Kilka lat temu dokonaliśmy z mężem przerażającego odkrycia. Okazało się, że nasze dzieci dość dobrze poruszają się po mapie świata i są w stanie zlokalizować na niej kontynenty, oceany, Argentynę czy Nowy Jork, Nil czy Kilimandżaro, ale mają problem z geografią i znajomością swojego własnego kraju. Zapytani o Kujawy zastanawiali się czy to nie jakaś postać z Wiedźmina. Lubin był tożsamy z Lublinem. Polesie czy Biebrza były równie abstrakcyjnymi pojęciami co Kujawy.  W pierwszej chwili byłam przerażona. Dziadek taternik, matka magister turystki a dzieci zapytane o Bug pytają  o Tego w niebie…

Nie było wyjścia, trzeba było przyznać się do błędu edukacyjnego. Błąd błędem, ale trzeba go zacząć szybko naprawiać. „Room for improvement” wyznaczył się niejako automatycznie – bez naszej pomocy. Plan naprawczy został określony szybko i praktycznie z marszu wdrożony. Wymyśliliśmy, że co najmniej dwa, najchętniej długie weekendy w roku poświęcamy na przybliżenie naszym dzieciom naszego kraju i historycznie, i geograficznie i turystycznie. To ostatnie niejako w konsekwencji dwóch pierwszych.

Mąż zadał mi pytanie od czego zaczynamy. Już miałam odpowiedzieć, że nie wiem, kiedy mój wzrok osiadł na starym adapterze, prezencie od taty z połowy lat osiemdziesiątych, i zestawie starych płyt winylowych obok. Błysk połączenia w ułamku sekundy potrzeb z tym co zobaczyłam, i ze świadomością, że historycznie – to najlepszy początek z możliwych. Wiedziałam od czego zaczniemy. Zainspirowała mnie płyta ze słuchowiskiem, która naznaczyła moje dzieciństwo: „Książę Lech i druhów trzech – legenda”. Słuchowisko było dziełem między innymi takich artystów jak Jerzy Kamas, Artur Barciś czy Michal Bajor. Plusk wody i frazę z tej bajki: „tak moi drodzy, tak właśnie było” mam zapamiętaną tak samo mocno jak Piotra Fronczewskiego w Akademii Pana Kleksa.

Czyli zaczynamy od początku: szlak piastowski i początki Państwa Polskiego.

Pewnie w nawiązaniu do niechlubnego powodu tych wyjazdów powinnam się skupić na ich edukacyjnej części. Edukacja była i dalej jest ważną częścią naszych wypraw, ale nie można zapominać o przyjemności. Pierwszą rzeczą, którą pamiętam z tego weekendu to była przyjemność jazdy wczesnym porankiem w czwartkowe Boże Ciało. To jaki rodzaj przyjemności, kiedy siedzi się w samochodzie, zapowiada się piękny, słoneczny dzień, a za oknem, gdzieś po drodze migają ogromne, soczyście zielone klony. Przyzwyczajeni do pagórkowatej Małopolski łapiemy i własnymi oczyma i okiem aparatu inność Wielkopolski. Omijamy główne trasy tak, aby upajać się przydrożnymi jeziorkami z ptactwem podrywającym się do lotu. I dziwimy się zdziwieniem dziecka, że te pięćset kilometrów dzielącego nas dystansu tak mocno zmienia krajobraz. „A to Polska właśnie” i ciągle. Wyspiański pewnie też by się dziwił.

Czas rozpocząć edukację. Zaczynamy gdzież by indziej jak nie w Gnieźnie, na Wzgórzu Lecha, od spaceru wokół bazyliki prymasowskiej i obowiązkowego zdjęcia z Bolesławem Chrobrym. Wdrapujemy się na wieżę widokową i stwierdzamy jednogłośnie, że lubimy Gniezno. Wszyscy lubimy miasta na ludzką miarę, a Gniezno takie jest. Zaglądamy w różne miejsca w tym mieście, ale z mojej perspektywy: od razu polubiłam Muzeum Archidiecezji Gnieźnieńskiej. Dwie kartki A3, nawet pośledniej jakości szarzyzny odbitki, ale za to z mini grą terenową spowodowały, że moje dzieci zajęły się grą i część zwiedzania spędziły na klęczkach, na podłodze muzeum, rozwiązując pisemnie zadane rebusy dotyczące eksponatów. Za to ja w tym czasie mogłam ze spokojem  obejrzeć jakże klasyczną w formie, ale jakże interesującą jednocześnie ekspozycję muzeum. A te dwie kartki A3 to mistrzowski przykład filozofii lean, która mnie kojarzy się tylko z zarządzeniem produkcją korporacji. Okazuje się, że może mieć zastosowania również w kulturze..

Drugą część dnia spędziliśmy w Muzeum Początków Państwa Polskiego. I o ile sama wystawa jest dość statyczna i pewnie nie przyciągnęłaby dzieci w wieku wczesnoszkolnym, to filmy inscenizujące życie w czasach Mieszka I były świetnym pomysłem. A bitwa pod Cedynią dość krwawa i dosłowna! Dodatkowo urzekło mnie podejście pani przewodnik, która widząc grupę młodych ludzi, ewidentnie rozwiązujących problem organizacyjny, który, jak się okazało, polegał na tym, że mają ze sobą psa i ktoś z nich musiałby zostać przed budynkiem ze zwierzakiem, zaprosiła również psinę do zwiedzania, po uprzednim ustaleniu kilku prostych zasad. Dzisiaj to muzeum ma na swojej stronie oficjalną informację o możliwości zwiedzania ze zwierzętami domowymi. O ile mnie pamięć nie myli kilka lat temu nie było tego w oficjalnych procedurach muzeum. Tym bardziej brawa dla pani, która wykazała się dużą empatią i ludzkim podejściem.

Na kolejny dzień w planach był Biskupin. Od zawsze wiem, że zwiedzanie zwiedzaniu nierówne. Można przejść wystawę i nic z niej nie wynieść jeśli nie jest się samemu odpowiednio przygotowanym. Lekarstwem na to jest oczywiście lokalny przewodnik. Wtedy ten wyjazd był jakoś tak na szybko organizowany i nie miałam ani rezerwacji ani żadnego pomysłu jak ten Biskupin „sprzedać” moim dzieciom. Jednak Opatrzność czuwała nad nami. Trafiliśmy na jedną z akcji rekonstrukcyjnych muzeum. Dzieciaki na wstępie dostały plan ekspozycji i trasę do przejścia z punktami obowiązkowymi. Na trasie znajdowali się animatorzy pokazujący jak powstawała nić z wełny, jak robiono mąkę z ziaren, jak powstawały gliniane naczynia, czy hit wycieczki: jak wybijano monety! Nie brakło połowów ryb ani strzelania z łuku do dzikiego zwierza.

Potem jeszcze powrót do świata dziecięcych wspomnień, czyli wdrapanie się na „mysią wieżę” w Kruszwicy i… week-end się skończył.

Nam, dorosłym wydaje się, że rozumiemy świat i nasze dzieci. Chciałoby się zacytować moją babcię: „a guzik prawda!” My chcielibyśmy poustawiać je w równych odstępach, w czystych koszulkach z białym kołnierzykiem, w gotowości do przyjmowania kolejnych dawek wiedzy teoretycznej, aby rosły na mądrych ludzi zdolnych zbawić lub uratować świat. Może i kiedyś uratują. Ale najpierw muszą wiedzieć, że mąka nie jest z torebki w szafce, mleko nie z kartonu, a pieniądze nie ze ściany. A żeby mieć jakiekolwiek mięso na talerzu trzeba najpierw uśmiercić jakieś zwierzę! Takie przedpołudnie z animatorami na pewno zapada w pamięć, nawet dorosłym, nie wspominając o dzieciach. I choćby z tego powodu nabycia takiej świadomości przez naszą progeniturę, wypad zaliczyliśmy do udanych.

Nawet jeśli nie będą pamiętać daty bitwy pod Cedynią (a raczej nie będą, bo to umysły ścisłe a nie humaniści) to sposób funkcjonowania Słowian poznali wręcz namacalnie. Tak szybko nie zapomną!

Proces reedukacji rozpoczęty. Czas zacząć myśleć o kolejnym week-endzie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *