Koszmarne lato 2019 trwało.
Remont całego parteru dołował nas w najlepsze i odsłaniał niedoróbki techniczne podczas budowy jak i braki w naszym budżecie remontowym. Moje młodsze dziecię już szósty tydzień żyło poza domem korzystając z gościnności babć i cioć. Jednak im bliżej połowy sierpnia tym częściej i głośniej wspominało o tym, że już chce do domu, czytaj „do mamy i taty”. Po szybkiej analizie portfela i stwierdzeniu, że i tak przekroczyliśmy wszelkie granice rozsądku finansowego przy tym remoncie, to co nam szkodzi te granice nadszarpnąć jeszcze bardziej: jedziemy na Litwę! To stwierdzenie padło oczywiście po szybkim sprawdzeniu możliwości noclegowym w okolicach Wilna i Połągi.
Z tego co napisałam powyżej wyłania się obraz absolutnego „spontanu”. To oczywiście wielkie moje nadużycie w konstrukcji zdaniowej. Organizacja wyjazdu była spontaniczna, ale same kierunki wyjazdów nigdy takie nie są. One siedzą w mojej głowie, kiełkują i dojrzewają i w odpowiednim momencie po prostu pojawiają się jako oczywisty wybór. Ten wyjazd też taki był. Podświadomie przemyślany i wyczekiwany od dawna. Czyli z ułożeniem planu wakacji problemów raczej nie miałam.
Mój tatko pewnie znowu się ucieszy, że go wspomnę i jego wakacyjny rytm, ponieważ zupełnie bez serca, biorąc pod uwagę wakacyjny czas, zerwałam moich mężczyzn z łóżek ok. piątej nad ranem i o szóstej byliśmy już w drodze. Wczesnym popołudniem byliśmy już w Augustowie a na późny obiad byliśmy w samych Trokach. Po drodze, zaraz za Augustowem i po przekroczeniu granicy nie da się nie zauważyć pewnej zmiany w krajobrazie. Znika wielkomiejska zabudowa a pojawiają się wioski, by nie rzec wioseczki lub przysiółki z domkami krytymi eternitem. Cały czas zastanawiam się jak formułować tego typu spostrzeżenia, aby nikogo niepotrzebnie nie urazić. Naszą polską cechą narodową, przez nikogo niekwestionowaną jest narzekanie na wszystko i wszystkich. Jęczymy jak to bardzo nam źle, jak jesteśmy pokrzywdzeni przez los, warunki, historię czy co tam kto wymyśli. I na pewno jest grupa ludzi, która ma do tego prawo. Mam tylko dziwne wrażenie, że to nie ich narzekania są słyszalne.
Tutaj czas na małą dykteryjkę. Wracałam kiedyś z korpo podróży służbowej z mojej centrali w Paryżu. Nie pamiętam dlaczego, ale nie miałam swojego samochodu służbowego. Umówiłam się z taksówkarzem, z którym kontakt był ogólnie znany z firmie, aby odebrał mnie z lotniska i zawiózł do domu. Trasa z Pyrzowic do domu, przed północą, to jakieś 40 minut. Przez ten czas wiele można się dowiedzieć jak i nasłuchać…
Po tych czterdziestu minutach wiedziałam już bardzo dużo o moim kierowcy, o jego poglądach na życie jak i o jego niezadowoleniu z tegoż życia. Na koniec dowiedziałam się, że z tym telefonem o ten kurs z lotniska to miałam szczęście. Zadzwoniłam dosłownie w ostatnim momencie a Pan zdecydował się „go wziąć” tylko ze względu na długą współpracę z moją firmą. Dla „prodałżania razgawora” zapytałam dlaczego. No i dowiedziałam się, że dlatego, ponieważ mój kierowca z samego rana leci na wakacje do Grecji z całą rodziną…
Może jestem jakaś z innego świata, może jestem oderwana od rzeczywistości i mam jakieś zdziwaczałe poglądy, ale wydaje mi się, że dużej części naszego społeczeństwa znaczenie słów: niedostatek, brak, bieda jednak zaczęły się z czymś mylić. Na pewno nie jest krezusem ten, który pracuje, zarabia i stać go na wakacje w tej przysłowiowej Grecji. To na pewno nie jest wyznacznik bogactwa. Ale to nie jest też bieda…
Może się mylę, ale ten niedostatek widziałam właśnie zaraz po przekroczeniu granicy polsko-litewskiej. Te powojenne domki (wiem, ponieważ babcia z dziadkiem mieli bardzo podobny), te obejścia z „chrustowym” ogrodzeniem i ten nieszczęsny, wszechobecny eternit. A u nas podobno „kraj w ruinie”!
No ale w końcu byliśmy na wakacjach. Uroczą, spokojną szosą (szosa – jakie ładne, niemodne słowo!) dotarliśmy to Troków. Było już późne popołudnie i najwyższy czas na późny obiad. Co mogliśmy zjeść? Jakżeby inaczej jak nie chłodnik litewski. Przepyszny! A na drugie kibiny karaimskie, bo przecież Troki to właśnie miejsce gdzie ich miejsce. Równie fantastyczne jak chłodnik. Ani tak suche jak pierogi z pieca czy ciasto francuskie, ani tak miękkie jak nasze klasyczne pierogi z wody.


Posileni ruszyliśmy na zamek w Trokach. I tutaj małe rozczarowanie. Mieliśmy jeszcze w głowach zwiedzanie zamku w Malborku sprzed dwóch lat i wrażenie jakie Malbork zostawił w naszych głowach. Zamek w Trokach niestety mu nie dorównuje. Dużo mniejszy, bardziej „dopracowany” przez to nieco sztuczny, nie jest w stanie udźwignąć porównania z malborską siedzibą braci Zakonu Szpitala Najświętszej Marii Panny.
Wieczór nadchodził i czas był ku temu aby poszukać naszego noclegu. Znaleźliśmy! Nasza przeurocza chatka, nad wodą, ze świerszczami i widokami jak z „Pana Tadeusza” Andrzeja Wajdy. Siedząc wieczorem na pomoście przed nasza chatką i patrząc na wodę i otaczający nas las byliśmy pewni, że bardzo podobne widoki mógł mieć książę Witold w drodze pod Grunwald.


W tym momencie chyba dopiero zrozumieliśmy słowa wieszcza „Litwo, ojczyzno moja”…
Brak tutaj „wielkopańskości” czy poczucia bycia w najmodniejszym właśnie miejscu, jakie pewnie towarzyszą pobytom w St. Tropez czy Biarritz, ale jest za to coś innego: nieodparte uczycie bycia w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie.
Do snu kołysał nas rytmicznie padający deszcz.
Następnego dnia czekało na nas Wilno.
Jak tu pisać o litewskim mieście wpisanym w historię Polski bez zahaczania o nacjonalizm.
Spróbujmy.
„Matko Boska co w Ostrej świecisz Bramie…” –znowu cytat, ale trudno żeby tych cytatów nie było kiedy piszę o Wilnie i o Litwie. Litwini uważają Adama Mickiewicza za „swojego” i trudno im tego odmówić. To w końcu po polsku, ale pisał jednak „Litwo, Ojczyzno moja..” Niektórzy czują się oburzeni tym, że Litwini przekształcają imię i nazwisko naszego wieszcza na litewskie brzmienie. Ale czy Adam Mickiewicz byłby oburzony? Skoro pisał, że Litwa to jego Ojczyzna? Ostatnio w dyskusji absolutnie korporacyjnej usłyszałam stwierdzenie: „Bogu co boskie, cesarzowi co cesarskie” – zatem dlaczego mielibyśmy się nie podzielić z Litwinami Adamem Mickiewiczem?
No ale dość o tem. Czas o Wilnie.



Ostra Brama nie wiem dlaczego utkwiła mi w głowie widokiem Agnieszki Krukówny posuwającej się na kolanach w kierunku świętego obrazu w filmie Izabeli Cywińskiej „Boża podszewka”. Czas młodości ma to do siebie, że zapisuje się w naszym mózgu różnymi ewokacjami, a skąd one się pojawiły i jak zostały połączone ze sobą przez synapsy w naszej korze mózgowej? Ot, zagadka!
Ostra Brama ze swoim świętym obrazem jest jednym z symboli Wilna nie tylko dla Polaków czy katolików. Podczas naszej wizyty w Wilnie widzieliśmy Rosjan, Azjatów, Hiszpanów czy Włochów modlących się lub zwiedzających to miejsce.
I znowu cytat: „…i jako dziecię ocaliłaś cudem” nie bierze się znikąd.




Co po „Ostrej Bramie”? Nic innego jak cela Konrada tuż obok. I znowu Mickiewicz i filareci! Trudno będzie się pozbyć tego wątku w tym mieście. Idąc przez miasto trudno pozbyć się rozpychającego się Mickiewicza. Z pomnika obok kościoła św. Anny patrzy zamyślony. Jest jeszcze gimnazjum Mickiewicza, biblioteka…
Przewodniki piszą, że katedra to „must be” Wilna. Przyznajemy się bez bicia, że na nas nie zrobiła takiego wielkiego wrażenia. Może to nastawienie dnia, odbiór danej chwili? W odróżnieniu od kościoła św. Anny. Wspaniały, cudowny gotyk. Stworzony do podziwiania.



Po drugiej stronie ulicy, ok. dwieście metrów dalej cerkiew… zauważalnie w stylu gruzińskim, co stwierdzili nawet moi synowie, mając w pamięci poprzednie wakacje. Delikatnie puchłam z dumy. Wtedy zrozumiałam chwalenia się taty tym, że jako dziesięciolatka rozróżniałam style architektoniczne, co oczywiście w tamtym czasie strasznie mnie irytowało. Jak to niechcący przyjmuje się zachowania swoich własnych rodzicieli…



W czasie spaceru, maszerując przez centrum miasta prawie jesteśmy brutalnie potrąceni przez małą grupę ludzi odzianą bardzo elegancko w ciemne garnitury i z jakimiś kabelkami zwisającymi z uszu. Dopiero po jakimś czasie uświadamiamy sobie, że to prezydent Litwy ze swoją ochroną.
Czas na coś dla ciała. Czyli szukamy czegoś na obiad. W centrum Wilna to nie jest takie trudne. Znajdujemy restaurację z myślą o cepelinach. I dostajemy cepeliny. Fantastyczne, absolutnie nie-dietetyczne, oblane śmietaną i smalczykiem ze skwarkami. Jeśli gdzieś miało się ziścić powiedzenie „niebo w gębie” to tylko tutaj, a wszyscy dietetycy świata powinni w tym momencie litościwie przymknąć oczy.
A po obiedzie jedziemy na Rossę.





Zaraz obok parkingu rzuca się w oczy Stara Rossa i cmentarz wojskowy razem z grobem serca marszałka Piłsudskiego i grobowcem jego matki. Niedaleko spoczywa również pierwsza żona marszałka, nieco zapomniana Maria Piłsudska.
Sama nekropolia nieco „zapomniana” przez minione władze – powoli odżywa. Wzniesiona na wzgórzu, trudna w utrzymaniu jednorodnej linii w pomnikach, charakteryzuje się nieco niepoukładanym porządkiem. W czasie naszej wizyty widoczne były inwestycje w uporządkowanie alejek i oświetlenie cmentarza.
Wracając z Wilna do naszej chatki pod Trokami zatrzymaliśmy się na lokalnym kiermaszu, jako, że tradycja zobowiązuje i trzeba znajomym i rodzinie zakupić niezobowiązujące podarki. Kiermasz był iście litewski i stał lnem i bursztynem. Mogliśmy przebierać do upadłego w lnianych cudeńkach lub bursztynowych ozdobach. Należy doprecyzować, że to ja poddałam się urokowi miejsca, a moi panowie cierpliwie odpowiadali na pytania typu: „dla babci Gosi lepsze te serweteczki czy te?”, „ a dla cioci Ani które kolczyki będą lepsze?”. Dali radę. Wytrzymali mój zakupowy szał.
Następnego dnia, ze słońcem zza chmur przypomniała się nam zapomniana przyjemność wakacyjna naszego klimatu: poranek po burzy i deszczu. Poczucie lekkości bytu, wcale nie „nieznośnej” jakby samo niosło nas w kierunku Połągi i Morza Bałtyckiego.
I tutaj znowu czas na jeszcze krótszą dykteryjkę. Po zaanonsowaniu naszym dzieciom celu podróży wakacyjnej moja młodsza latorośl zapytała: „dlaczego musimy jechać na Litwę, żeby być nad naszym morzem?”. No i odpowiedz tu na tak postawione pytanie, gdzie polska edukacja jasno określa, że „morze, nasze morze” jest właśnie „nasze”. Czas nadrobić braki edukacyjne i uświadomić dziecku, że „nasze morze” jest jeszcze i litewskie, i fińskie, łotewskie, estońskie, duńskie i szwedzkie i nawet o zgrozo niemieckie i rosyjskie! Patrzę w oczy mojego syna i widzę jak świat mu się nieco chwieje, ale szybko łapie sznurki zrozumienia geograficznego naszego starego kontynentu. Ruszamy nad morze (nie tylko nasze – sic!)
I tutaj pojawia się moment na opisanie przyjemności jazdy samochodem po Litwie. Szosy (ach, znowu to staroświeckie słowo jakże odpowiednie w tym miejscu) nie atakują przydrożnymi reklamami. Las. Stosunkowo mały ruch, a nawet jak większy – to płynny. Wszystko tak jakoś na „ludzką miarę”. Minimalna ilość skomplikowanych skrzyżowań również w Wilnie powoduje, że nawet ci, którzy z obłędem w oczach myślą o ruchu drogowym Paryża, czy uchowaj Boże Londynu, nie wspominając o azjatyckim wietrze na drogach Tbilisi, poczuliby się tutaj przyjemnie za kierownicą.
Docieramy do Połągi gdzie a jakże, czas na obiad. Bliny były przepyszne, ale gira, czyli kwas chlebowy domowej roboty, bo jak się okazuje w wielu miejscach właśnie taki domowy można zakupić, absolutnie fantastyczny. Od tego momentu ten boski płyn towarzyszy nam codziennie. Jest nieco mętnawy, dużo jaśniejszy niż ten butelkowany do kupienia w dyskontach, często z dodatkiem rodzynek w szklanicy, lekko kwaskowy i obłędnie orzeźwiający.
Po obiedzie już „nie ma śmiacia”! Dziecko czeka na kąpiel morską.

Czasami wydaje mi się, że nie umiem zrozumieć fenomenu plaży i odpoczynku na niej. Mały Misiek po szybkim zakwaterowaniu w wynajmowanym mieszkaniu jakby dostał zastrzyk adrenaliny bezpośredni do krwi. Nie chciał uronić ani minuty dłużej i poganiał nas wszystkich jak tylko mógł.
Jeśli zapomnieliście przy ilości wyjazdów w ciepłe klimaty to przypominam, że zapakowanie się z dzieckiem na plażę nad Bałtykiem wymaga nieco więcej pojemności niż może zapewnić elegancki koszyczek mieszczący krem, telefon i pareo. Tu plecak lub mega kosz jest potrzebny mieszczący każdemu kurtkę lub polar, każdemu ręcznik i oczywiście coś na zmianę dla dziecka, nie wspominając o książkach. Znam energię swojej młodszej latorośli gdzie rzeczy dzieją „się same” a potem przy różnych okazjach ta właśnie latorośl wraca w koszulce i bluzie tatusia, no a tatuś… np. w samej kurtce przeciwdeszczowej na goły tors wiezie nas po jakiejś niedzielnej wycieczce do domu. Taka nasza codzienność wycieczkowa! Tutaj już uprzedziłam tego typu zdarzenia i 3 koszulki pojawiły się w torbie.
Po kilku latach niebytności nad Bałtykiem przypomniałam sobie o przyjemności plażowania bez kropelek potu spływających tu i ówdzie. A także o rozkoszy leżakowania bez sąsiadów leżących praktycznie nad głową. To nas zachwyciło absolutnie: tj. stosunkowo mała ilość osób na plaży i wręcz rodzaj prywatności, która po ostatnich wakacjach sprzed kilku lat w okolicach Gdańska wydawała się nam tutaj luksusem.
No i ten brak parawanów! Hip hip hurra – morze widać!
Tak jak wspomniałam wcześniej; odczuwam, ale nie rozumiem fenomenu plaży. Nawet moje starsze, nastoletnie już dziecko wyrażało rodzaj zadowolenia. A kto ma piętnastolatka w domu na pewno zrozumie o czym piszę. Panowie kwiczeli z radochy podtapiając się lekko w chłodnych falach „naszego”! morza (ach te męskie rozrywki!) a ja mogłam spokojnie poczytać popijając… no właśnie co?
W plażowym barze zamówiłam sok jabłkowy, a dostałam? Nasz „tymbark”. Absolutnie nic nie mam do rodzimej produkcji , ale jednak nie o to mi chodziło. W sklepie typu osiedlowy super-sam szukam kremu po opalaniu bo jednak nie doceniłam tutejszego słońca i co znajduję: kolastynę. I jeszcze kilka tego typu historyjek by się znalazło.
Plaża jednak męczy zatem zgodnie stwierdziliśmy że kolację jemy w domu „na luzaka”, tylko trzeba coś na nią kupić. Postawiliśmy na ser dziugas. Wyobraźcie sobie świeżą bagietkę (ach ta wyższość francuskiej myśli piekarniczej!) kieliszeczek czerwonego wina i aromatyczny ser podpuszczkowy. Aczkolwiek musimy zwróci honor lokalnemu pieczywu. Druga porcja sera została pochłonięta razem z lokalnym ciemnym pieczywem z masełkiem i absolutnie niczego temu zestawowi nie brakowało.
No ale naciąga katastrofa. Wszelkie prognozy pogody na następny dzień wskazują załamanie aury i raczej niemożność skorzystania z uroków kąpielowych Bałtyku. I co my na to?
My na to, że w Połądze jesteśmy.

I czas od Mickiewicza przejść do Tyszkiewiczów. To oni właśnie założyli tą urokliwą miejscowość pełną pięknych willi i pensjonatów. A miejscem zasługującym na absolutną uwagę jest rezydencja Tyszkiewiczów.
Zdaję sobie sprawę, że są amatorzy twardej i trudnej turystyki górskiej, gdzie ciężki plecak, buciorki do kostek i niedostatki higieniczne charakteryzują takie wyprawy. Sama zaliczam się do takich w wersji „light”.
Jednak na drugim biegunie przyjemności jest właśnie takie spędzanie czasu jakie oferują miejsca podobne do pałacu Tyszkiewiczów. Ogród wokół rezydencji to miejsce gdzie można spędzić całe przedpołudnie przechadzając się pomiędzy rabatami różnych odmian róż, juki karolińskiej, bodziszka, nachyłka czy tojeści kropkowanej (przyznaję – notowałam, sama nigdy w życiu bym nie zapamiętała nazw tych przepięknych efektów pracy Stwórcy). To miejsce gdzie, jeśli ktoś ma taka potrzebę, można się poczuć jak Izabela Łęcka przechadzająca się z parasolką dla osłony arystokratycznej, mlecznej cery. Moi panowie byli trochę w roli Wokulskiego, zmuszani przeze mnie do starej, nieco zapomnianej, a jakże jednak trudniej sztuki konwersacji.
Po ogrodowej przechadzce czas na zwiedzanie rezydencji. I znowu, jeśli ktoś lubi, a ja lubię bardzo, przenosimy się do czasów których już nie ma i nigdy nie będzie. Do minionej epoki gdzie poczucie niebytu tego co widać jest dziwnym uczuciem. Cienie hrabiów Tyszkiewiczów na pewno przemykają gdzieś między pokojami, a sam hrabia w nocy pewnie ogląda cudowne zbiory muzeum bursztynu.
Moje młodsze dziecko jest fanem chemii i biologii. Nic go tak nie fascynuje jak ciecz nienewtonowska, zatem tym razem to my poganialiśmy jego kiedy robił zdjęcie kolejnej bursztynowej inkluzji.
Po południu pogoda nieco się polepszyła. Słowo „nieco” jest tu jak najbardziej na miejscu. Jednak łezki w oczach pociechy skłoniły nas do rodzicielskich poświęceń, czyli zbieramy się na plażę.
To będzie wstawka o heroizmie.
Aura była bardziej spacerowa niż plażowa. Ten argument jednak nie przekonał Miśka, który usilnie próbował nas namówić na kąpiel kiedy nieliczni wakacjowicze na plaży mieli na sobie kurtki, a nie stroje kąpielowe. No i teraz czas na opis wspomnianego ojcowskiego heroizmu. Misiek zamoczył stopy, ale wszyscy wiedzą że zabawa samemu to nie zabawa. Mój mąż korzystając z chwili spokoju czyta swoje post apokaliptyczne opowieści Glukhowskiego, ale słuch jednak ma dobry i trudno, żeby nie usłyszał, jak mały teatralnym szeptem niosącym się na kilka metrów mówi, że tata obiecał się z nim kąpać. Próbuję tłumaczyć, że pogoda niekoniecznie nastraja do takich zabaw, ale… tata obiecał. Na to nie ma argumentu. I ta spuszczona głowa z dodatkiem wzroku zbitego psa. Tak jak pisałam powyżej, mój mąż ma dobry słuch i podczas tej mojej dyskusji z naszą rozgoryczoną pociechą wstaje, bierze głęboki oddech, zrzuca z siebie koszulkę ruchem herosa i stwierdza, że skoro obiecał to czas dotrzymać obietnicy. I poszedł zażyć kąpieli bałtyckiej razem z naszymi synami w temperaturze poniżej dwudziestu stopni. Wyobraźcie sobie, że cała trójka miała za sobą jedno z najlepszych popołudni. Tylko ja nerwowo sprawdzałam na zegarze czas ich kąpieli w obawie przed hipotermią. Ach to morze, nasze morze… z wszystkimi urokami!
Na szczęście w następne dni temperatura nie wystawiała nas na takie poświęcenia i w tradycyjny sposób spędzaliśmy dni na pięknych, szerokich bałtyckich plażach.
Jak to zwykle bywa, kiedy słońce świeci czas jakoś tak szybciej płynie. Dziwna zależność…
Czas pomyśleć o drodze powrotnej. Przystankiem w tej drodze była Góra Krzyży. Miejsce, gdzie stawiano krzyże już najprawdopodobniej od powstania listopadowego, przez styczniowe, kiedy rodziny nie mogły pochować swoich poległych. Moja wyobraźnia oczywiście zadziałała od razu i widziałam sceny na wzór tych z filmowej adaptacji „Nad Niemnem” kiedy Andrzejowa Korczyńska w czarnej koronce wspomina swojego męża, poległego w powstaniu styczniowym.

I jeszcze jeden przeskok historyczny. Po skojarzeniach z powstaniem styczniowym cofamy się do XVII wieku. Mogłabym na wzór Wołodyjowskiego krzyknąć do moich mężczyzn: Mości panowie, otwórzcie oczy, Kiejdany już widać! Czyli jedziemy do Kiejdan. Miasto urokliwe, z pięknymi kamieniczkami i choćby dlatego warto te oczy otworzyć, ale biorąc pod uwagę widoczne natężenie życia i ilość ludzi w zasięgu wzroku, można by się pomylić i pomyśleć że niechcący znaleźliśmy się na sennej Słowacji. Delikatne rozczarowanie na wzór tego dotyczącego zamku w Trokach. Trudno dzisiaj sobie wyobrazić, że to miasto było kiedyś siedzibą magnackiego rodu i życie zapewne buzowało tutaj jak polewka w tyglu. Kiejdany to miasto Radziwiłłów. Na ryneczku stoi, w moim odczuciu wątpliwej urody pomnik księcia Radziwiłła, który dla Litwinów był i nadal jest bohaterem, w odróżnieniu od nas Polaków. Zupełnie odwrotnie niż Jagiełło – który nie jest ulubioną postacią historyczną na Litwie. Ale tu już chyba musielibyśmy się zagłębić w mocno jednak poplątane sznurki historii i czasami spojrzeć na nie może niekoniecznie z naszej perspektywy, aby zrozumieć choćby bohaterstwo Janusza Radziwiłła w oczach Litwinów.



Ale na to na pewno nie starczyłoby nam tego dnia w Kiejdanach.
Po przepysznych, a jakże! kołdunach na obiad pozostało nam już tylko odpowiednio ustawić nawigację w samochodzie i potoczyć się w kierunku naszej granicy.
Wrzesień nadciągał, a razem z nim i groźba rozpoczęcia roku szkolnego bez kuchni, ze względu na nie zakończony remont. Chyba nigdy tak z dnia na dzień nie musieliśmy zapomnieć o urlopie…
Nic tylko jeździć autem po Litwie…