To niesamowite skąd się biorą inspiracje…

Kiedyś musiałam dziecku zrobić zdjęcie. Takie zwykłe, legitymacyjne. Zabrałam go do najbliższego fotografa. Zdjęcie zrobione dosłownie w trzy minuty. Najdłuższe z tego było czekanie na obrobienie zdjęć i pakowanie.

Małe atelier chyba doszło od wniosku, że z samych zdjęć nie wyżyją. Oprócz zdjęć mieli w ofercie przeróżnego rodzaju bibeloty, łącznie ze świeczkami. No i masz. Dwie mi wpadły w oko. Przepiękne, seledynowe, z charakterystycznymi zdobieniami przywodzącymi na myśl styl mauretański. Kupiłam. Nawet syn zauważył, że do niczego u nas te świeczki nie będą pasowały. Rzeczywiście, nigdzie dla nich nie mogłam znaleźć miejsca. Ich dekoracyjność nijak nie pasowała do dość minimalistycznego wnętrza domu. W końcu jednak miejsce znalazłam.

Codzienne spoglądanie na ten cudowny dekor zaczęło robić swoje. Nie wiedzieć jak, po jakimś czasie miałam już posprawdzane wszelkie możliwości wyjazdu do Tunezji, Algierii, Maroka. Mój  mąż optował za opcją off road w Maroku. Ja trochę mniej…Chętnie bym na ten off road się wybrała, ale bardziej do mnie przemawiała podróż, gdzie więcej zobaczę i posmakuję kultury. I tu nieoczekiwanie poparła mnie siostra. Szybka wymiana zdań i okazało się, że mam nowego towarzysza podróży. Lecę z siostrą!

Wylatywałyśmy w piątek wcześnie rano z Warszawy. Jaka ja byłam mądra, że spakowałam się w poprzedzający weekend! Przeczucie, znajomość mojej własnej firmy? Z wypiekami na twarzy od tempa pracy i z wyrzutami, że i tak ze wszystkim nie zdążyłam, wychodziłam z biura oczywiście po czasie, zamiast wcześniej.

To był listopad, i jak na złość zima przypomniała sobie o tym, że może trzeba by zaznaczyć swoje istnienie. Mokry, padający śnieg nie usposabiał optymistycznie. Mąż na siłę dosłownie wykopał nas wcześniej z domu, żeby zwiększyć nasz zapas na dojazd do Warszawy. Pięć razy powtórzył, że mam uważać za kierownicą, czym nie pomagał! No, ale ahoj przygodo! Wpakowałyśmy się do samochodu i wybrały kierunek na S7.

Nie minęło 15 minut mojej bardzo grzecznej jazdy, (w końcu zapasu  czasu mnóstwo, a i zdrowy rozsądek mówił, że mąż miał rację z tym „jedź ostrożnie”) kiedy to „ahoj przygodo” zaczęło działać. Wszystko wskazywało na to, że nie wszyscy mają taką osobę, która przypomni, że trzeba jechać ostrożnie. Ten ktoś, kto kierował tym białym, małym audi nie miał takiego kogoś! Pokonując łuk na drodze kątem oka mój mózg zarejestrował coś, co mogło być kołami… w powietrzu! Hamowanie. Nie takie nagłe. Zdrowy rozsądek mam mocno jednak zakorzeniony. Zdziwiony wzrok siostry. Powolne cofanie. Awaryjne. I to walenie serca. Młot dosłownie. Nie wiem czego bardziej się bałam: tego, że będę musiała ratować człowieka, czy tego że właśnie moja podróż wisi na włosku. Do tego ten mokry, kopny śnieg, i my w sportowych, letnich butach z wiadomych względów… Zanim ja poprawiłam parkowanie, żeby nikt na tym zakręcie nie władował nam się w samochód, siostra już wyskoczyła i pognała w tym śniegu, ze skarpy, na dół do tego samochodu. Ja już chciałam wybierać numer ratunkowy, kiedy usłyszałam siostrę: „Kasia, tu nikogo nie ma!” Musiałam sama sprawdzić. Rzeczywiście. Audi puste. Tylko szyby potłuczone. Śladów krwi brak. Na śniegu też. Co robimy? Dzwonimy do mojego męża. Chwilę zajęło zanim zrozumiał co do niego mówimy. A raczej krzyczymy, obie na raz. Mój trzeźwo myślący mąż kazał nam się szerzej rozejrzeć, czy parę metrów dalej  nikt nie leży. Może miał siłę przejść kawałek i potem padł w szoku! Na tyle, na ile można było sprawdzić, sprawdziłyśmy. Na wołanie nikt nie odpowiadał. Cisza, wczesna noc w lesie. Tylko księżyc świecił. Bo przecież wszystkie lampy w tym kraju od 23:00 powyłączane! Stałyśmy przy samochodzie na awaryjnych, w lesie, w środku nocy, rozmawiając przez telefon. W tym czasie przejechały obok nas dwa samochody. Musiały zwolnić i zwolniły, ale nikt się nie zatrzymał. A jak zwolniły to nie wierzę, że nikt nie zauważył samochodu po dachowaniu, skoro ja go zobaczyłam w nocnych ciemnościach. No ale… mąż dopytał o wszystkie szczegóły i nie znoszącym sprzeciwu tonem kazał nam się ładować z powrotem do samochodu i jechać do tej Warszawy. W takich chwilach jak ta, z rozkoszą wcielam się w rolę potulnej żony. A mój mąż, chcąc nie chcąc, wybrał telefon do kuzyna-policjanta, żeby dopytać co z tą wiedzą o rozbitym, porzuconym w lesie samochodzie zrobić.

Tak bardzo nie po marokańsku zaczęłyśmy podróż. Pomyślałam sobie, że wrażeń na początek mam wystraczająco dużo. Teraz poproszę spokojny lot. I taki był! Pięć godzin w powietrzu, jednak z pewnym odkryciem. Linie lotnicze polecały na obiad pierogi ukraińskie. Poszukuję w komórkach mózgowych informacji o tym, jakie to pierogi ukraińskie. A tu steward szybko dopowiada: „pierogi ukraińskie, kiedyś znane jako ruskie!” Taki rodzaj walki! Niech i tak będzie!

Lądujemy w Agadirze. Wita nas afrykańskie słońce w najlepszym wydaniu, bo to listopadowe! Cieplutko, dwadzieścia kilka stopni, lekki wietrzyk. I od razu potwierdzę, że taka urocza aura jest z nami do końca pobytu. Jeśli chcecie zwiedzać północną Afrykę, to listopad pogodowo wydaje się być strzałem w dziesiątkę.

Docieramy do hotelu w Agadirze, który od razu zachwyca swoją stylistyką. Żadna europejska nowoczesność, tylko absolutnie marokański styl.

Popołudniowy spacer na plażę i na promenadę to jest dokładnie to, czego nam potrzeba. Przechadzając się promenadą, mając po jednej stronie Atlantyk a po drugiej hotele widać, że na leżakach, w ogrodach hotelowych jest część turystów, która nie potrzebuje letniego upału, ani letnich tłumów do wypoczynku. Agadir to miasto typowo wypoczynkowe. Powstało z martwych po trzęsieniu ziemi z 1960 roku. Trzęsienie ziemi przyszło w nocy, zabijając dużą część mieszkańców we własnych łóżkach. Część tych, którzy przeżyli, musiała się poddać epidemii rozprzestrzeniającej się lotem błyskawicy po mieście bez wody i kanalizacji. Teraz Agadir to miasto nastawione przede wszystkim na turystykę wypoczynkową. Długość plaży i promenady razem z niezliczoną ilością hoteli jasno to określa. Maroko to kraj muzułmański i o ile kapka dobrego smaku i szacunku do religii podpowiada, że niekoniecznie najlepszym rozwiązaniem na paradowanie po centrum miast będą obcisłe szorty i top bez ramion, to po promenadzie w Agadirze spokojnie można ubrać się tak, jakbyście się ubrali na molo w Sopocie, czy na deptak w Biarritz. Nie będziecie się czuć nieswojo. W ogóle w Maroku nie będziecie się źle czuć. Jak to podobno powiedział poprzedni król tego kraju Hassan II, Maroko to drzewo, które ma korzenie w Afryce, a konarami sięga Europy. Na pewno dużo w tym prawdy.

My jesteśmy w Maroku nie w celach wypoczynkowych, tylko poznawczych. Dlatego zostawiamy Agadir i zaczynamy z wysokiego „c”: Marrakesz! Z Agadiru do Marrakeszu jest ponad 250 kilometrów. Przejazd jest jednak prosty i przyjemny. Sieć autostrad i tras szybkiego ruchu w Maroku jest dość dobrze rozbudowana. Jadąc nimi widzimy żywe pocztówki tego kraju: kozy na drzewach u stóp hamady, drzewa oliwne, czy wreszcie drzewka arganowe, które występują endemicznie  w Maroku. Stąd pochodzi większość oleju arganowego świata. Olej arganowy z tego tytułu określany jest jako „płynne złoto Maroka”. Jego wersja kosmetyczna i jadalna są naprawdę drogie. I od razu omińcie szerokim łukiem wszelkie stragany na arabskich targach, które za kilka dirhamów będą wam taki olejek oferować. Najprawdopodobniej w składzie nie ma promila olejku arganowego.

Docieramy do „Perły Atlasu”, jak podobno mówi się na Marrakesz i zaczynamy się przez niego przedzierać. Miasto jest intensywne. To chyba najlepsze określenie. Wszędzie ruch ludzi, samochodów, koni, ryksz, rowerów, pieszych. Docieramy pod meczet Koutoubija, czyli pod meczet Księgarzy. W Maroku, kraju islamskim, meczety w wewnątrz są niedostępne dla niewiernych. Tylko do dwóch z nich można będzie wejść. Zatem meczet Księgarzy podziwiamy tyko z zewnątrz. Skąd nazwa? Stąd, że obok niego stragany z rękopisami zaczęli ustawiać księgarze i bibliotekarze. Dziś większość meczetów posiada ogromne kopuły i minarety. Tak mecze widzi Europejczyk. Ale to styl meczetów stworzony przez Osmanów. Jednak te marokańskie są nieco inne. Odważę się na stwierdzenie, że nieco bardziej wyrafinowane, mniej wyzywające. Wrzucić do jednego worka meczety Maroka z meczetami Osmanów, to tak jakby chcieć w jedno zestawić gotyk i barok.

Spod meczetu idziemy do pałacu Bahia. Absolutna perełka architektoniczna, zachwycająca kamiennymi posadzkami, zdobionymi, drewnianymi sufitami, mauretańskimi łukami. Islam zabraniając ukazywania postaci człowieka i zmuszając artystów do ograniczenia się do motywów roślinnych, wyniósł ten rodzaj twórczości na absolutne wyżyny. Mnogość zdobień oszałamia. Sama budowla jest bardzo charakterystyczna w stylu i to pewnie dlatego jest planem filmowym wielu filmów osadzonych swoją historią w Afryce Północnej. Tutaj choćby kręcono zdjęcia do „W stronę Marrakeszu” z Kate Winslet. Pałac jednak nie oparł się człowiekowi, w tym sensie, że po śmierci ostatniego władcy został najzwyczajniej w świecie splądrowany, i teraz można podziwiać przepiękne zdobienia, ale już bez wyposażenia.

Następny punkt na naszej trasie do Jardin Secret – Sekretny Ogród. To urocze miejsce, odnowione kilka lat temu przez włoskich inwestorów, składające się z pawilonów, altanek, ujęć wodnych, kawiarenki. To bardzo dobry przykład na to jak trzeba szukać pięknych miejsc w Maroku. Można iść obok dość obskurnego muru i nie zdawać sobie sprawy, że za ścianą jest inny świat.  Zajrzymy jeszcze do Muzeum Marrakeszu a potem… zapuścimy się na arabski suk i oddamy się we władanie atmosfery placu  Dżamaa el Fna. Tam jest wszystko: stragany z pamiątkami, garkuchnie, owoce, zaklinacze węży, treserzy małp, opowiadacze legend…

Dość specyficzne uczucie dla kogoś, kto nie przepada za tłumami. Mnie na placu Dżamaa el Fna zachwycił tażin. Tym mianem określa się samo stożkowate naczynie jak i danie w nim serwowane. W restauracji przy placu zamówiliśmy sobie na kolację właśnie taką klasykę Maghrebu. Z absolutnie obowiązkowym dodatkiem: herbatą miętową. I jedno i drugie było wspaniałe. Tażin to duszone warzywa. Mogą być z rybą, z mięsem, w wersji wegetariańskiej. Natomiast klasyczna herbata marokańska to herbata zielona, parzona razem z liśćmi świeżej mięty pieprzowej. Zwyczajowo bardzo mocno słodzona. Zwyczajowo. Ponieważ zwyczaj nieco ustępuje edukacji. Marokańczycy to naród statystycznie pochłaniający ogromne ilości cukru. Edukacja królewska doprowadziła do tego, że teraz zamawiając „thé à la menthe” kelner dopyta was o to czy z cukrem, czy bez, lub nie dopyta, ale herbata nie będzie słodzona, tylko z kosteczkami cukru podanymi obok na talerzyku. Pewnie jestem nieobiektywna, ponieważ cukier to moja miłość i mój wróg – w jednym. I o ile nie przełknę czarnej herbaty posłodzonej, o tyle stwierdzam, że jeśli marokańska herbata, to tylko w wersji słodzonej! I chyba instynktownie wybrałam odpowiednią wersję.

Herbata miętowa pełniła taką samą rolę informacyjną w życiu marokańskiego kawalera, jak polewka w życiu polskiego szlachcica starającego się o rękę. Czarna polewka oznaczała rekuzę. To samo oznaczała miętowa herbata zaserwowana zainteresowanemu bez cukru! Niby tysiące kilometrów, niby inny kontynent, niby inny klimat, niby inna religia, a zwyczaje te same…

Marrakesz jest przepiękny, ale trochę mnie rozczarował. I raczej nie tym, co oferował. Samo słowo „Marrakesz” brzmiało dla mnie jak tajemnica Maghrebu, coś, co odkryje przede mną wulkan odczuć, smaków i zapachów. I pewnie tak mogłoby być, gdyby oczekiwania nie były wygórowane, tak jak w moim przypadku. Niewiele wiedziałam o reszcie miejsc w naszym planie podróży, i te wywołały u mnie niekłamany zachwyt. A Marrakesz nie… to nauczka na przyszłość, aby za wiele nie oczekiwać.

Przed nami ponad 300 kilometrów. Jedziemy do Rabatu. Zwiedzanie Rabatu zaczynamy od wejścia na teren pałacu królewskiego. Na teren pałacu. Nie do pałacu. Pałac jest jednym z miejsc pracy i zamieszkania króla Muhammada VI. Oczywiście ze względów bezpieczeństwa nigdy nie wiadomo, w którym pałacu, w której dzielnicy królewskiej król akurat się pojawi. W dniu, w którym tam byliśmy króla raczej nie było. Fontanna przed bramą nie działała, a straże dość lekko podchodziły do turystów, którzy przekraczali wszelkie wskazane ograniczenia i coraz bliżej bramy robili kolejne zdjęcia. Podobno pod wielkim placem przed bramą pałacową, jak i pod samym pałacem jest drugi: podziemny. Na tzw. „wszelki wypadek”. Plotki podsycają choćby wentylatory postawione pośrodku niczego na placu. A jaki to miałby być ten „wszelki wypadek”?

To jest chyba moment aby powiedzieć co nieco na temat marokańskiej rodziny królewskiej. Gdybyście zgubili się w jakimkolwiek większym mieście Maroka, to zawsze należy pytać o ulicę lub aleję Muhammada VI lub Hassana II. Któraś z ich zawsze tam jest. I to w centrum! Obecnie panuje król Muhammad VI, syn Hassana II. Mimo, że do Maroka można wjechać obecnie bez żadnych badań, czy ograniczeń pandemicznych, to wg. króla pandemia nadal trwa. Z tego powodu choćby ciągle nie otwarto nowej, futurystycznej opery w Rabacie. Na pewno nie bez znaczenia w jego decyzjach i opiniach jest to, że król ma problemy z płucami. Król w swoim kraju ma dobrą prasę i opinię. Najbardziej umocnił ją swoją postawą w czasie wiosny arabskiej. Cierpliwie przeczekał demonstracje, nie wysyłając przeciwko żadnych sił rządowych, wojsk, czy innych formacji. Musiał oddać nieco władzy premierowi, ale to był chyba kosmetyczny koszt. Król postrzegany jest jako osoba cierpliwa, wręcz stoicka, nowoczesna. Z wykształcenia jest prawnikiem. Doktorat z prawa obronił na Uniwersytecie w Nicei.  Osobowość bardzo różna, jeśli porównywać go z ojcem: Hassanem II. Między tymi panami mocno widać  różnice przywódcy z XX i XXI wieku. Hassan II był królem rządzącym w bardzo tradycyjny, mocno feudalny sposób. Tłumił powstania Berberów, rdzennych mieszkańców tych terenów, walczył z opozycją mordując nawet ich przywódców, rozwiązał parlament kiedy Maroko po odzyskaniu niepodległości było już monarchią konstytucyjną. Wywołał wojnę z Algierią i marszem nieuzbrojonych cywilów zainicjował roszczenia Maroka do terenów Sahary Zachodniej. Ta kwestia pozostała nierozwiązana do dzisiaj. Przy tak konserwatywnym podejściu trudno się dziwić, że musiał zmagać się z zamachami na swoje życie. Jeden z tych zamachów, w 1972 roku był dość spektakularny. Król wracał Boeingiem 727 z Francji, kiedy samolot został zaatakowany przez odrzutowce wojskowe. Wystrzelono pociski i uszkodzono kadłub Boeinga. Zginęło kilku pasażerów. Król zawdzięcza życie pilotowi, który przez radio poinformował atakujących żołnierzy, że zabili tyrana. Król  nie żyje! Piloci uwierzyli, a samolot, mimo, że mocno uszkodzony, szczęśliwie wylądował w Rabacie. W sieci znajdziecie opis zamachu mówiący, że to sam król złapał za radio i poinformował atakujących pilotów o swojej własnej śmierci. Nie wiedzieć dlaczego, jakoś bardziej wierzę naszemu przewodnikowi w tym wypadki, niż Wikipedii.  Tak czy inaczej Hassan II rządził twardą ręką. Celem jego radykalnej polityki wewnętrznej było niedopuszczenie do głosu ekstremistów islamskich. I zrobił to skutecznie. Jego syn nie musiał dzięki temu walczyć z rewolucyjnym tłumem, ponieważ ten tłum praktycznie… nie wyszedł na ulicę!

Ale, będąc pod bramą pałacu królewskiego w Rabacie widać co najmniej kilka formacji mających tam swoje stanowiska. To pokłosie zamachów na Hassana II. Żołnierze kilku formacji mają kilku dowódców, którzy mają swoich dowódców. Mnogość zależności na pewno utrudnia zawiązanie spisku, gdyby ktoś taki spisek chciał zawiązać.

.Czyli wiemy już dlaczego obecny król ma dość spokojne panowanie. Jeśli wierzyć teorii o powiązaniach charakterologicznych co drugie pokolenie, wnuków z dziadkami, to można założyć że ma też wiele wspólnego ze swoim dziadkiem, po którym ma imię i kolejny numer: Muhammadem V. Muhammad V panował w czasie, kiedy Maroko jeszcze nie było niepodległe. Ze względów oczywistych wtedy jeszcze sułtan, późniejszy król, był przychylny ruchom walczącym o niepodległość i uniezależnienie się od Francji i Hiszpanii. W czasie wojny uznał zwierzchnictwo marszałka Petain, jednak sprzeciwił się polityce antysemickiej. Co do tej pory jest pamiętane w Izraelu. I do tej pory izraelscy dyplomaci uczestniczą w obchodach najważniejszego święta narodowego Maroka, jakby nie było kraju muzułmańskiego. Co takiego zrobił Muhammad V? Wyobraźmy sobie: trwa II wojna światowa, Maroko uznało zwierzchnictwo władz Vichy, Niemcy żądają od władz Maroka wydania Żydów sefardyjskich historycznie zamieszkujących te tereny. Jak odpowiada sułtan? Że w Maroku nie ma Żydów. Twierdzi jeszcze, że w Maroku nie ma też ani chrześcijan, ani muzułmanów.  Według niego w Maroku są tylko obywatele Maroka.

Biorąc pod uwagę okoliczności, można powiedzieć tylko tyle, że facet miał charakter. I tak można zostać albo męczennikiem, albo bohaterem narodowym. Mohammad V miał szczęście: został bohaterem narodowym nie tylko swojego kraju. Izraela też. Jego mauzoleum, strzeżone przez przepięknie umundurowaną gwardię konną  oglądamy w Rabacie. Oprócz żołnierzy, wejścia do zabudowań mauzoleum strzeże również rząd masztów z marokańską flagą mocno łopocącą na wietrze.

Zostawiamy mauzoleum i jedziemy do dzielnicy Kasba Oudaja. To twierdza, która obecnie uważana jest za marokańską dzielnicę artystyczną, taki rabacki Montmarte. Przemierzając urocze uliczki docieramy do placyku na którym można przysiąść, zamówić jedno z tych tradycyjnych, niemiłosiernie słodkich ciasteczek w towarzystwie słodkiej, a jakże!, herbaty miętowej.  Rozsiedliśmy się, gdzie kto mógł, zaczęliśmy sączyć nasze herbatki i… nagle zdaliśmy sobie sprawę, że jesteśmy świadkami pewnego widowiska. Jeszcze przez moment nie zdawaliśmy sobie sprawy o co chodzi. Ale tylko przez moment. Za chwilę wszystko było jasne. Przy stoliczkach mini kawiarenki siedzieli starsi panowie podzieleni na kilkuosobowe grupki. W każdej takiej grupce był jeden, który trzymał w ręce smartfona, a wszyscy wokół oglądali mecz. Jest listopad 2022. A dokładnie niedziela, 27 listopada i Maroko gra z Belgią w fazie grupowej. Niby mieliśmy jakiś program zaplanowany na cały dzień, ale oczywistym się stało, że nie ruszymy z placyku, dopóki mecz się nie skończy. Panowie oglądali mecz, a my oglądających. Zdenerwowanie zaczęło się udzielać i nam. Co i nuż ktoś podchodził do Panów z pytaniem, czy może zerknąć (transfer internetowy jednak dość drogi w Maroku!). To nasze zainteresowanie było bardzo pozytywnie odbierane. Herbata wypita, ciasteczka zjedzone, a my wszyscy jak przyklejeni do swoich miejsc! W końcu gwizdek końcowy i eksplozja radości. Rabat w tamtej chwili  wcisnął, i przez jakiś czas nie planował wyłączyć klaksonów w samochodach. Taka eksplodująca, strasznie potrzebna radość. Marokańczycy chyba tak potrzebowali tego zwycięstwa, jak my w latach dziewięćdziesiątych sukcesów Adama Małysza. Kraj, gdzie średnia zarobków miesięcznych to ok. 1600 złotych, gdzie jeszcze dziesięć lat temu w społeczeństwie było ok. 40 procent analfabetów (obecnie szacunki mówią o 30 procentach), kraj, w którym bardzo obniżyła się stopa życiowa po pandemii – ten kraj pokonuje piłkarskie potęgi. No i jak tu nie cieszyć się razem z nimi.

Nawet zablokowana główna aleja Rabatu (Hassana II, a jakże!), uniemożliwiająca normalny ruch samochodowy nas nie zdenerwowała. Trzymaliśmy kciuki. Mimo, że lew berberyjski, zwany inaczej lewem Atlasu, to gatunek, który wymarł  „ te Lwy Atlasu” rozpoczynały swój marsz po miejsce w historii futbolu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *