Wczoraj skończyłam książkę Iwony Kienzler „Mickiewicz. Miłości i romanse”. Świetna, polecam wszystkim, u których funkcjonuje prawie boskie postrzeganie osoby wieszcza. Ale wspominam ją tylko z jednego powodu: nie miałam nic więcej do czytania. Dlatego z samego rana, jak tylko się przebudziłam i stwierdziłam, że na budzenie rodziny za wcześnie, a spać mi się nie chce, rozpoczęłam przeczesywanie aplikacji empiku, w poszukiwaniu czegoś interesującego. Zazwyczaj to zastanawianie się co chcę przeczytać, czy mam na coś ochotę, czy teraz czas na lekką beletrystykę, czy na coś poważniejszego zabiera mi sporo czasu. A tu dzisiaj: raz, dwa, trzy – ksiądz Kaczkowski pa-trzy. W pół minuty, o szóstej rano podjęłam decyzję, że czas na „Johnny. Powieść o księdzu Janie Kaczkowskim”.

Chyba tylko z dzieciństwa pamiętam taki poziom emocji towarzyszący czytaniu. Pamiętam jak czytałam „Kłamczuchę”, „Kwiat kalafiora” czy „Idę sierpniową” z wypiekami na twarzy, późnym wieczorem, pod kołdrą, z latarką, nasłuchując czy nie idzie mama, która próbowała zagonić nas do spania o przyzwoitej porze. A pójście spać o przyzwoitej porze było nierealne, kiedy na kartkach książki tyle się działo. Do tego oprócz wzniosłych uniesień pierwszych miłości było tam dużo ciepłego humoru, osadzonego w polskiej rzeczywistości, dlatego tak prawdziwego i oddziałującego na nastoletnią duszę. Dlatego łatwiej było zapanować nad tym, aby światło latarki nie rzucało poświaty spod kołdry, niż nad własnym rechotem, kiedy autorka humorem i dowcipem rozwalała system, jakby to dzisiaj powiedziały moje dzieci.

Znacie to okropne uczucie, kiedy widzicie kogoś z książką, kto od czasu do czasu parska śmiechem, albo cały czas delikatnie się podśmiechuje przewracając kolejne kartki? Nie ma głupszego pytania w takim momencie jak to „I z czego się tak śmiejesz?” Nie ma takiej możliwości, aby sensownie odpowiedzieć na tak zadane pytanie. Nie przekażemy ulotnego kontekstu emocji w wersji tu i teraz. Zawsze mi się wydaje, że takie pytanie to objaw czystej zazdrości pytającego. Czytający, skupiony na tekście, nieświadomie jest wizerunkiem pełnego szczęścia.

Ja zaczęłam słuchać audiobooka. I wtedy, kiedy ustawiłam telefon na pełny głośnik, aby słyszeć lektora pod prysznicem, i wtedy kiedy prasowałam dzieciom ciuchy, ściągałam pranie z rozstawionych suszarek i robiłam śniadanie – po prostu nie mogłam się oderwać.

Ze słuchawkami na uszach byłam już na etapie przygotowywania obiadu, kiedy moje dzieci stwierdziły, że czas na śniadanie. Ja, w kuchni, między doprawianą surówką z kiszonej kapusty i gotowaną na mleku brukselką na zmianę głośno się śmiałam, albo wręcz rechotałam. Jak tu się nie śmiać słysząc np. taki tekst „ to było chyba coś z Księgi Wyjścia: spierdalaj”. Lub wstęp, którym ksiądz Kaczkowski, oprócz tego, że katolicki ksiądz, to bioetyk, „wkupił” się w łaski studentów medycyny, z którymi miał zajęcia, a którzy niekoniecznie łaskawym okiem patrzyli na „ klechę w sutannie”, który miał ich umoralniać: „Reprezentuję korporację RCC: Roman Catholic Church, która ma globalny zasięg, oddział w każdej wiosce i dwa tysiące lat doświadczenia w mobbingu!” – u mnie brukselka o mało nie wylądowała na podłodze, zamiast na cedzaku. Tak prychnęłam niekontrolowanym śmiechem.

Były momenty, kiedy mózg głupiał i nie wiedział czy śmiać się, czy płakać: „efektem ubocznym jego wady wzroku było to, że nie widział przeszkód” lub „ płacz to nie krwotok, który trzeba by było tamować”.

Ale były i takie momenty, kiedy łzy niekontrolowanie spływały po twarzy, czy wręcz trudno było opanować szloch. To były te momenty, kiedy na scenę z wielką powagą wkraczała prawda, miłość, nadzieja, wytrwałość, czy bezsilność w starciu z brutalnym światem.

Śmiem twierdzić, że ta książka to petarda właśnie. Nigdy nie brałam żadnych prochów, ale jestem sobie w stanie wyobrazić, że funduje ona tak samo skrajne emocje. W ciągu pięciu minut przeskakiwałam z prostackiego rechotu do szlochu. Ten szloch próbowałam oczywiście ukryć przed synami, pochylona nad pojemnikiem na obierki podczas obierania ziemniaków. Ale chyba średnio mi szło. Obaj ewidentnie czuli się coraz bardziej nieswojo w naszej kuchni, aż Kuba nie wytrzymał i zapytał czy coś się stało. No to im powiedziałam zgodnie z prawdą, że słucham cudownej książki „Johnny….”. Trzeba było widzieć ulgę w oczach Kuby, który z klasą był na filmie i od razu zrozumiał moje skrajne stany emocjonalne. I ta połowiczna ulga z oczach Maćka, który filmu nie widział, i którego starszy brat dopiero zaczął uświadamiać, że płacz mamy jest niegroźny, a uzasadniony! Potem to już śmiałam się i płakałam z tego jak osiemnastolatek tłumaczył czternastolatkowi, że można tak płakać nad książką. Maciek nie jest przykładem do naśladowania w czytelnictwie, dlatego Kuba dość długo uświadamiał go o skali emocji tej opowieści. A ja udając, że idę z praniem podsłuchiwałam za drzwiami. I tak niechcący ksiądz Kaczkowski przyczynił się do edukacji emocjonalnej moich nastoletnich synów. I mojej. Chyba już zapomniałam jak bardzo można przeżywać coś. Coś, co jest czyjąś historią, nie waszą. Coś, co dzieje lub działo się i kilka lat temu i kilkaset kilometrów od was. Coś, co tak naprawdę nijak nie przystaje do waszego świata. Ani świat resocjalizacji recydywistów nie jest mi bliski, ani tym bardziej świat bioetyki. Ale wszystko co tam było, było prawdziwe. Bez zadęcia, bez kreacji, bez makijażu, bez cienia fałszu. I miało moc! Książkę skończyłam po obiedzie i od tego czasu upiekłam ciasto, zrobiłam zadania z angielskiego, umyłam podłogę i napisałam ten tekst, A wieczór dopiero się zaczyna! Bardzo bym chciała utrzymać tę energię na dłużej. Skoro ksiądz Kaczkowski potrafił wytrzymać w swojej korporacji (o której w tym momencie mam jak najgorsze zdanie) utrzymując taką jakość działania, to może ja dam radę w mojej?

Świat nie jest taki zły, świat nie jest taki zły…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *