Nigdy, ale to nigdy nie jeździliśmy na weekendy majowe. Posiadacze domów, ogrodów, strychów pewnie zrozumieją podprogowo dlaczego. Z mojej perspektywy to zawsze był idealny czas na wiosenne ochędożenie obejścia. Trawnik, ogród, wiosenne porządki w garażu, na tarasie, szorowanie krzeseł ogrodowych, chowanie zimowych ubrań… i tym podobne rozrywki. Skądinąd całkiem przyjemne, kiedy oczyma wyobraźni widziało się efekt: czysty, posprzątany dom i ogród, gotowe na letnie dni.

W styczniu 2023 zarezerwowałam nam miejscówkę w Berlinie na weekend czerwcowy. I pierwszy raz w życiu zaczęłam myśleć o weekendzie majowym! Długo i namiętnie szukałam fajnej miejscówki na ten czas dla nas na Mazurach. Mój młodszy syn nigdy tam nie był, a starszy miał być w tym czasie w Sewilli. I był, zatem szukałam kierunków intersujących dla pozostałej trójki. Ale jak mi wyszło, że dwie noce dla trójki osób są na Maurach droższe niż trzy noce w Berlinie dla czwórki – to moje kupieckie ego powiedziało „nie”. Bezdyskusyjne nie. I nie zaprzątałam sobie na jakiś czas głowy tematem. Jednak kiedy się okazało, że w okolicach Wielkanocy mam za sobą wiosenne porządki, to temat majówki powrócił.

Wodząc mentalnie wzrokiem po zaległościach w zwiedzaniu kraju ojczystego zatrzymałam się na Karkonoszach. Narciarsko są mi bliższe od czeskiej strony. Natomiast od czasów szkolnych żadne wiatry mnie tam nie rzuciły od strony polskiej. Kilka blogów, dwa telefony, wizja darmowej miejscówki w okolicy, w mieszkaniu koleżanki z podstawówki  – i plan na trzy dni był gotowy.

W piątek wieczorem dotarliśmy do mieszkania. Tajemnym zestawem komunikacyjnym dostaliśmy klucze od sąsiadki i… padliśmy. Jednak intensywne korpo-tygodnie dają się we znaki. Mój mąż też się nie nudzi na swoim własnym utrzymaniu. Obciążenie zawodowe – zawodowym obciążeniem. Nie prześpimy jednak długiego weekendu! Po drzemce zachciało nam się jednak jakoś ten weekend rozpocząć. Moja druga połowa zaproponowała winko. Tylko nikomu się po to winko nie chciało lecieć. I tutaj jakże cenna uwaga mojej młodszej latorośli: „Ciocia Ewa (to koleżanka z podstawówki) musi tu mieć jakiś alkohol. Przecież z ciocią Anią (to moja siostra!) ciągle umawiają się na e-wino na WhatsApie”. Co racja, to racja! Przemilczmy tylko ten komentarz dziecka i jego obserwacje, jakże celne. Obie „ciotki” wysłały odpowiednie emotki, jak je poinformowałam na komunikatorze o tym, jak je widzi mój syn! To kolejny przykład na to, że „Uważaj dorosły co mówisz i robisz w obecności dziecka.  Wszystko co powiesz i zrobisz może być użyte przeciwko tobie”. Jednak celny komentarz Maćka spowodował nieeleganckie poszukiwania po szafkach, których uwieńczeniem była butelczyna cydru. Przy jego akompaniamencie stworzyliśmy bardziej szczegółowy plan na kolejne trzy dni.

Dzień pierwszy: Szklarska Poręba.

Zaczęliśmy od Huty Szkła Kryształowego „Julia”. Bomba! Szczerze polecam. Tak naprawdę oceniając cały wyjazd, to był początek atrakcji, ale z perspektywy czasu również najciekawsze miejsce, które tam odwiedziliśmy. Huta jest cały czas działającą manufakturą. My tam byliśmy w sobotę, zatem pełnej produkcji nie zobaczyliśmy, ale i tak wystarczająco dużo, aby zobrazować sobie proces wyrobu kryształów. Pewnym problemem okazało się RODO. Już tłumaczę. Huta pracuje, zatem pracują tam również konkretni ludzie. Przy wejściu na halę produkcyjną widnieje informacja, że jak najbardziej można robić zdjęcia, jednak uprasza się o nierobienie zdjęć pracownikom. To nie takie proste, kiedy to praca rąk tych ludzi jest źródłem funkcjonowania tego przedsięwzięcia. Od czego jednak możliwości sprzętu fotograficznego. Mój mąż potrafi wiele w tym obszarze. Jednak jeden z panów pracujących przy piecu uznał za stosowne zrugać całą grupę za robienie zdjęć. Nie wiem co mieli inni na klatkach swoich cyfrowych aparatów. Wiem, co miałam ja. I wiem, że ten Pan na pewno nie był obiektem, który powinien się znaleźć na pamiątkowym zdjęciu z wycieczki. Natomiast jego ego już mogłoby pojawić się jako przykład dla monstrualnych rozmiarów. Sytuację rozładował przewodnik, który bardzo inteligentnie i w punkt skomentował uwagę pracownika, podkreślając, że niektórzy albo zapomnieli, albo nie dopuszczają do świadomości wiedzy, że produkcja tutaj to w świecie dobro luksusowe, na które popyt spada. A wycieczki są dodatkowym dochodem umożliwiających funkcjonowanie huty.

Przejdźmy zatem do tego luksusu. Tutaj w swoje zastawy zaopatrywali się najmożniejsi tego świata. Królowa Elżbieta II właśnie w hucie Julia zamówiła kryształy na belgijskie słodycze, które pojawiły się na stole weselnym Williama i Kate! Tutaj co jakiś czas spływa zamówienie z muzeum van Gogha na zestawy nawiązujące do jego twórczości. Mam nadzieję zobaczyć to w sierpniu! Jedno jest pewnie: w  firmowych sklepach można zostawić fortunę. Kieliszki, karafki, patery – po prostu cudowności w kolorach od których można dostać zawrotu głowy. I to wszystko ręcznie wykonane. Jak to powiedział przewodnik: Polska długo jeszcze nie będzie głównym rynkiem dla takich producentów jak oni. I to nie ze względu na koszt tych cudeniek. Powód tkwi raczej w tym, że w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych każdy polski dom zaopatrzył się w takie ilości kryształu, że jeszcze na pewno dekada lub dwie będą potrzebne, żeby to wszystko się wytłukło i kryształ na nowo nabrał wartości na polskim rynku. Z jakąś taką większą czułością pomyślałam o salaterkach odziedziczonych po babciach, które do pewnego momentu wydawały mi się takie „passé”.

Po wydaniu kilku złotych na kieliszki, jednak!, pojechaliśmy do muzeum minerałów. Moje dziecię było prawie w ekstazie. Prawie takiej samej jak w muzeum bursztynu w Połądze na Litwie. W stylowej, górskiej willi można było podziwiać taką ilość kamieni, o których istnieniu nie wiedziałam, że nawet mnie się to podobało! No i oczywiście wydaliśmy kilka złotych na pamiątkowe kamyki. Czas już był najwyższy na obiad. Zaparkowaliśmy na parkingu pod Lewiatanem, zapłaciliśmy dziesięć złotych i poszliśmy do rekomendowanej restauracji. Obiad był przepyszny, a siedząc przy oknie z widokiem na drogę zaczynało docierać do nas jak dobry mamy timing. Chwilę po tym jak zasiedliśmy, mogliśmy z przerażaniem obserwować to co się działo na drodze, łącznie z walką o miejsca parkingowe. Weekend się zaczął!

Po obiedzie uszczęśliwiliśmy kogoś zwalniając miejsce parkingowe i podjechaliśmy pod dom Carla i Gerharda Hauptmanów. Gerhard był noblistą, a Carl… pomógł komuś noblistą zostać. Carl Hauptman cyzelował niemieckie tłumaczenie „Chłopów”. To tłumaczenie było tym, którym kierował się komitet noblowski przyznając nagrodę Reymontowi.  Twórczości obu braci Hauptmanów nie znam, ale nie wiem czy mi wstyd z tego powodu. Natomiast na pewno mi wstyd, że do tej pory nic nie wiedziałam o twórczości Wlastimila Hofmanna. Polskiego malarza, ucznia Jacka Malczewskiego. Do domu Hauptmanów zostały przeniesione artefakty z tzw. „wlastimilówki”, czyli z domu malarza. Teraz trwa tam remont. Ja wyszłam zachwycona z tej małej wystawy. No i z lekkim mentalnym rumieńcem związanym z moją ignorancją w tym obszarze..

Zaczęło siąpić, ale to nam nie przeszkodziło w spacerze pod wodospad Kamieńczyka. Przemoczeni wskoczyliśmy do samochodu. Dzień w Szklarskiej Porębie zaliczyliśmy do bardzo przyjemnych i bardzo udanych.

Dzień drugi: Karpacz.

Jak zwykle bezlitośnie podczas takich wyjazdów, dość wcześnie postawiłam na nogi moich mężczyzn, aby podobnie jak dzień wcześniej, dotrzeć na miejsce przed tłumami. Prawie mi się udało. A wiecie co o „prawie” mówi reklama…

Jako, że nikt nie wymyślił nic lepszego od demokracji, to musiałam się zgodzić na pomysł moich mężczyzn, aby muzeum zabawek zamienić na muzeum lego i konsol. Spędziliśmy tam godzinę, a jakbym nie powiedziała dość, to pewnie i druga godzina by nam tam zeszła. Mojemu mężowi na powrocie do przeszłości, mojemu dziecku na zagłębianiu się w ogrom zdziwienia, że w takie gry rodzice kiedyś grali!

Po wyjściu z tego miejsca zakrzywiającego nieco czasoprzestrzeń, mieliśmy w planie dotrzeć do kościoła Wang. I dotarliśmy. W kawalkadzie samochodów poszukującej tego, co tam wtedy było najcenniejsze: miejsca parkingowego. Powoli docierało do mnie dlaczego instynktownie nie jeździliśmy na majówki. Wreszcie udało się zaparkować. Trzydzieści złotych do końca dnia. Uznaliśmy, że to uczciwa cena biorąc pod uwagę stosunek podaży i popytu na takie usługi tego dnia. Po dotarciu do kościoła uznaliśmy jednak, że nie będziemy stać w kolejce, aby zobaczyć jego wnętrze. Hedonistycznie poszliśmy na obiad, a kościół obfotografowaliśmy sobie  z zewnątrz. Nasza alergia na tłum zaczynała się coraz mocniej ujawniać. Po obiedzie chcieliśmy wyjechać na Snieżkę. Wyjeżdżaliśmy tam od czeskiej strony podczas pobytów narciarskich, piękną kolejką gondolową. Teraz chcieliśmy wyjechać na Kopę. Po zrobieniu jednak kilku rundek w okolicach wyciągu, aby zaparkować, gdzie po raz kolejny utknęliśmy w korku, ochota na takie tłumne atrakcje szybko nam minęła. Zadecydowaliśmy: lody w mieście i muzeum turystyki. O naiwności ludzka! Chociaż w końcu udało nam się znaleźć jedyny wolny parking, to szybko zrozumieliśmy dlaczego jest wolny. Trzydzieści złotych polskich za godzinę! I za każdą następną również.  Dziesięciokrotnie więcej niż pobierały miejskie parkometry. Wiem, że rynek tworzy prawo podaży i popytu. Tutaj to się uwidoczniło aż nazbyt dobitnie. Co nam pozostało. Zaparkowaliśmy i poszliśmy do muzeum turystyki. Taki trochę świat miniony, ale w polskich realiach miniony całkiem niedawno. Po muzeum postanowiliśmy, że Karpacz jednak nie dla nas, i ruszyliśmy w drogę powrotną. I ta była bardzo przyjemna, ponieważ było dość wcześnie i otoczyła nas czysta przyjemność jazdy w warunkach prawie unikatowych: pusta droga, słońce, zieleniejące drzewa. Naprawdę przyjemniej niż w centrum Karpacza.

Aby jednak mieć coś przyjemności z tego popołudnia, mąż zabrał nas do muzeum motoryzacji w zamku Topacz. Coś cudownego! Samochody z minionych epok, pięknie utrzymane, mrugające błyszczącymi lakierami. I mój faworyt wśród nich: Syrena Sport, a raczej jej replika. Nawet teraz zaciskam pięści na myśl o historii tego samochodu. To mógł być samochód na miarę legendy Citroëna DS, albo innych. Wśród samochodów jeszcze jeden model, do którego mamy ogromny sentyment. Przepięknie utrzymana Skoda Octavia z 1960 roku. Kubeczek z takim modelem dostał po powrocie mój brat – właściciel równie  pięknego, oryginalnego egzemplarza!

Słoneczne popołudnie mijało. My udaliśmy się na planowaną, popołudniową drzemkę, ponieważ mieliśmy wykupione bilety na nocne zwiedzanie zamku Książ. Jak dotarliśmy na miejsce to sama siebie w myślach błogosławiłam, że wpadłam na tak genialny pomysł jak to nocne zwiedzanie. Sądząc po ilości straganów, namiotów rozbitych pod zamkiem, w ciągu dnia trwał tam nie lada festyn. Moja wyobraźnia już podpowiadała te tłumy, które tam musiały być przed zmrokiem. Zwiedzanie zamku jak i dzienne festyny były związane z księżną Daisy von Pless w rocznicę jej 150 urodzin i 80 rocznicę jej śmierci w Wałbrzychu. Historia księżnej i jej dzieci to przykład na pogmatwane losy rodzin  wielonarodowościowych, żyjących do tego na granicy kultur czy państw. Ona  – Angielka. Jej mąż – Niemiec. Ich synowie podczas czasów hitleryzmu: jeden w armii brytyjskiej, drugi z polskim obywatelstwem w ochronie generała Sikorskiego, brał również udział w bitwie pod Monte Cassino, trzeci, schorowany zmarł po pobycie na gliwickim Gestapo. I ta wiedza o rodzinie von Pless, to po pobycie w hucie Julia największa wartość dodana tego wyjazdu…

Jest jeszcze jedna wartość. Kolejny raz uświadomiona przy okazji tej majówki. Priorytety w życiu.

Na ostatni dzień mieliśmy zaplanowane tylko jedno: zwiedzanie wystawy „Monet i impresjoniści” we Wrocławiu. Wiedziona ludzkim odruchem pozwoliłam chłopakom pospać po nocnym wypadzie do Książa.  To był mój błąd. Po późnym śniadaniu wyruszyliśmy. Dojechaliśmy  w okolice hali wystawowej prawie o czasie. Zostało nam jeszcze wg Google jakieś dwa kilometry. I te dwa kilometry jechaliśmy jakieś dwie godziny… Jak już wydawało nam się, że wreszcie jesteśmy, to okazało się, że nigdzie nie ma miejsca do zaparkowania. I nie żeby wszyscy na wystawę chcieli. Jak ja mogłam o tym nie pomyśleć! Obok było wejście do wrocławskiego ZOO. Kolejka do kas ciągnęła się w nieskończoność. Co to nas mogło interesować? Niby nic, skoro nas interesowała wystawa. Tylko ci wszyscy ludzie musieli gdzieś zaparkować. Popatrzyliśmy na siebie, na nasze dziecko z tyłu samochodu, które miało tak samo dość jak my i…  w tym monstrualnym korku mój mąż dokonał cudów zawracając. Droga w odwrotnym kierunku jakoś nie nastręczała trudności. Dość szybko wyjechaliśmy z Wrocławia. Jednak w samochodzie dało się odczuć pewne napięcie, by nie rzecz wkurzenie. Moje na chłopaków, że tym swoim spaniem do oporu uniemożliwili zobaczenie wystawy. Ich na mnie, że tym moim naleganiem wpakowałam nas w cudowne, pierwszomajowe przedpołudnie w ten monstrualny korek. I tak to ciśnienie trwało, aż do momentu kiedy na przeciwnym pasie, w kierunku Wrocławia, nie zobaczyliśmy masakrycznej kraksy. Nawet nie próbuję sobie wyobrażać tego, co się tam stało chwilę wcześniej. Przód jednego z samochodów praktycznie nie istniał. Należało się domyślać, że jego kierowca i pasażer z siedzenia obok, jeśli taki tam był, również nie istnieli… Kolejne kilka samochodów wbiło się w dwa pierwsze. Widok jak z filmów amerykańskich, …tylko w polskim realu. I wiecie co się stało? To wcześniejsze napięcie odczuwalne u każdego z nas momentalnie uleciało. Nagle okazało się, że wystawa nie była taka ważna. Dwie godziny w samochodzie, pod remontowanym mostem we Wrocławiu też przestały mieć znaczenie. Wszyscy stwierdziliśmy, że zamiast planowanego obiadu we Wrocławiu  szybki lunch w KFC albo McDonald’s po drodze to super pomysł. Wieki nas tam nie było. Priorytety związane z postrzeganiem rzeczywistości bardzo szybko powskakiwały w odpowiednie miejsca. Byliśmy bardzo szczęśliwi i zadowoleni, kiedy dość wczesnym popołudniem dotarliśmy do domu. Weekend należy zaliczyć do udanych, zwłaszcza biorąc pod uwagę to, co zobaczyliśmy w hucie Julia i w zamku Książ. Jednak najprawdopodobniej powrócimy do kultywowania tradycji witania wiosny we własnym ogrodzie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *