Prasowanie mnie wzywało któryś już dzień. Kolejną porcję zbierałam z suszarki i dorzucałam do kosza. Góra w koszu rosła.. i rosła… i rosła. Tylko czekałam, aż chłopaki powiedzą mi, że nie mają już koszulek w szafach. Jasnym się stało, że bez wspomagania tego nie ogarnę. Spokojnie! Nie chodzi mi ani o alkohol, ani o podobne substancje. Chodzi o muzykę! Zakładam, że większość z nas ma tak, że na różne części dnia, na różne humory, na różne pory roku, na różne etapy znajomości, na różne części podróży ma odpowiednią muzę.

Na prasowanie bezapelacyjnie najlepsza jest Zaz, śpiewająca Francuzka. Jej kawałek pt. „Je veux” powoduje, że żelazko samo dokonuje zwrotów na lnianej koszuli mojego syna! (Swoją drogą, trzeba mu powiedzieć, że lniane koszule prasuje sobie sam. Mamunia bierze na siebie tylko bawełniane koszulki!). W swoim własnym śpiewniku mam kilka innych kawałków Zaz przeznaczonych na inne okoliczności, ale obiecałam sobie, że na potrzeby tego tekstu nie mam prawa wymienić dwóch tytułów tego samego autora. Tak, że: na prasowanie Zaz i „Je veux”!

No to jak już jesteśmy przy robótkach domowych, to według mnie nic tak nie popycha sprzątania w domu jak Bee Gees i ich fantastyczne „Stayin’alive”.  Każdy takt to kolejna półka przetarta, okruszki zebrane, stół umyty a zlew szoruje się prawie sam. Jeszcze jak zwizualizujecie sobie Johna Travoltę w jego najlepszym wydaniu, to nic tylko zostać sprzątaczką. Na przypalone patelnie i zapomniane naczynia żaroodporne, które zostały w piekarniku dłużej niżby można się spodziewać (Kto by pomyślał, że nikt nie będzie potrzebował tego naczynia przez tydzień, i że śliwki z ryżem pod beszamelem stworzą tak zaskakujące formy nowego życia?…) potrzeba jednak coś mocniejszego. Polecam samą Jennifer Lopez i jej  „Let’s get loud”. Przy tak wymagających sytuacjach Bee Gees może nie wystarczyć… Jak już jesteśmy w obszarach związanych ze szmatą do podłogi i detergentami, to nie udawajmy, że nie ma w domu takiego miejsca jak toaleta. Ją też trzeba od czasu do czasu potraktować z większym uczuciem. Tutaj energetyk z najwyższej półki jest potrzebny: Gloria Gaynor i „I will survive” da radę!

Natomiast kiedy na rodzinnej biesiadzie nie chcecie dopuścić podchmielonego wujka do zaintonowania „ Jak długo na Wawelu Zygmunta bije dzwon”, to musicie skorzystać  z czegoś, co będzie w odpowiednim, biesiadnym klimacie, ale jednak do strawienia. Jak nic sprawdzi się któryś z motywów Gorana Bregovica. Może ten z Kayą „Prawy do lewego”?

Na samotne picie najlepsza będzie „Dziewczyna o perłowych włosach” Omegi. No co? Przecież każdy z nas to kiedyś robił. A węgierski tekst, z którego nic nie rozumiemy, idealnie nadaje się na taki lekki odpływ z delikatnym powiewem pozytywnej mocy.

A jak dzieci za Was posprzątały, trawa skoszona, słońce świeci, z nagrzanego tarasu czujecie zapach cyprysów z kąta ogrodu, i w dodatku jest letnie, sobotnie popołudnie a Wy nie musicie nic? Wtedy nie ma nic lepszego od całego albumu z 1963 roku firmowanego przez Joao Gilberto & Stan Getz. Cokolwiek znaczą wymawiane tam słowa, są po prostu cudowne. Jak już  dłuższą chwilę spędziliście na tym tarasie, słońce zelżało a imprezowi sąsiedzi przyszli zobaczyć co u was słychać, to najlepszym sposobem na rozkręcenie delikatnej imprezy z nutką nostalgii za światami, których nie ma, będzie wszystko z repertuaru Buena Vista Social Club. Jeśli nie o nostalgię Wam chodzi, to można iść w porządne disco z lat siedemdziesiątych. Tutaj lista jest długa. U mnie na szczycie „YMCA” I “She‘s a lady”. Imprezy mają to do siebie, że czasoprzestrzeń potrafi się zakrzywić. Jak cofamy się w kolejną dekadę to tylko z Animalsami  „Don’t Let Me Be Misunderstood” i Nancy Sinatrą „These Boots Are Made For Walkin”. Jeśli tą muzą dobrze pokierujecie to się może okazać, że wasz mąż będzie w stanie zatańczyć. Gdzieś tak około drugiej w nocy nawet „Sway”  może mu być niestraszne. Jak do tego będzie miał papierosa i szklaneczkę whiskey to niechybnie pomyślicie, że wygląda lepiej od Deana Martina.

Jeśli Wasz facet przesadził na tej imprezie, to  w ramach pokuty dla niego polecam z samego rana, z głośnikami na pełną moc: „Je suis malade”, co znaczy „jestem chora”, w wykonaniu Lary Fabien. Naprawdę wbija nóż w serce,  przez co głowa może przestać boleć.

Mężczyznę u boku powyższym dobijecie, ale focha przecież trzeba pokazać. Nic tak nie rysuje nas w pozycji niesłusznie poszkodowanej, jak odpowiedni, żałosny podkład muzyczny, podkreślający jak bardzo jesteśmy rozczarowane jego postawą, i jak wiele mu brakuje do takiego, nie przymierzając, Joe Dassin.  Jak Wam będzie przechodzić, ale jeszcze chwilę będziecie chciały poudawać ofiarę losu to proponuję „Et si tu n’existais pas”. Gdyby skądś rozumiał słowa, to wyrzuty sumienia powinny mu zawiązać jelita na kokardkę.

No ale przecież całego dnia nie będziemy obrażone.

Jak już zlitujecie się i zrobicie niedzielne śniadanie, a potem obiad. Może nawet będzie to rosół! Jak dziecko pochwali się wynikiem testu z matmy, a drugie zrobi domowe lody na podwieczorek, to…

Nie pozostaje Wam nic innego jak zanucić nieśmiertelny kawałek Edyty Geppert „ Kocham Cię życie”. Nie dajcie się prosić!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *