Optymistycznego? Dzisiaj?
Wojna, inflacja, widmo braku gazu, ceny węgla i do tego koniec wakacji. Gdzie tu szukać pozytywów?…
Są! I to bardzo oczywiste!
Każdego z nas z wiekiem dopadają coraz częściej przeróżne dolegliwości zdrowotne. Mnie też dopadły, ale staram tym „zarządzić” – znowu korporacyjne słownictwo! To zarządzanie na co dzień różnie mi wychodzi, ale globalnie zdaje się, że podjęłam kilka dobrych decyzji w tym obszarze. Brawo ja!
Znajomy ostatnio sprzedawał samochód. Trzyletni, z wyższej półki. Stresował się, ponieważ to nie czas na takie transakcje. Samochód nie nowy, ale ciągle o dużej wartości. Cisza w eterze i brak zainteresowania zdawały się potwierdzać jego czarne wizje. W coraz większą czeluść czarnych myśli wpędzali go zgłaszający się handlarze, którzy próbowali wmówić mu, że „Panie, toż w to trzeba wpakować dobrych kilka tysięcy, żeby przyzwoicie sprzedać! Wyeksploatowałeś Pan ten samochód, że ho ho!”. Znajomy zęby zagryzał i nic nie mówił. A zagryzał ze złości i frustracji. Nie znam nikogo innego, kto tak mądrze dba o swoje samochody i od strony technicznej, i tej czysto użytkowej. I co się stało? Zadzwonił kupiec. Z drugiego końca Polski. Przyjechał z żoną, obejrzał, kupił. A znajomy przy kawie opowiadał jak był zszokowany… ich normalnym, ludzkim podejściem. Nie próbowali mu wmówić, że „o Panie… rzęch”, w dyskusji i negocjacjach używali rozsądnych argumentów, a przy tym zachowywali się po prostu kulturalnie. Wniosek: są jeszcze wokół nas normalni ludzie. Oni są może niewidoczni, nikną wśród tych z pierwszych stron gazet, ale nie dajmy sobie wmówić, że wyginęli. Nie rozmawiamy o dinozaurach!
Mój szef przywitał mnie ostatnio z rana informacją o kolejnych negatywnych wskaźnikach finansowych. Takie „kupieckie Dzień dobry”. Ja mam takie momenty w życiu, że jakieś drobne puzzle tasują się w mojej głowie i nagle, ni stąd ni zowąd, wskakują na swoje miejsce. I chyba to był ten moment. W odpowiedzi zadałam mu pytanie czy ma zdrowe dzieci. Że akurat jakieś drobne dolegliwości pojawiły się w rodzinie, to sobie wspólnie ponarzekaliśmy. Ja jednak na koniec nie omieszkałam podkreślić, że nie o to pytałam. Nie o drobne, ani nawet nie o większe przeziębienie. Mój pryncypał bardzo dobrze zrozumiał moje intencje.
W ramach walki o swoje zdrowie psychiczne, w takich czasach jak nasze, trzeba sobie w którymś momencie jasno ustalić priorytety. Może trzeba będzie obniżyć o kilka stopni temperaturę w domu tej zimy. Może nie pojedziemy na rozpustny tydzień na narty, tylko trzeba będzie zadowolić się weekendem. A może w ogóle trzeba będzie z nart zrezygnować? Lub jeszcze z innych przyjemności. Tylko czy to są powody do rwania włosów z głowy? Żyjemy w społeczeństwie hołdującemu sukcesom. I dobrze. Miernota i brak ambicji nie są dobrym kierunkiem. Jednak jak widzę nastolatkę wpadającą publicznie w histerię na wieść, że nie dostała się do wybranego liceum, oznajmiającą rodzicom „że się zabije jak nic z tym nie zrobią”, to jednak chyba zbyt ortodoksyjnie do tego sukcesu podchodzimy… Te banalne życzenia „zdrowia”, z których korzystamy idąc na kolejną rodzinną imprezę, nabierają nowego znaczenia przy spojrzeniu z innej perspektywy. Może czas, żebyśmy odkryli mnóstwo wartości, które są wokół nas w domu, rodzinie, szkole, a nie mających nic wspólnego ze statusem finansowym czy eksponowanym stanowiskiem?
Moje starsze dziecko wraz z całą klasą właśnie doceniło. Swoją polonistkę! Która okazała się świetnym nauczycielem i człowiekiem! I niestety zrezygnowała z pracy w szkole. Banda w większości już pełnoletnich chłopaków, a właściwie mężczyzn, którzy na pierwszy rzut oka mogliby przypominać typów spod ciemnej gwiazdy, biegała w amoku po mieście, zaskoczona nowiną, w poszukiwaniu najpiękniejszego bukietu. I w tym kontekście jak słyszę „jaka ta dzisiejsza młodzież do niczego” to mi się scyzoryk w kieszeni otwiera. W najgorszym przypadku taka jak ich rodzice!
Zdaję sobie sprawę, że te moje wynurzenia są z pozycji człowieka, który nie musi walczyć ani z ciężką chorobą, ani z funkcjonowaniem z pensją minimalną, ani z klinczem w walce z systemem. Podeprę się jednak autorytetem. Winston Churchill, utożsamiany z sukcesem, na pewno tych sukcesów na koncie miał wiele. Jednak tyleż samo, jak nie więcej, miał i porażek. Tych zawodowych, związanych z wielką polityką, gdzie każda jego porażka była porażką komentowaną w skali świata, jak i tych prywatnych, tak strasznych jak śmierć dziecka! Churchill tak określił sukces: „Sukces to przejście od porażki do porażki bez utraty entuzjazmu”.
Jeśli jesteśmy w przyzwoitej kondycji fizycznej, jeśli mamy dom, jeśli mamy pracę, jeśli umiemy myśleć, lub jeśli mamy jedną z tych czterech wcześniej wymienionych rzeczy, to już jesteśmy ludźmi sukcesu, lub mamy wszelkie podstawy, aby za chwilę takimi się stać.
Nie traćmy tego entuzjazmu, mimo przygniatającej rzeczywistości. Churchill nie tracił mimo śmierci dziecka, dwóch wojen światowych i upadku imperium brytyjskiego za jego życia. Jeśli chcecie do tego przyrównywać brak kolejnego awansu, starą kanapę, lub brak kasy na wypasione wakacje – to nie mamy o czym gadać!
Sugeruję posłuchać i obejrzeć trącący myszką teledysk Kasi Kowalskiej z 1996 roku! Naprawdę jest optymistyczny!