Nie sądziłam, że ja, osobnik mocno zdyscyplinowany, czasami wręcz karny, starający się zrozumieć wymagania czasu i miejsca, będę miała tak mocno dość wszelkich ograniczeń pandemicznych.
W maju 2021 roku marzyłam o jakimś wyjeździe weekendowym. Chodziły mi po głowie Karkonosze i okolice. Jakoś tak się złożyło w moim życiu, że obszar południowo zachodniej Polski nigdy nie był mi tak po drodze jak na ten przykład Beskidy. Mam trochę zaległości do nadrobienia. I jednak dalej będę je miała! Okazało się, że moje dziecko drugiego czerwca bierze pierwszą dawkę szczepionki anty-covidowej. Zapytacie co to ma co rzeczy. Boże Ciało przypadało na trzeciego czerwca, zatem weekend cały przed nami. No ale ja jestem taka dość zapobiegliwa, a moja wyobraźnia produkuje oczywiście te najczarniejsze scenariusze. Nie chciałam niczego rezerwować, żeby potem nie anulować, gdyby Kuba źle znosił szczepionkę. No ale Kuba i jego organizm zapomnieli o szczepionce w chwili wyjścia z punktu szczepień. A ja nie miałam żadnej rezerwacji. W czwartek zadzwoniłam chyba wszędzie biorąc pod uwagę już nie tylko Karkonosze, ale znacznie szerszy obszar i …nic. Mam wrażenie, że pół Polski wtedy wyjechało właśnie tam.
No ale przecież się nie poddam. Ja wtedy po prostu MUSIAŁAM gdzieś pojechać. I nagle przebłysk geniuszu, szybkie klikanie w kilka linków, jeden telefon i miałam rezerwację hotelową w całkiem przyzwoitej cenie w Poznaniu. Poznań też był na liście krajowych zaległości turystycznych.
Wyobraźcie sobie, że nawet moja starsza latorośl wyraziła chęć pojechania z nami! Miał to samo co ja: musiał gdzieś pojechać i nawet towarzystwo rodziców mu nie przeszkadzało!
No to, Pyrlandio – nadchodzimy!
Zanim dotarliśmy do Poznania zatrzymaliśmy się aby zobaczyć Muzeum Ziemi Średzkiej, czyli dwór w Koszutach.
To jedno z tych miejsc, które roztacza nostalgię czasów minionych, gdzie gościło się u siebie ludzi tygodniami albo i miesiącami, do obiadu przepięknie nakrywano, a po obiedzie dyskutowano o polityce przy cygarach. Jeśli ktoś potrzebuje chwili, żeby odetchnąć w otoczeniu rzeczywistości Maryni Połanieckiej albo Barbary Niechcic, to polecam dwór w Koszutach.


Do Poznania już niedaleko.
Na obiad myśleliśmy oczywiście o ziemniaczkach, ale zanim ziemniaczki to będzie pizza. Byliśmy głodni jak wilki i nie było szans na czekanie na jakieś regionalne danie na mieście. W restauracji hotelowej była rezerwacja komunijna i podawano tylko pizzę. Pomyślałam: no trudno, pizza zamiast pyr! Ale zgrzeszyłam takim myśleniem, ponieważ hotelowa pizza dorównywała tym włoskim.
Po obiadku czas na spacer. Ostrów Tumski to bardzo mocno rozpoznawalne miejsce. Wieże katedry, obok charakterystyczny budek kościoła Najświętszej Marii Panny z białymi blendami to miejsce gdzie rozpoczynała się historia Polski. Znajdowała się tam siedziba Mieszka I. Wzgórze świątynne, jak to wzgórza świątynne. Miłe to dla oka i dumy narodowej, monumentalne, dość mocno wielkopańskie. Dlatego zeszliśmy bardziej w niziny społeczne, czyli w tłum turystów spacerujący wokół rynku.



Mnie rynek poznański oczarował zwłaszcza tym, że przywodził mi na myśl ten w Zamościu. Nawet dzieci wpadły na to podobieństwo upierając się przy tym, że musieli już tu kiedyś być. Zasugerowałam im, że pewnie myślą o Zamościu. W odpowiedzi usłyszałam: aaa…. no tak! Siedząc w jednym z ogródków i popijając kawę patrzyliśmy na przepiękny ratusz, i kamienice, cudownej urody, kolorowe domki budnicze, czyli wąskie kamieniczki należące do biedniejszych kupców. Do tego przepiękna pogoda, słońce. Jak mi było dobrze!


Skumulowałam energię na następny dzień. Ja miałam w planach pałac w Rogalinie i zamek w Kórniku.
Jednak, jak to mówi żydowskie przysłowie: jak chcesz rozśmieszyć Pana Boga to opowiedz mu o sowich planach.
Następnego dnia rano, dość wcześnie, właściwie z otwarciem pałacu dla zwiedzających, byliśmy na parkingu. Pewnie znowu się powtórzę, ale jak wychodziliśmy po zwiedzaniu to byłam bardzo szczęśliwa, że wstaliśmy trochę wcześniej. Tłum ludzi i samochodów kotłujący się na parkingu był nieprzyjemnie odpychający. Zawsze w takich momentach cieszę się ze swojej zapobiegliwości i tarmoszenia moich mężczyzn przy trzeciej próbie pobudki w porze nieco nieprzyzwoitej dla czasu wypoczynku.

Pałac w Rogalinie, tak jak podobne mu rezydencje w Wilanowie, Łańcucie czy Połądze zawsze wzbudzają we mnie podobne uczucie spokoju. Uczucie spokoju wynikające z tego, że niezależnie od naszej szarpaniny życiowej, naszych strachów i demonów czasu teraźniejszego historia pokazuje nam swoją siłę. My rewolucyjnie chcemy czegoś tu i teraz. Chcemy mieć w tym udział, być tego częścią. O czymkolwiek byśmy nie myśleli używając słowa „to”. I dobrze, że się tak szarpiemy, walczymy. Raczyńscy też to robili. I też nie wiedzieli co się stanie z ich dobrami, pałacem, przepięknym ogrodem. Jakie będą losy ich dzieci. Ale fakt, że pałac stoi i zwiedzają go rzesze ludzi, potwierdzając tym samym wartości, które prezentuje, powoduje, że z ciut mniejszym strachem obserwuję to, co dzieje się obok. Dlatego polecam gorąco. Mam tylko nadzieję, że oprowadzi Was przewodnik z prawdziwego zdarzenia, który przekaże trochę więcej emocji niż nasz, który po prostu puścił nam nagranie na całej trasie przejścia przez pałac. Audio-przewodniki to fajne rozwiązanie. Przyznam, że i ja i moi chłopcy bardzo je lubimy. Ale przewodnik, który nie odezwie się słowem, tylko reguluje głośność monotonnego nagrania – fatalny pomysł w tym pięknym miejscu.
No to sobie kapkę pofilozofowałam. Czas jednak płynie. Weekend, nawet długi, to nie wakacje. Zatem czas realizować plany. I tu dochodzimy do małego problemu. Ja już sprawdzam trasę dojazdu do zamku w Kórniku, kiedy moi panowie zgłosili veto! Oni wygooglowali, że w Poznaniu jest Muzeum Broni Pancernej i składają formalny wniosek, aby zwiedzanie zamku w Kórniku zamienić na zwiedzanie tegoż właśnie muzeum. Demokracja do podobno dyktatura większości! Było trzy do jednego na rzecz pancerniaków. No cóż. Należy uszanować procedury demokratyczne. Zatem pojechaliśmy do muzeum. No i jak tu nie doceniać mechanizmów demokracji. Obejrzałam „Czterech pancernych”, mam świadomość istnienia „World od Tanks” i coś tam wiem o bitwie na łuku kurskim. To całe moje postrzeganie świata broni pancernej. Zwiedzanie tego muzeum uświadomiło mi, że:
- poszerzenie swojej wiedzy w obszarach zupełnie nam obcych, jeśli jest dobre jakościowo, a takie niewątpliwie jest to muzeum, może być zaskakująco przyjemne i dające dużo satysfakcji
- zrezygnowanie z klasycznego rozumienia kultury, a raczej poszerzenie jej o nowe wątki, otwiera nowe możliwości
- czasami warto posłuchać swojego męża i synów
Tak się trochę kryguję. Zawsze wiedziałam o punkcie „c”! A teraz dodatkowo wiem, jak mało miejsca było w T-34.


Kultura kulturą, ale czas obiadu dawno minął. Trzeba coś zjeść. I tutaj pojawia się „Pyra bar”. To nie będzie żadna kryptoreklama. To będzie reklama pełną gębą. Bar stylizowany na czasy PRL-u, z kompocikiem i plakatami rodem z okresu walki ze stonką – po prostu bomba. No i do tego karta i nazwy dań: „pyranoja” czy „pyry z bzikiem” – te polecamy szczególnie. I wszystko przepyszne! Wytoczyliśmy się z baru po porcjach pyr z gzikiem, placków ziemniaczanych, zapiekanych ziemniaczków i babki ziemniaczanej.


A jeśli myślicie, że to wszystko o jedzeniu, to jesteście w błędzie. Synonimem Poznania były dla mnie zawsze rogale świętomarcińskie. I na niedzielne przedpołudnie zaplanowaliśmy wizytę w Rogalowym Muzeum właśnie. To jest ten sposób poznawania kultury i świata, taki etnograficzny, który powoduje, że kodujemy smaki, zapachy, tony rozmów. Pokaz w Rogalowym Muzeum to taki rodzaj doświadczenia. Ogromna w tym zasługa prowadzących, o niezaprzeczalnym uroku osobistym, którzy angażując całą grupę w działanie, poczynając w tym wypadku od mojego młodszego syna, zagospodarowali nam przyjemnie godzinę czasu. Wszyscy robiliśmy krok po kroku rogala, słuchając przy tym barwnych opowieści, nie tylko rogalowych. A na koniec przyjemność zobaczenia koziołków poznańskich dosłownie z naprzeciwka. Ponieważ okno sali muzeum wychodzi dokładnie na ratusz.
Jeszcze tylko 45 minut w kolejce do cukierni, która sprzedaje rogale świętomarcińskie, aby zrobić rodzinie drobny upominek z tych pyszności.
I znowu to uczucie, że za mało. Nie, nie rogali,(tego było wręcz za dużo!) ale czasu. Weekend się kończył.

Chcieliśmy być sprytni i zdążyć przed tłumami chcącymi wykorzystać weekend do końca. Prawie nam się udało, ale na bramkach i tak swoje musieliśmy odstać.
Pozostaje tylko Bob Geldof i I don’t like Mondays….