Kiedyś wspominałam o tym, że mój starszy syn dwa lata temu poleciał na praktyki do Malagi. Ale zanim to się stało, ja musiałam wznieść się na wyżyny dyplomacji, sztuki negocjacyjnej i podejścia psychologicznego, żeby go do tego wyjazdu przekonać. Gdyby nie moja obecność na wywiadówce, to pewnie nie wiedziałabym o tym projekcie unijnym. Dziecko nie uznałoby za stosowne mnie o tym poinformować. A tak wiedziałam, i męczyłam go, aby złożył podanie. Co się przy tym nasłuchałam tekstów typu: a po co?; nie mogę w Polsce iść na praktyki?; sama mówiłaś, że to Polska jest krajem gdzie nowinki przyjmują się najszybciej, to po co lecieć do skostniałej starej Europy?…

Ewidentnie muszę uważać jakie mądrości wygłaszam przy dzieciach. To najlepszy przykład na to, że wszystko co powiesz, może być użyte przeciwko tobie! Negocjacje to moja praca. Jednak z własnymi dziećmi negocjacje są najcięższe. W końcu jednak osiągnęłam pół sukcesu. Dokumenty wypełnione. Kolejny dzień to ostatni dzień przyjmowania przez szkołę podań. Brakuje jeszcze podpisu wychowawczyni. Jakimś cudem okazało się, że tego dnia od ósmej rano ma dyżur w szkole. To jeszcze czasy pandemii, lekcje on line. Zatem pakuję moje dziecko do samochodu. Podstawiam dosłownie pod główne wejście do szkoły, a on w ulewnym deszczu idzie krokiem skazańca. Oczywiście czekam na niego. Zaczyna lekcje na drugiej godzinie lekcyjnej, zatem trzeba obrócić do domu, żeby na te lekcje zdążył. Martwię się ile mu te formalności zajmą. Nie zdążyłam porządnie rozpędzić się ku temu umartwianiu, kiedy moje dziecko pojawia się w polu widzenia i swoim flegmatycznym krokiem idzie w stronę samochodu. Wsiada, trzaska drzwiami, jak pies otrzepuje się z deszczu i na tylne siedzenie rzuca teczkę, w której miał dokumenty. Chwila konsternacji i moje pytanie: już załatwiłeś? Nie ukrywam, że przez moment  przyszło mi do głowy, że on tych dokumentów nie złożył, a moja wcześniejsza wygrana w domowych negocjacjach to takie zagranie taktyczne z jego strony. Nawet go o to zapytałam. Popatrzył na mnie tak, jak może popatrzeć na matkę-wariatkę nastolatek. I zapewne pomyślał, że nie upadł tak nisko, aby odpowiadać na pytanie ewidentnie zaczepne z jego perspektywy. No to co? Czekamy na decyzję komisji.

Jako, że dziecię me składało podanie w ostatni możliwy dzień, to za długo na wyniki nie musieliśmy czekać. Tydzień później, w piątkowy wieczór, robiąc sobie kolację w kuchni, między smarowaniem kromki masłem a dywagacjami przed otwartą lodówką, gdzie dałabym głowę, że komitet noblowski szybciej ogarnia się ze swoimi decyzjami  niż moje dzieci z tymi, co dać na kanapkę (wasze dzieci też spędzają tyle czasu przed otwartą lodówką, żeby stwierdzić, że nie ma nic do jedzenia?) syn raczył mnie poinformować: „aaaa…, mamo, zakwalifikowałem się”. Nie dopytywałam gdzie się zakwalifikował. Jego umęczona mina matki Polki lat siedemdziesiątych jasno wskazywała na to co go spotkało. Parafrazując Pawlaka z komedii Sylwestra Chęcińskiego: „Ot, nieszczęście! Kubuś leci do Hiszpanii”. Jak to pojęcie nieszczęścia zmienia się między pokoleniami!

Jak się potem okazało, nieszczęście nie było aż tak wielkie, lub w międzyczasie przekształciło się w całkiem przyjemne doświadczenie, zwłaszcza w konfrontacji z opowieściami kolegów, którzy nie mieli tyle szczęścia, i praktyki odbywali w lokalnych firmach w rodzinnym mieście.

Aby dopełnić puenty, do której wolno zmierzam, muszę dodać, że rok później mój syn poleciał na dwa tygodnie do Włoch, również w ramach projektów unijnych. Tym razem związanych z kształceniem językowym. Kiedy trzeba było dopełnić formalności na tamten wyjazd, byliśmy z mężem na Kubie, zatem nie mogliśmy go przypilnować. Okazało się, że nie było takiej potrzeby. Sam o wszystko zadbał. Czyli widoczna zmiana podejścia już się pojawiła.

Jesienią zeszłego trzeba było powtórzyć procedury administracyjne związane z podaniem na praktyki. Okazało się, że znowu Hiszpania. Tym razem Sewilla. Moje dziecko nie byłoby sobą, gdyby nie odłożyło formalności na ostatni dzień. Tym razem jednak nie było to związane z jego niechęcią do wyjazdu, ale raczej ze zwykłym młodzieńczym roztrzepaniem. Rano jeszcze trzy razy zapytałam go, czy ma ze sobą wszystkie niezbędne dokumenty i pięć razy powtórzyłam, żeby od razu jak tylko dotrze do szkoły szedł złożyć te papiery… No ale od czego jest matka? Od tego, żeby jej nie słuchać!  Ja, znając zmianę w nastawieniu syna powstrzymałam się od sms’ów z pytaniem czy pamiętał i złożył. A tym razem  to był moment, kiedy trzeba było być natrętną rodzicielką!

Tego dnia pracowałam z domu. Piątek, czyli pracuję do 15.00. Ktoś ustawił spotkanie na teams od 14.00 do 15.00, tak na zakończenie tygodnia. W czasie tego teamsa widzę, że Kuba dzwoni. No, ale nie odbieram, bo przecież spotkanie. Jak zadzwonił jeszcze dwa razy to coś mnie tknęło. Wyciszyłam się na spotkaniu i pytam wkurzona, czy on nie pamięta, że ja pracuję, i że jak nie odbieram, to mam powód. W słuchawce słyszę tylko szybki oddech. Biegł i krzyczał do słuchawki: „Mamo, zapomniałem! Zapomniałem o tych papierach! Już nie zdążę. Biuro jest do 15.00”.

Była 14.30.

 – Gdzie jesteś? – to było moje pytanie

 – Biegnę do domu. Założyłem, że do szkoły już nie zdążę, ale jak mnie podrzucisz samochodem to dam radę.

 – No to pracuj na rekord życiowy. Ja wyjeżdżam z garażu i zgarnę cię po drodze.

Na czacie spotkania skłamałam coś w żywe, wirtualne oczy awatarów (przecież nikt nie włącza kamerki!), złapałam torebkę i kluczyki i wypadłam z garażu i uliczki w tempie, którego nie powstydziłby się Burt Reynolds w swoim kultowym Pontiacu Trans Am w filmie „Mistrz kierownicy ucieka”. Kilkaset metrów dalej Kuba wskoczył do samochodu. Po drodze oczywiście dwa razy było czerwone światło i ludzie na pasach. Dosłownie czułam jak Kuba ich w myślach pogania. A mnie poganiał dosłownie, jak czekałam według niego sekundę za długo ze startem, po tym jak ludzie zeszli z pasów.

 – Synu, no bez przesady. Nie rozjadę nikogo dlatego, że ty o czymś zapomniałeś!

Skulił się w sobie i już nic nie mówił, tylko nogi mu chodziły, a ręka trzymała klamkę, jak podjeżdżałam w korku pod szkołę o godzinie 14.50. Miałam w nosie sznur samochodów za mną, który zablokowałam na jednokierunkowej pod szkołą. Umówmy się, że zablokowałam ich dosłownie na ułamek sekundy, ponieważ Kuba wypadł w takim tempie, że kurtki zapomniał. A to październik był. I chyba jakieś uroczystości w szkole, bo był ubrany na galowo. Zatem wyskoczył w samej koszuli, w październiku, i pognał do drzwi komisji.

Mnie udało się zaparkować kilka metrów dalej i kilka minut później widziałam w lusterku, jak wraca wolnym krokiem.

Udało się. Złożył dokumenty. Zakwalifikował się. A trzy tygodnie temu wrócił z Sewilli – zachwycony. No i niech mi ktoś powie, że nie trzeba przekonywać dzieci do pewnych rozwiązań! Potem oczywiście dostaną czasowych zaburzeń pamięci i będą twierdzić, że konfabulujecie przedstawiając waszą wersję zdarzeń. Co też praktykuje mój syn. Kompletnie wymazał z pamięci fakt swojej niechęci do pierwszego wyjazdu. Jak w ramach anegdoty opowiadam to na rodzinnych spotkaniach, to coś tam mamrocze pod nosem i proponuje herbatę, pomimo tego, że dzbanek ze świeżo zaparzoną pięknie paruje na stole. Ale drzwi od swojej strefy komfortu już otworzył. Będzie dobrze.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *