Po nocnym świętowaniu zwycięstwa z Belgią Marokańczycy z rana jeszcze spali, dlatego my bez problemów mogliśmy wydostać się z miasta.

Jedziemy do Fezu, duchowej i religijnej stolicy Maroka.

Zaczynamy od żydowskiej dzielnicy mellah. Wchodzimy do synagogi sefardyjskiej, obecnie pod opieką potomków Żydów sefardyjskich. Obecni administratorzy są już wyznawcami islamu, jednak opiekują się świątynią wiary przodków. Dla polskiego, ortodoksyjnego katolicyzmu to bardzo mocne przenikanie się religii, wierzeń, odłamów religijnych byłoby chyba poza możliwościami nie tyle akceptacji, co w ogóle zrozumienia… Dzielnica i mieszkanie gospodarzy synagogi, które jest w tym samym budynku pokazują mocno stopę życiową mieszkańców. Nie najwyższą.

Po drodze fundujemy sobie panoramę miasta i zaraz potem stawiamy się u drzwi małej manufaktury produkującej przepiękną ceramikę. Gorąco polecam zwiedzanie takiego warsztatu z przewodnikiem, który opowie o procesie produkcyjnym. W innym wypadku, a i owszem, zobaczycie przepiękne rzeczy, ale umkną wam smaczki związane z procesem produkcyjnym tych cudownych przedmiotów.

Nasz przewodnik wziął jedną z dużych, gotowych, wykończonych na kolorowo mis i potraktował ją pilnikiem do metalu. Zdobienia pozostały nietknięte. To akurat zwróciło moją szczególną uwagę, ponieważ z Albanii przywiozłam sobie równie przepiękne naczynie, które jednak dość szybko pozbywa się swojego przepięknego koloru przy najmniejszej nieuwadze i mocniejszym potraktowaniu przez sztućce.

Misa przeszła kolejny test kiedy przewodnik na niej po prostu stanął, przyznając się jednocześnie do swojej, nie najmniejszej wagi.

Kolejnym testem przewodnika było zamachnięcie się udając, że rzuca misę, ale… takiego testu nie przeszłoby żadne tego typu naczynie. W sklepiku obok, jeśli zdecydujecie się coś zakupić, a tanio nie jest, to naprawdę porządnie wam to zapakują. Muszą mieć duży rabat przy zakupie folii bąbelkowej! Ta cena ma swoje wyjaśnienie: klasyczna ceramika z Fezu cały czas produkowana jest według starych, tradycyjnych metod, ręcznie. Ręcznie wypalana, ręcznie formowana, ręcznie malowana i zdobiona! Zapadliśmy się w przestworza cudowności sklepiku i tylko resztki zdrowego rozsądku mocniej docisnęły portfel na dno plecaka!

Teraz czas na medinę w Fezie. Jak to mówi znany tekst: „Kochane dzieci, nie róbcie tego same w domu”! Taka przestroga powinna być wywieszona przy każdym wejściu do tej mediny. Medina w Fezie to podobno około 9 000 uliczek. Chociaż słowo uliczka to momentami za dużo powiedziane. Dokładna mapa tej dzielnicy chyba nie istnieje. Przed wejściem cała instrukcja od przewodnika do sytuacji gdybyśmy się zgubili. A zgubić się tam naprawdę łatwo! Po pierwsze we względu na wspomnianą ilość uliczek, a po drugie ze względu na fakt, że to jedno wielkie targowisko i oko ludzkie po prostu nie umie nie zatrzymać się na kolejnym kolorze, zdobieniu, straganie. Jeśli uszczknęliśmy kawalątek tajemnicy Maghrebu, to tutaj, a nie w Marrakeszu. Pochłanialiśmy medinę kawałek po kawałeczku: uliczki targu spożywczego, plac Nejjarine ze słynną fontanną, uliczki farbiarzy, stragany z papuszami, czyli charakterystycznym kolorowym, arabskim obuwiem, zakątki tkackie, plac Seffarine, czyli Kotlarzy, gdzie produkuje się, czyści, naprawia wielkie naczynia z mosiądzu. Od mojego męża, kucharza z zamiłowania, prawie dostałam burę, że nie kupiłam któregoś z tych cudeniek Uspokoił się trochę jak mu wstępne, przednegocjacyjne ceny podałam. W Maroku, jak w każdym kraju arabskim, targowanie się to część modus vivendi. Targować się wypada i należy. No… a ja w końcu korporacyjnym kupcem jestem. Czyli  stałam się posiadaczką przepięknego czajnika na herbatę ze szklaneczkami. Marokańczycy piją herbatę w czymś, co moja mama określiła mianem literatki.

Objuczeni zakupami podążamy dalej. I nagle pada słowo karawanseraj.

Mnie gdzieś z zakamarków pamięci wyłania się nie kto inny, jak Sindbad. Pamiętacie taką bajkę z lat osiemdziesiątych?

Może zanucicie?

„I na biegun, skuty lodem,

przez burz płonący Sahary piach,

przez mroczną dżunglę i wielką wodę

poznać smak przygód a nawet strach.

Gdy rekinów się nie zlękniesz i lwów

Do domu powrócisz zdrów”

Sindbad jak podróżował, to zatrzymywał się właśnie w karawanseraju, zajeździe dla karawan, dzisiaj byśmy powiedzieli: w motelu. I taki prawdziwy karawanseraj w medinie w Fezie również jest! Na dodatek świeżo odrestaurowany.

Po drodze jeszcze Uniwersytet i meczet Al-Karawijjin, mauzoleum Moulaja Idrissa II, jak już wspominałam, niedostępne dla niewiernych,  ale do przedsionka udaje nam się wejść i zrobić zdjęcie . Na dziedziniec medresy Bou Inania, dawnej szkoły koranicznej wchodzimy. I znowu ręka działa poza kontrolą komórek mózgowych robiąc kolejne zdjęcia zdobieniom budynku.

W medinie jest jeszcze jedno miejsce bez odwiedzenia którego nie wyjdziemy: garbarnia skór. Przy wejściu dostajemy po pęczku mięty, aby oszukać węch i znieść niemiłosierny smród unoszący się w powietrzu. Ludzie, którzy tu pracują zarabiają co najmniej dwa razy więcej niż przeciętny Marokańczyk, zatem praca cieszy się popularnością. Jednak widząc starszych mężczyzn wchodzących do kadzi na podwórcu garbarni gołymi nogami (młodsi jednak robili to samo w gumiakach), każdy zrozumie, dlaczego to praca na 10 lat. Rekordziści dociągają do 20 lat.

.

Nos przyzwyczaja się po jakimś czasie do zapachów w powietrzu, zatem i oczy zaczynają więcej chłonąć. Moje pochłonęły wzrokiem torbę podróżną z wielbłądziej skóry. Na moje korporacyjne wyjazdy, jedno lub dwudniowe po Polsce, mam w domu dyżurną walizeczkę. Teraz już „miałam”. Mój zdrowy rozsądek na chwilę gdzieś się zapodział odurzony być może zapachami. I wtedy mój permanentnie wyłączony „zmysł posiadania” poczuł krew. Odbił sobie wszystkie dotychczasowe zakazy, cały brak kultury objawiający się złośliwością wobec sytemu rabatów, wszystkie żarty ze słowa „promocja”, całą ironię, z jaką traktowałam pojęcie „wyprzedaż”. I co? I teraz już raczej na moje dwudniowe wyjazdy nie użyję, skąd inąd bardzo ładnej walizeczki. Jestem posiadaczką przepięknej torby z wielbłądziej skóry za cenę, za którą ostatnio kupiłam plecak synowi do szkoły. Brawo Ja!

Z mediny wychodzimy bramą Bou Jeloud, biało-niebieską, czyli w kolorach Fezu.  Z samego miasta wyjeżdżamy zatrzymując się jeszcze pod pałacem królewskim, kolejnym!

Zmieniamy trochę klimat kulturowy i jedziemy do Volubilis. Miasta będącego przepięknie zachowaną pozostałością rzymskich zabudowań z I wieku. Po drodze obowiązkowy postój w pięknym punkcie widokowym. Aparaty rozgrzane do białości. Okoliczni mieszkańcy dobrze wiedzą, że tu turystów moc, zatem wystawiają swoje kramiki. I nie tylko kramiki. Siedmiolatek na osiołku zbiera po dolarze za pozowanie. W Maroku jest obwiązek szkolny, ale brak przepisów egzekwujących. Młody zamiast na ośle, powinien w szkolnej ławce siedzieć, nawet jakby miała być ośla…

Obok jest Meknes. Meknes to marokańska stolica rolnictwa. Do pandemii były tu największe targi rolnicze w całej Afryce, znane również polskim wystawcom. Tutaj były największe tłocznie oliwy i największe winiarnie, założone przez Francuzów. W mieście nie widać aż tylu turystów jak np. w Fezie, czy Marrakeszu. Podobno to dlatego, że miastem rządzą kuzyni króla, z którymi monarcha nie ma najlepszych stosunków. Niezależnie od powyższego, miasto może rzeczywiście nie powala urodą. Brama Bab el Mansour, uważana za jedną z najpiękniejszych w Maroku zasłonięta swoim własnym zdjęciem na czas prac restauracyjnych, ale to w Meknes jest meczet- mauzoleum, do którego można wejść nie będąc muzułmaninem. Budowla i z zewnątrz  w wewnątrz zachwycająca.

Na nas jednak czas. Czeka na nas jedna z największych historii miłosnych wszech czasów. Czyli witajcie w Casablance. Casablanca to bardzo europejskie miasto. Nawet hotele to mocno ustandaryzowana kopia europejskich sieciówek. Podobnie jak w Agadirze mamy do dyspozycji ogromną promenadę i prywatne plaże. W lecie na pewno jest tutaj tłum ludzi. My oczywiście przemykamy obok Rick’s Cafe, ale nie wejdziemy do środka. Strój business casual to wymagane minimum i odstępstw się nie praktykuje. Aby sobie zrekompensować niedogodność jaką była niemożność wpicia tam drinka, wieczorem fundujemy sobie seans z Ingrid Berman i Humphreyem Bogartem. (To jedna z dobrych stron europejskich hoteli: internet hula bez problemów, czego nie można zawsze powiedzieć o tych bardziej lokalnych.) A samo miasto? Nie obezwładnia. Architektura kolonialna, art deco, trochę stylu neomauretańskiego. Miasto bardzo europejskie, opuszczone przez większość europejskich rodzin po odzyskaniu niepodległości przez Maroko. Jedną z takich rodzin była rodzina Jeana Reno. Aktor urodził się właśnie tutaj.  Z Casablanki mamy też pomysł na biznes. W tym mieście nie można nawet magnesu na lodówkę kupić, nie mówiąc o jakiejkolwiek innej pamiątce. Jeśli szukacie niszy biznesowej to może tam?    

Za to właśnie w Casablance jest drugi meczet w Maroku, który udostępniony jest niewiernym. Meczet Hassana II. Kolos. Wybudowany na nasypie nad brzegiem Oceanu Atlantyckiego. Meczet jest trzecim na świecie pod względem wielkości. Budowę rozpoczęto w 1986 roku. Jak to zwykle bywa przy takich projektach, prace przedłużały się, zmieniały się koncepcje, wykonawcy… jednak od pewnego momentu prace trwały praktycznie non stop, 24 godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Dlaczego? Dowiedziano się, że u króla Hassana wykryto raka. Wszyscy zaangażowani chcieli zdążyć… przed śmiercią króla. Zdążyli. Budowę oficjalnie ukończono 30 sierpnia 1993 roku. Król mógł się cieszyć świątynią jeszcze przez sześć lat.

W muzułmańskim kraju wybudowanie ogromnego meczetu to przedsięwzięcie porównywalne do budowy bazyliki w Licheniu w katolickiej Polsce. Tak samo kontrowersyjne, drogie, budzące pozytywne i negatywne emocje. Koszt budowy miał wynieść 650 mln dolarów. Oficjalne dane o koszcie finalnym mówią o poziomie 850 mln dolarów. Jednak plotka głosi, że zdecydowano się zatrzymać na tej kwocie w informacjach publicznych, aby nie wzbudzać negatywnych emocji w społeczeństwie, którego część uważała, że ma co najmniej kilka lepszych pomysłów na wydanie tych pieniędzy. Nasz przewodnik z Fezu bardzo dobrze pamięta z dzieciństwa budowę tego meczetu. Jego ojciec był dość zamożnym rolnikiem. Któregoś pięknego dnia w obejściu pojawili się urzędnicy królewscy szacując możliwości finansowe gospodarza i wystawiając „cegiełkę” na oszacowaną, naprawdę niemałą kwotę. Najprawdopodobniej i ten, i inni niewiele mieli do powiedzenia, i za cenę tego, co na ziemi najświętsze: świętego spokoju, wykładali z kieszeni wskazane, narzucone kwoty. Cokolwiek by nie powiedzieć o sposobie zbierania funduszy, meczet robi wrażenie. Ile znacie kościołów z otwieranym dachem i laserem na minarecie?

Tutaj może czas na kolejną dygresję. Podobno w Maroku jest zakaz rozmawiania o polityce w meczecie, ponieważ meczet to miejsce modlitwy. Trudno ocenić, zwłaszcza turyście, jak bardzo ta zasada jest przestrzegana. Jednak biorąc pod uwagę stosunkowo liberalne, na tle innych krajów muzułmańskich, podejście społeczeństwa marokańskiego do religii, turystów, stroju kobiet, to trudno nie oprzeć się wrażeniu, że coś w tym musi być. Imam, czyli zwierzchnik meczetu odpowiedzialny za prowadzenie wspólnych modlitw i głoszenie kazań, powinien być szanowanym członkiem wspólnoty, mężem i ojcem, który swoją postawą daje przykład w codziennym życiu. Hm… no aż się proszą o wyjście na światło dzienne porównania ze światem polskiego kościoła katolickiego. A jakby tak rzeczywiście znieść celibat i słuchać kazań o wychowaniu młodzieży w pobożności od kogoś, kto sam ma w domu wagarującego nastolatka nieuznającego innych butów niż glany, popalającego po kątach, z zagrożeniem z matematyki i chemii? Może wtedy pojawiłby się cień szansy na dialog?

A teraz przypowieść chrześcijańska. Pamiętacie wesele w Kanie Galilejskiej? Jest tam wątek mówiący o tym, że gospodarz najlepsze wino zostawił na koniec. To tak jak w naszej wycieczce. Na koniec doświadczyliśmy czegoś co Francuzi nazywają coup de fourde  – piorun, miłość od pierwszego wejrzenia! Dwa miasta, które po prostu nas urzekły. Pierwsze z nich to Al Dżadida, dawniejszy Mazagan. W lecie miasto podobno jest ośrodkiem wypoczynkowym dla marokańskiej elity. To może wyjaśniać pewien poziom zadbania, ekskluzywności delikatnie wyczuwalny w powietrzu. Miasto posiada ulotny urok przeszłości. Sprzedawcy nienachalni. Tutaj trzeba podkreślić, że w Maroku ogólnie handlarze są mniej narzucający się niż np. w Afryce Wschodniej. Natomiast w wymienionych miasteczkach cechuje ich wręcz dumna elegancja. Spacer po murach obronnych, a potem np. lunch lub kawa w restauracji w starym kapitanacie portu – cudowne chwile w entourage’u, którego próżno szukać gdzie indziej. Kadry jakby przeniesione z filmów lat sześćdziesiątych, kiedy czas płynął zupełnie inaczej!

Wieczorem dopada nas znowu piłkarska rzeczywistość. Tym razem mecz Polska-Argentyna. Zaanektowaliśmy telewizor w restauracji lokalnego hoteliku i śledziliśmy ten horror razem z kelnerami sprzątającymi po kolacji i przygotowującymi salkę do śniadania. Wcześniej wspominałam, że wi-fi w lokalnych hotelach nie grzeszy jakością, to dość trudno było z naszej perspektywy śledzić równoległy mecz, od którego wyniku zależało wyjście z grupy naszej reprezentacji.  Wszyscy wiemy, że bohaterem meczu został Wojciech Szczęsny. A naszym lokalnym bohaterem kelner, który litościwe dał nam swój telefon z włączonym lokalnym przesyłem danych i włączoną transmisją na mecz Meksyk-Arabia Saudyjska. Jakość gry naszej reprezentacji zostawiam bez komentarza, co nie znaczy, że bez komentarza zostawili go wszyscy. Następnego dnia w Essaouirze przechadzając się po mieście i rozmawiając z lokalnymi handlarzami dopytującymi kurtuazyjnie skąd jesteśmy, usłyszeliśmy bezlitosne „Polish football – ajajaj!”. Nawet  fakt, że jesteśmy potencjalnymi klientami, nie odwiódł ich od tych złośliwości. Cóż było odpowiedzieć „ Ajajaaaj – indeed”

Skoro już o kadrach filmowych mowa, to Essaouira jest tym drugim miastem, w którym się po prostu zakochaliśmy.

Znacie filmy Orsona Wellesa, lub nieco świeższe produkcje hollywoodzkie takie jak „ Królestwo niebieskie”, „John Weak” lub „Jack Ryan” ? Dawno temu Orson Welles odkrył tutejsze światło i teraz inni nie dyskutują z mistrzem i wykorzystują to odkrycie. I Keanu Reeves i aktorzy innych produkcji biegali po murach Essaouiry podczas zdjęć. Jak zerknęłam na pierwsze zdjęcia zrobione ot tak.. na próbę – zrozumiałam wszystko. Tutaj nie da się zrobić „złego” zdjęcia. Niebo, morze, światło, mury obronne jakby dobrze wiedziały, że dają chleb mieszkańcom i nie pozwolą sobie na brak profesjonalizmu w przedstawianiu samych siebie w złym świetle. Mury obronne, kręte wąskie uliczki, pobielone domy z niebieskimi drzwiami trochę na grecką modłę, kafejki, pracownie rzemieślnicze np. głuchoniemych Berberów tworzących ozdoby ze srebra lub tych tworzących wyroby z drewna tui – to wszystko tworzy przeuroczy  klimat ciągłego ruchu, ale takiego kontrolowanego, płynnego, gdzie wszystko dzieje się o odpowiedniej porze i bez pośpiechu. Powiedzenie „Wy macie zegarki a my mamy czas” uwidacznia się tutaj w najbardziej pozytywnym sensie tego zdania. Zwłaszcza, że tego czasu zaczęło nam szybko ubywać. Im bliżej końca urlopu tym bardziej miałam wrażenie że ta klepsydra przyspiesza.

Został powrót do Agadiru i wieczorne zakupy w pobliskim sklepie. Wchodziliśmy do sklepu w momencie kiedy sędzia odgwizdał koniec meczu Maroka z Kanadą. Zwycięskiego dla Maroka. Nie roszczę sobie prawa do takiej elokwencji, żeby opisać to, co wtedy zobaczyliśmy. Ochroniarze, kasjerki, pracownicy magazynu odśpiewali i odtańczyli wtedy coś, co trudno opisać. To była radość w dziewiczej postaci. Allah chyba wtedy odwrócił głowę, żeby nie widzieć litościwie ilości alkoholu sprzedanego jego wyznawcom w tamtym momencie, choćby w tamtym jednym sklepiku.

My już potem z Polski kibicowaliśmy drużynie Maroka i dlatego, że to był najwyższy czas przewietrzyć zgnuśniałe, skorumpowane środowisko wielkiej piłki, jak i dlatego, że drużyna Maroka pokazała, że nie ma rzeczy niemożliwych. A my bardzo lubimy taką siłę, wiarę i walkę!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *