Lato 2015 roku to był wyjątek, kiedy urlop miałam z początkiem lipca. Może miałam ze dwa takie wypadki w życiu zawodowym. Zazwyczaj jest to początek lub nawet koniec sierpnia.

I pewnie dlatego w ostatni weekend sierpnia bardzo mocno odezwała się potrzeba pojechania gdzieś. Zupełnie nie miałam pomysłu gdzie. A czas mijał i trzeba się było zdecydować. Przeglądając weekendowy przewodnik po Polsce przerzucałam kartki z Beskidem Śląskim i Żywieckim. Przecież tyle razy tam byłam. Całe moje dzieciństwo to wypady na narty do Szczyrku lub na Pilsko. Albo jednodniowe, takie kiedy wstawało się bladym świtem i potem jeździło do zmroku, albo takie, gdzie wykorzystywało się znajomych rodziców, którzy mieszkali na osiedlu Karpackim w Bielsku. Wtedy śnieżna uciecha trwała kilka dni. Parking na Solisku umiałam na pamięć. Podobnie ten w Korbielowie. I to dwugodzinne stanie w kolejce, aby wyjechać wreszcie na górę powolnym orczykiem o przepustowości śmiechu wartej. I ten lód pod wyciągiem powodujący wieczną walkę o to, aby z tego orczyka nie wylecieć. Przecież ja to wszystko znam. Po co miałabym jechać do Bielska?

I nagle przebłysk świadomości. Przecież ja nigdy nie byłam ani w Bielsku ani w Szczyrku latem! Może kiedyś na wycieczce szkolnej. Majaczy mi się w pamięci wejście na Klimczok. Ale kto by się majakami przejmował.

W godzinę byliśmy spakowani. Tylko gdzie ja w czwartek, na ostatni letni weekend znajdę dla nas nocleg? No jak to gdzie? U znajomych. To jest ten rodzaj ludzi, którzy nie tylko nie będą zaskoczeni negatywnie niespodziewaną wizytą, ale jeszcze pobiegną do sąsiadów po brakujące krzesła, gdyby były potrzebne. Nie było takiej potrzeby. Z mieszkania na Karpackim przeprowadzili się do domu w Mazańcowicach. Miejsca było wystarczająco dużo.

Na sobotę zaplanowaliśmy Klimczok właśnie. Dzieci, stosunkowo małe wtedy, trochę pomarudziły, ale w granicach dobrego smaku. A my z mężem poczuliśmy to coś, co się czuje przy powrotach do miejsc z dzieciństwa, podczas szkolnych wycieczek. Przecież w naszym regionie jednodniowa wycieczka z wejściem na Klimczok była stałym elementem atrakcji szkolnych w podstawówce. Szliśmy sobie powolutku i wspominaliśmy te wycieczki, które okazało się, bardzo dobrze pamiętamy. Pamiętaliśmy nawet nauczycielki, które z nami wtedy były, pamiętaliśmy kto z klasy źle znosił jazdę autokarem, i kto wylał całą oranżadę kupioną w schronisku i w drodze powrotnej siedział w samych majtkach w autokarze. Zapobiegliwe nauczycielki przejmowały się tym, żeby biedak się nie zaziębił, ale zapomniały o dumie delikwenta!

Jak tak popijaliśmy kawę z termosu siedząc przed schroniskiem, to przez moment wydawało mi się, że chyba rozumiem tęsknotę Miłosza czy Konwickiego do Litwy. Beskidy to taka moja Litwa. Ja tam zawsze miałam poczucie wolności, mocy, stamtąd są moje najlepsze wspomnienia z dzieciństwa.

Siedząc pod tym schroniskiem dotarło do mnie, że ja najbardziej lubię góry w lecie z taką odrobiną tajemniczej mgiełki, bez palącego słońca. I takie właśnie tego dnia były dla mnie. W głowie mam zachowane wspomnienie cudownego przedpołudnia, bez pospiechu, ze staroświeckimi kanapkami i termosem. Polecam gorąco. Takie momenty leczą dziury w psychice wyszarpane przez wyścig szczurów.

A popołudnie spędziliśmy na spacerze po Bielsku. Będąc tam tyle razy nie miałam pojęcia jak to miasto jest urokliwe. Wstyd mi za siebie! Dowiedziałam się, że ze względu na zabudowę secesyjną Bielsko było nazywane „małym Wiedniem”. Zasłużenie! Wygooglajcie sobie budynek urzędu miasta w Bielsku. Coś pięknego. Chyba z wrażenia nie mam ani jednego własnego zdjęcia! Uliczki Bielska mogłyby grać w każdym filmie osadzonym w XIX wieku i udawać wiele miast europejskich. A budynek teatru?  Każdy by wam wybaczył, gdybyście pomyśleli, że jesteście w Wiedniu albo w Budapeszcie

I jeszcze Marcin Luter. Miasto było mocno osadzone w charakterze protestanckim, zapewne dlatego stoi tu jedyny w Polsce pomnik tego reformatora.

Jest jeszcze jedna kwestia mocno związana z Bielskiem. Bajki naszego dzieciństwa, które powstawały w studio filmów rysunkowych. Bolek i Lolek, Reksio – jak widać dalej zachwycają.

I została niedziela, prawie jak ta „ostatnia”. Trzeba ją dobrze spożytkować. Chyba się udało. Wjechaliśmy krzesełkami na Skrzyczne i chcieliśmy gdzieś w okolicach schroniska wyciągnąć buźki do słońca, ale nic z tego. Znaczniej więcej osób wpadło na pomysł spędzenia ostatniej niedzieli sierpnia na Skrzycznem. Kolejka do baru w schronisku wiła się niemiłosiernie, zatem postanowiliśmy podobnie jak dnia poprzedniego, wolnym spacerkiem schodzić w dół w swoim towarzystwie.

Mimo mocnego słońca było bardzo przyjemnie w cieniu sosen, a w samym mieście czekał na nas obiad w przyjemnie klimatyzowanym wnętrzu. (Te współczesne namiastki luksusu jednak są całkiem przyjemne, jak pomyśli się o dusznych salach jadłodajni lat osiemdziesiątych, odwiedzanych podczas szkolnych wycieczek.)

Nie zostało nic innego jak uściskać znajomych i wracać do domu.

Ten weekend to był jeden z lepszych pomysłów jakie kiedykolwiek miałam.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *