mentalne obawy, czy uda mi się być obiektywną w stosunku do tego co zobaczyłam i usłyszałam. A dlaczego? Dlatego, że rodzina mojego taty pochodzi z Bobowej, z którą to miejscowością związany jest znany ród cadyków bobowskich Halberstamów, przez co jesteśmy rodzinnie raczej filosemitami. Jednak kiedy zebrałam w płynną całość wrażenia z tej podróży stwierdziłam, że bardziej będzie mnie można posądzić o zupełnie inną postawę – zatem może udało mi się utrzymać w równowadze obiektywizmu…
Izrael długo za mną chodził, tylko jakoś tak nie mógł się zmaterializować. Aż jesienią 2016 stwierdziłam, że przecież za kilka miesięcy będziemy świętować piętnastą rocznicę ślubu. Świetny powód aby samemu sobie i swojej drugiej połowie sprezentować taką wycieczkę. Nigdy, ale to nigdy nie korzystałam z pośrednictwa biur podróży. Wprawdzie wykonuję zupełnie inny zawód na co dzień, jednak na dyplomie jak byk stoi, że zdobyłam tytuł naukowy na kierunku Turystyka i Rekreacja. Kupowanie gotowego produktu, gdy sama podobno umiem go tworzyć? Wstyd byłoby kolegom ze studiów spojrzeć w oczy. Miałam jednak głębokie przekonanie, że tym razem wybronię się przed znajomymi „gdyby coś”. Zadzwoniłam do znajomej, która właśnie w biurze podróży pracuje. Wyłuszczyłam co nas interesuje i …potem to już tylko programy i ceny oglądałam podsyłane przez nią na maila. W końcu któryś z programów nas zadowolił i stało się. Kupiłam imprezę turystyczną!
Czas się dłużył, aż okazało się, że …jutro lecimy. Bardzo chciałam wyjść wcześniej z pracy, ale w którymś momencie okazało się to marzeniem ściętej głowy. Jak już ogarnęłam korpo-rzeczywistość i gotowa byłam do wyjścia: dzwoni telefon. Zawsze wtedy mam dylemat czy odbierać. Odebrałam. Zadzwonił kolega z siostrzanej spółki „ze sprawą”. Sięgnęłam po moją mikrą raczej asertywność i poprosiłam, żeby zadzwonił za tydzień. Zdziwił się na tyle, żeby dopytać dlaczego. Jak usłyszał o moich marcowych wakacjach to pożegnał mnie jakoś tak: „ to życzę bombowej zabawy, bo wiesz, ludzie tam się lubią rozerwać!”
No i masz! Chowana gdzieś po kątach wiedza w jakie miejsce lecę wylazła, i centralnie rozsiadła się na rynku mojej świadomości. I wiecie do czego doprowadziła? Do tego, że późnym wieczorem zamiast sprawdzać walizki to surfowałam po stronach z poradami prawnymi aby poprawnie napisać nie co innego, jak testament. Napisałam. Rano podsunęłam mężowi do podpisania. Dziwnie popatrzył, ale podpisał bez słowa dokument obdzielający po równo naszych synów . Schowałam w teczkę, wsunęłam do szuflady i napisałam bratu sms’a, że „gdyby coś to w tej i tej szufladzie…” Nie skomentował.
Jak wieczorem samolot podchodził do lądowania na lotnisku w Tel Awiwie, to po wszystkich komunikatach stewardessy o tym, dlaczego tak a nie inaczej, ze względu na wymagania dot. bezpieczeństwa na lotnisku Ben Guriona, jakoś tak cieszyłam się(hmm… na pewno się cieszyłam, czy to aby odpowiednie określnie w tym miejscu?), że ten testament napisałam.
Startowaliśmy z Pyrzowic w obrzydliwym, marcowym śniegu z deszczem a tutaj, po wyjściu z hali przylotów taki przyjemny powiew naszego majowego ciepła. Ale to była zmyłka. Po godzinie transferu do naszego hotelu w Betlejem, przy wysiadaniu z autokaru owiał nas taki zimny, nieprzyjemny przeciąg, że aż dostałam dreszczy. Szczęśliwie minęły przy mocno spóźnionej, ciepłej kolacji. Pani pilot/przewodnik dopełniła wszelkich formalności i … zapowiedziała pobudkę na piątą rano! a wyjazd o szóstej! Na pierwszy dzień naszego pobytu zaplanowano nam dosłownie maraton.
I tutaj czas na kilka informacji o tym, dlaczego mieszkaliśmy na terenie Autonomii Palestyńskiej czyli Państwa Palestyńskiego a nie na terenie Izraela jako takiego. Powód jest bardzo prozaiczny: cena! Ceny hoteli, serwisów czy czegokolwiek na ternie Autonomii są dużo niższe przy porównywalnym standardzie. A nie da się inaczej określić cen w Izraelu jak po prostu „drogo”. Pani przewodnik w którymś momencie opowiedziała nam o zdarzeniu na izraelskim facebooku, które było szeroko komentowane w mediach. Młodzież Izraela w ramach edukacji na temat holokaustu wyjeżdża do Europy zwiedzając między innymi obozy koncentracyjne. Jakiś młody człowiek odważył się upublicznić rachunek za proste drugie śniadanie z supermarketu w Berlinie, na które składała się bułka z serkiem typu „danio”. Taki zestaw w Izraelu kosztuje drugie tyle lekką ręką. Nietrudno sobie wyobrazić, że taki banalny rachunek, wpisany w kontekst historii Niemiec i Izraela wywołał coś w rodzaju dyskusji narodowej. Nie bądźmy jednak tak przyziemni, nie o samą cenę bułki i serka chodziło. Podobno badania przeprowadzone wśród młodych obywateli Izraela pokazują, że w Niemczech właśnie widzą potencjalnie swoje miejsce na prace i rozwój kariery zawodowej. Podobno w kraju, który zabijał ich dziadków, skrzywił psychikę całego pokolenia ocalałych z Holokaustu a także jak się okazuje psychikę kolejnej generacji, czyli dzieci ocalałych z Holokaustu, widzą perspektywy na swoją przyszłość. Głęboko wierzę w odczucia oburzenia jakie mogli mieć ci, którzy pamiętają tamte czasy. Ale myśląc o tym, jak bardzo ja walczyłam o to, aby demony czterdziestu lat życia w komunizmie moich rodziców nie zadomowiły się w mojej głowie, i jak bardzo walczę o to, aby moje demony ery transformacji nie zaciemniały i ograniczały odbioru świata moim dzieciom, chyba jestem w stanie zrozumieć tych młodych ludzi, którzy chcą przeżyć swoje życie po swojemu, jak każde pokolenie dwudziestolatków na tym świecie.
Chwilowy stop dygresji, ale czuję, że ich tu dużo będzie.
Budzimy się wcześnie rano w hotelu w Betlejem, zgodnie z instrukcjami pani przewodnik i widok z okna mamy taki jak poniżej.


Jeśli tak jak mnie i pewnie większości Polaków, na hasło Betlejem pojawia się wam archetyp stajenki z Jezuskiem, Józefem, Maryją, królami i barankami, gdzie po mszy wrzucaliście pieniążka aniołkowi, który w podzięce kiwał głową, to czas na zmianę wyobrażeń. Przecież jestem dość przyzwoicie wykształconym człowiekiem, kilka lat doświadczeń życiowych też powinno zadziałać, a rodzaj zaskoczenia na widok jakby nie było dość brzydkiego miasta, industrialnego ze zbiornikami na dachach, gdzie była grzana woda do kąpieli gości hotelowych – i tak był ogromny.



Wsiadamy w autokar i ruszamy w nasz maraton. I znowu skojarzenie, tym razem utwierdzające archetypy z dzieciństwa. Jadąc drogą z Betlejem do Jerozolimy witamy się z trudną, ciężką do uprawy ziemią izraelską. Kamień na kamieniu. A z czeluści mojej pamięci wyskakuje rysunek z książki do religii z dzieciństwa, gdzie Pan Jezus siedział na głazie, zapewne nauczając, a między zielenią trawy ilustrator umieścił biel kilku małych kamieni. Dokładnie takie widoki widzę za szybą autokaru. Po powrocie aż przejrzałam książki do religii moich dzieci. Obrazka z mojej pamięci nie znalazłam i stwierdziłam, że obecni wydawcy, czy ilustratorzy jednak z mniejszą dbałością o etnografię produkują materiał naukowy dla dzieci, niż to miało miejsce trzydzieści lat temu.


Wyjeżdżając z Betlejem do Jerozolimy musimy przejechać przez tzw. „check point”. Z zagranicznym paszportem i autokarem na izraelskich numerach rejestracyjnych przejazd przez taki punkt kontrolny jest prawie niezauważalny. Zupełnie inaczej wygląda to, gdy ktoś z Palestyńczyków chciałby przekroczyć granicę. Jeśli to miałaby być granica między dwoma równymi sobie krajami to teoretycznie, wg. standardów europejskich powinna być strzeżona przez służby obu krajów. Dochodzimy do pierwszego dysonansu dla standardów demokracji. Granica jest strzeżona tylko przez wojska Izraela. I to służby izraelskie zarządzają ruchem obu narodów. Młodzi Palestyńczycy, którzy ze względu na sytuację ekonomiczną szukają pracy na terenie Izraela, jak już taką zdobędą, jak i stosowne dokumenty pozwalające na przekraczanie granicy i tak są inaczej traktowani niż obywatele Izraela. To głównie młodzi ludzie z Palestyny poszukują pracy na terenie Izraela i to głównie młodzi żołnierze Izraela pełnią służbę na punktach kontrolnych. Obie nacje wtłoczone w swoją historię, geografię i politykę spotykają się tam w osobach konkretnych młodych ludzi. Nie trzeba być ani Palestyńczykiem ani Żydem aby w wieku dwudziestu lat mieć we krwi bombę z opóźnionym zapłonem. Wystarczy przecież, że w Łomży, Czelabińsku, Olkuszu czy Keflaviku stanie naprzeciw siebie dwóch młodzieńców, gdzie jeden potraktuje drugiego z góry i utarty scenariusz starcia, bójki, potencjalnego aresztu zaczyna się realizować. Palestyńczycy z Żydami ten lont emocjonalny mają znacznie krótszy i potem w telewizji słyszymy o incydentach na granicy izraelsko-palestyńskiej.
Nasza przewodniczka przy okazji pierwszego przekraczania punktu kontrolnego powiedziała nam o praktykach stosowanych przez matki Palestyńskie. Podobno te kobiety mają w swoich domach coś w rodzaju ścisłych rachunków noży, pił czy innych ostrych narzędzi, które mogłyby posłużyć ich młodym synom do potencjalnej walki. Gdy taki młody człowiek wychodzi z domu, matki automatycznie sprawdzają stan ilościowy tych sprzętów. Jeśli czegoś brakuje to od razu telefonują do siebie nawzajem ostrzegając o potencjalnym niebezpieczeństwie i sobie tylko znanymi sposobami próbują ostudzić buzującą krew i przydeptaną dumę swoich synów. Jak świat światem historia się powtarza. Wodzowie i politycy kreślą swoje wizje na interesującym ich skrawku mapy, a matki małych wojowników gotując czy to żurek czy to humus szeptają do swoich bogów w różnych językach teoretycznie inne modlitwy…a sens modlitwy od wieków taki sam…
Po przekroczeniu punktu kontrolnego zatrzymujemy się na chwilę w umówionym miejscu aby zabrać naszego drugiego, lokalnego przewodnika. Tym lokalnym przewodnikiem okazuje się Słowaczka mieszkająca od lat w Izraelu. Nie wnikając w inne powody funkcjonowania takich lokalnych przewodników, po kilku dniach wiedzieliśmy po co oni są z naszej perspektywy. Tu nas troszkę popędziła, tu pchnęła, tu zagadała po hebrajsku do sprzedawców i przybiła z nimi „piątkę”. Byliśmy przecież w kraju gdzie bezpośredni kontakt z drugim człowiekiem, zainteresowanie jego osobą i „znajomości” mają niebagatelne znaczenie dla powodzenia przedsięwzięcia, w którym bierzesz udział. Takim przedsięwzięciem może być kolejka do zwiedzania miejsc świętych, i to, że dana grupa może się tam zatrzymać na minutę dłużej, albo nie być brutalnie zrzucona na drugie miejsce w swoim oczekiwaniu, wpuszczając w sznurek oczekujących grupę „z lepszymi znajomościami”.
Jedziemy na Górę Oliwną. Schodząc z niej wchodzimy do kościoła Pater Noster. Tutaj podobno Jezus uczył apostołów Modlitwy Pańskiej. Ojcze nasz w wielu językach zdobi mury tego miejsca.



Za chwilę naszym oczom ukazuje się absolutnie niezapomniana panorama Jerozolimy. Jerozolima, miasto na wzgórzach, otoczone jest murami obronnymi zbudowanymi na rozkaz nie kogo innego, jak znanego nam z tureckiej serii Sulejmana Wspaniałego. Jakby nie patrzeć na panoramę Jerozolimy zawsze punktem, który pierwszy przyciągnie nasz wzrok będzie Kopuła na Skale. Złota kopuła sanktuarium mocno odznacza się na tle innych budynków. Razem z meczetem Al-Aksa to najważniejsze miejsce muzułmanów w Jerozolimie mieszczące się na Wzgórzu Świątynnym

Schodząc z Góry Oliwnej, na jej zboczach dużą cześć zajmuje ogromny cmentarz żydowski. Pobożni Żydzi chcą być tam pochowani. Zmarli są tak układami, aby byli zwróceni z kierunku niegdysiejszej Świątyni Jerozolimskiej, czyli dzisiejszej Ściany Płaczu. No i stąd podobno najbliżej będzie na Sąd Ostateczny. Nie każdy, najpobożniejszy nawet Żyd dostąpi takiego zaszczytu, aby z tego miejsca uczestniczyć w Sądzie Ostatecznym, ponieważ przywilej pochówku w tym miejscu kosztuje podobno setki tysięcy dolarów. Jak widać każda religia ma swoje „co łaska”. Wniosek: nasz rodzimy katolicyzm nie jest w takim podejściu odosobniony.


Schodząc trasą Niedzieli Palmowej docieramy do Getsemani czyli Ogrodu Oliwnego. Dendrolodzy twierdzą, że drzewa tam rosnące mają około dwa tysiące lat. A to znaczy, że któreś z tych drzew mogło widzieć czuwanie Jezusa przed pojmaniem i jego modlitwy do Boga Ojca o to, aby o ile to możliwe, zabrał cierpienie, które nadchodziło… Ja często odnoszę się do uczucia przemijania i ocierania o historię i tych, którzy historię tworzyli. Ocieranie się o ducha Jadwigi Andegaweńskiej w Wyszehradzie czy Mickiewicza w Wilnie to jedno, ale ocieranie się o ducha „swojego” Boga to bardzo dziwne uczucie. W moim przypadku zupełnie niereligijne. Religia jest tym czymś, co ma cię oderwać od doczesności, od świata „tu i teraz”, a w tej podróży dotykaliśmy właśnie doczesności naszego Boga. To było bardzo specyficzne pomieszanie doznań.

Ta boska doczesność to również Droga Krzyżowa czyli Via Dolorosa. Przechodziliśmy nią w tłumie ludzi, które to tłumy dość ciężko toleruję, niezależnie od tego czy to Hajduszoboszlo, Gdańsk czy Jerozolima. Pani przewodnik jasno jednak dała do zrozumienia, że to żadne tłumy. To najlepsza pod tym względem pora roku do zwiedzania. Ani nie lato, ani nie Boże Narodzenie, ani nie Wielkanoc. Wymienione terminy to czas znienawidzony przez przewodników, kiedy rzeczywiście można mówić o tłumach i wielogodzinnych kolejkach np. do Bazyliki Bożego Narodzenia. Jak już się dowiedzieliśmy zabudowa Jerozolimy, a zwłaszcza Via Dolorosa nie zmieniała się znacznie od czasów Chrystusa. Można zatem założyć, że niosąc swój krzyż mógł dotykać tych samych kamieni w ścianach, co my. I ci sprzedawcy, sklepikarze pewnie bardzo podobni do tych sprzed dwóch tysięcy lat, i tłum w kolejce do Bazyliki Grobu Pańskiego… Nie umiem zwerbalizować tego uczucia obcowania z doczesnością mojego Boga…






Ale Jerozolima to miejsce wielu religii. Czas na obcowanie z judaizmem. Chcemy zejść pod Ścianę Płaczu. Rzeczywistość miejsca jest taka a nie inna: aby podejść do tego świętego miejsca naszych braci starszych w wierze – trzeba dać się prześwietlić bramkom takim jak na lotniskach. A kolejka zaczyna się pod złotą menorą – jednym z najstarszych symboli narodu żydowskiego. Według wierzeń menora to symbol gorejącego krzewu, który ujrzał Mojżesz.


Jesteśmy tam w czwartek, a w poniedziałki i czwartki właśnie, pod Ścianą Płaczu odbywają się bar micwy. Bar micwa to obrzęd po którym trzynastoletni chłopiec staje się dorosły w obliczu wymagań swojej religii. Rytuał ten oprócz religijnej twarzy ma też swoje oblicze socjalne. Tak jak u nas Pierwsza Komunia Święta jest wydarzeniem rodzinnym i ma swoje oblicze towarzyskie tak jest i tutaj. Niechcący skorzystaliśmy z tego towarzyskiego oblicza, ponieważ matki tych chłopców częstują słodkościami ludzi obecnych na placu. Dziękując i życząc błogosławieństwa bożego pochłonęliśmy pyszny deser na kształt baklawy.



Pogryzając baklawę chłonęliśmy to co przed nami. Ściana Płaczu organizacyjnie trochę przypomina polski kościół na wsi sprzed trzydziestu lat, gdzie po prawej stronie siedziały kobiety a po lewej mężczyźni. Tutaj ten podział jest bardziej widoczny ze względu na ściankę postawioną na środku placu, oddzielającą część męską od części damskiej. Mąż wchodzący na męską stronę dostał „jednorazową” jarmułkę do włożenia na głowę. W judaizmie odwrotnie niż „u nas”: odkryta głowa to brak szacunku i nieodpowiednie zachowanie. Wchodząc na damska stronę nie musiałam robić nic specjalnego. Byłam dosłownie w takiej samej sytuacji jak matka czy kobiety z rodziny chłopca w trakcie bar micwy. Mogłam stanąć na przystawionej do ścianki ławeczce, ewidentnie po to, aby móc obserwować to co się dzieje po męskiej stronie. A działo się tam dużo. Oprócz samej bar micwy ortodoksyjni Żydzi modlili się w głos kiwając się w przód i w tył. Ci bardziej europejscy przytulali się do ściany i szeptali tylko sobie znane modlitwy wtykając z zagłębienia muru karteczki z prośbami skierowanymi do Boga. Byli też oczywiście turyści, którzy po prostu patrzyli na to co się dzieje. Myśmy na ten przykład wypatrzyli ortodoksyjnego Żyda sadząc po stroju, klikającego w smartfona. Jak się dowiedzieliśmy istnieje mnogość odłamów ortodoksyjnych. Można ich odróżnić po długości pejsów, kształcie kapelusza czy kroju chałatu i oczywiście samej interpretacji zapisów Talmudu, czyli żydowskiego katechizmu. Jak się okazało jedni rabini dopuszczają korzystanie z dobrodziejstw techniki takich jak smartfon, a inni nie! I chodzi tylko o smarfony. Koszerne telefony komórkowe już dawno funkcjonują na rynku.


Na koniec dnia nasz kierowca podwozi nas jeszcze na Syjon Chrześcijański. Odbywamy wizytę w Wieczerniku, czyli miejscu, gdzie wedle przekazu odbyła się Ostatnia Wieczerza, Synagodze Grobu Króla Dawida i Opactwie Zaśnięcia Najświętszej Marii Panny.






To był bardzo długi dzień. W planie na wieczór było jeszcze nocne zwiedzanie Jerozolimy. Między innymi dzielnica Mea Sharim, czyli świat aszkenazyjskich ortodoksów. Przyznaję, że byłam bardzo ciekawa tego świata. Miałam jednak dziwne poczucie, że to by było na granicy traktowania sposobu ich życia jak teatru objazdowego. Wyobraziłam sobie, że przybysze z Marsa szliby moją dzielnicą i pokazywali sobie palcami np. moich synów kopiących piłkę. Z pełną świadomością zrezygnowaliśmy.
Kolejny dzień rozpoczęliśmy od wizyty na polu pasterzy, miejscu w którym Anioł ogłosił dobrą nowinę. Obok kaplicy można zejść do małej groty. Najprawdopodobniej w takiej grocie przyszedł na świat nasz Pan. Ktoś z grupy zaintonował „Przybieżeli do Betlejem pasterze”. Dołączyliśmy wszyscy. Dość surrealistyczne uczucie: śpiewania kolędy jakieś trzy tygodnie przed Wielkanocą. Potem musieliśmy odstać swoje w kolejce do Bazyliki Bożego Narodzenia, aby zejść do Groty Narodzenia, czyli krypty pod bazyliką, która według przekazów jest miejscem narodzenia Chrystusa.






Po przedpołudniowym zwiedzaniu czas wolny na obiad. Zaszliśmy w miejsce polecane prze trip advisor. Zdecydowaliśmy się na klasykę czyli wszechobecnego falafela. Falafel to nie co innego jak kotleciki z mielonej ciecierzycy odpowiednio przyprawione i smażone na gorącym tłuszczu. Nie przepadam za strączkowymi i pochodnymi – ale ta wersja cieciorki była absolutnie świetna. Pełna smaku i aromatu przypraw. W kolejny dzień spróbowaliśmy innej wersji ciecierzycy, czyli hummusu w picie. Ten oryginalny hummus jednak znacznie mniej przypadł nam do gustu. Te spolszczone wydania są dużo bardziej doprawione lub przyjmują smak dodatku, którym jest okraszona sama baza. Ten oryginalny hummus jest dużo bardziej monolityczny w smaku i wcale nie jest mocno przyprawiany. Kulinarnym hitem tej podróży okazał się zatar – arabska mieszanka przypraw co wieczór stawiana na naszym szwedzkim stole podczas obiadokolacji. Mój mąż do tej pory pozostał wierny tej przyprawie i eksperymentuje z nią permanentnie. I jeszcze jedno odkrycie z kuchennego stołu. Arabowie robią kiszonki! Mnie nie zachwyciły, ale mój mąż co wieczór poszukiwał ostrej papryczki w takiej formie.


Czas na zderzenie z historią, czyli wizytę w Yad Vashem – Muzeum Ofiar i Bohaterów Holokaustu. I tutaj spostrzeżenie może nie na miejscu, ale: czy dla Polaka, który odbył standardową edukację to będzie aż takie zderzenie. Jako piętnastolatka, uczennica ósmej klasy szkoły podstawowej byłam na obowiązkowej wycieczce do Oświęcimia. Zwiedziłam wtedy obóz koncentracyjny Auschwitz, a jako przejściowa studenta KUL-u razem z koleżankami z roku zwiedziłam muzeum na Majdanku. Pamiętam, że właśnie tamta wizyta na Majdanu zrobiła na mnie piorunujące wrażenie. Pojechałyśmy tam w obrzydliwą listopadową niedzielę, kiedy wiało, padało a temperatura oscylowała wokół zera stopni. Szczęśliwie dla mnie, mało miałam w swoim życiu momentów takiego przygnębienia wywołanego zrozumieniem czy wręcz odczuciem ogromu zbrodni, jak podczas tamtej wizyty. Całym swoim pojmowaniem rzeczywistości rozumiem i popieram potrzebę funkcjonowania takich miejsc jak muzeum na Majdanku czy Yad Vashem. Zgadzam się w stu procentach z tymi, którzy mówią, że trzeba wybaczyć, ale trzeba pamiętać. Pamiętać i uczyć po to, aby nigdy więcej nic takiego się nie wydarzyło.



Aż się boję to napisać, ale Yad Vashem mną nie wstrząsnęło. Ale czy miało wstrząsnąć? Może właśnie nie o wstrząs chodzi w takich miejscach, ale o dogłębną świadomość. Świadomość zbrodni, świadomość ludzkiego cierpienia i przede wszystkim świadomość tego, do czego zdolny jest człowiek. Możliwe również, przed czym się bronię jak mogę, że to już kwestia pokoleniowa. Na mnie w latach dziewięćdziesiątych tak ogromne wrażenie na Majdanku zrobiła rzeczywistość tamtego miejsca. Wtedy daleko jeszcze było do multimedialnych prezentacji, ekranów dotykowych i tym podobnych zdobyczy techniki, które dzisiaj pokoleniu moich dzieci przybliżają czasy jakże już im dalekie. Tego typu miejsca mają oddziaływać na ludzi, którym dziadkowie nie opowiedzą o drugiej wojnie światowej, bo sami urodzili się już po niej. Ja wojnę usłyszałam od mojego dziadka i babci, którzy opowiadali to, co sami przeżyli. Ja dotykałam tej wojny przez strach babci i partyzantkę dziadka. A moje dzieci? Moje dzieci potrzebują właśnie takiej namiastki „realu”, jaką daje dzisiejsza technika i jej możliwości. Yad Vashem jest w swoim technicznym pomyśle i zewnętrznej formie przekazu bardzo podobne do Muzeum Powstania Warszawskiego. I może tak właśnie powinno być. Jedyne co temu muzeum mogę zarzucić, to brak jakiegokolwiek odnotowania osoby Marka Edelmena w miejscach upamiętniających powstanie w getcie warszawskim…szkoda, bardzo szkoda, bo to znaczy, że różnice w poglądach politycznych wzięły górę nad faktami historycznymi.


