Na pewno sami pamiętacie swoje podejście do czasu, z czasów kiedy nie było się pełnoletnim i marzyło się, aby ten dowód osobisty, synonim dorosłości już mieć. Co wtedy myśleliście? Pewnie to samo co mój syn, z którym ostatnio starłam się na tematy oczywiste, tj. związane z tym co mu wolno a czego nie. Dość emocjonalna dyskusja zakończyła się jego stwierdzeniem, że odlicza dni do momentu kiedy będzie dorosły i będzie mógł robić co chce…
Jego starszy brat, który magiczną barierę osiemnastu lat ma już za sobą delikatnie chciał go wyprowadzić z błędu, że to niedokładnie tak. Tłumaczył mu, że dzień po osiemnastych urodzinach nie wie się wszystkiego, a pomysł aby iść na golasa do sąsiada z pocztą, która przez pomyłkę trafiła do naszej skrzynki, też nagle traci na atrakcyjności. Moje młodsze dziecię pozostało jednak nieprzekonane i czeka na ten czas, kiedy „będzie traktowany poważnie”. Czas… to chyba słowo klucz. W zależności od tego gdzie jesteśmy na linii czasu, (żeby jakoś ominąć patetyczne stwierdzenia o linii życia!) to nasze podejście do jego przemijania jest zgoła inne. Przykładów na to podejście można by mnożyć, ale ja skupię się na dwóch historiach rodzinnych.
Dawno, dawno temu, czyli mniej więcej wtedy, kiedy byłam w pierwszej ciąży, mieszkaliśmy jeszcze w domku po babci w małej małopolskiej wsi. Nadchodziła Wielkanoc. W parafii były rekolekcje. Wracaliśmy z mężem i siostrą chyba z zakupów przedświątecznych i jakoś tak słabo zarządziliśmy czasem, że nie było sensu jechać do domu te zakupy wypakować. Podjechaliśmy od razu pod kościół, gdzie trwało jeszcze spotkanie z dziećmi. Stwierdziliśmy, że te dziesięć minut na mszę dla dorosłych poczekamy już w środku. Wtarabaniłam się do tego kościoła z brzuchem wielkości namiotu wojskowego. Przepuściłam męża, żeby wszedł głębiej do ławki. Moje gabaryty w tamtym czasie raczej utrudniały takie manewry. Siostra tak jakoś szybko przycupnęła z boku, z zewnętrznej strony ławki, że nawet nie musiałam się przesuwać. Bo i nie było po co. Wtedy przy mnie wyglądała jak głodzony więzień obozu koncentracyjnego.
Siedzimy, słuchamy tego co dzieje się bardziej z przodu, gdzie młody i ambitny ksiądz, bardzo mocno zaangażowany, pracuje z dziećmi. Naprawdę tam się działo! Śpiewy, gitara, pytania, dzieci wyrywające się do odpowiedzi. Zaangażowanie księdza przynosiło efekty. Ale, ale … ksiądz był naprawdę zaangażowany. Nie pozwolił nikomu na bierność. W którymś momencie zadał pytanie, dość trudne i rozglądnął się po kościele, z mikrofonem w ręku, poszukując wzorkiem jeszcze tych, którzy nie mieli szans się wykazać. Pytanie brzmiało „co to jest zadośćuczynienie”. I nie wiedzieć z jakiego powodu, czy to może z powodu drobniutkiej budowy mojej siostry, gdzie wrażenie jej maleńkości było spotęgowane porównaniem z moją posturą na miesiąc przed porodem, czy to może z powodu jej dwóch warkoczyków na głowie (miała wtedy taką fryzjerska fazę na dwa „francuzy” na głowie), czy to był po prostu skrót myślowy księdza, jako że to przecież było spotkanie z dziećmi… dość że jednym ruchem podsunął Ani mikrofon pod nos. Wszystkiego mogliśmy się spodziewać, ale nie tego! Ania przez moment poddała się zaskoczeniu, ale przecież była doktorantką w tamtym czasie. Wprawdzie nie zgłębiała teologii, ale jednak nauki humanistyczne. Zatem wzięła oddech i … oddała księdzu między oczy taką odpowiedzią, że ja tam połowy słów nie rozumiałam! Do tego dosłownie patrzyła mu w oczy odpowiadając. Chyba po to, żeby dać mu do zrozumienia jak wielkie jest jego faux pas! My z mężem całą naszą energię skupiliśmy na tym, żeby nie było widać jak trzęsą nam się ramiona z powstrzymywanego śmiechu. Zakładam, że mogło nam się to nie udać, ponieważ ksiądz zerkając na nas i jakby nie było, wsłuchując się w odpowiedź Ani, dość szybko zorientował się, że coś jest nie tak. Zwłaszcza, że po zakończeniu wypowiedzi Ani musiał „przetłumaczyć” dzieciom dość naukową definicję zadośćuczynienia wyłożoną przez moją siostrę. Po powrocie Anka stwierdziła, że więcej jej na tych rekolekcjach nie zobaczą. Ja jej zawtórowałam i powiedziałam mamie, która była w towarzyskich stosunkach z naszych ówczesnym proboszczem, że może temuż proboszczowi powiedzieć, aby inteligentniejszych księży zapraszał na przyszłość!
Co nas tak obie wkurzyło? Ankę to, że została potraktowana jak podlotek, kiedy właśnie rozwijała swoją karierę naukową. A mnie to, że wyobraziłam sobie, że ten ksiądz pomyślał, że Anka to moja córka! Jak ta myśl przebiegła mi przez głowę, to byłam w stanie tego klechę zmieść z powierzchni Ziemi. Nalana twarz, spuchnięte kostki, waga dobiegająca do… może przemilczmy ten punkt. W każdym bądź razie byłam na etapie, że i bez takich incydentów brakowało mi wyobraźni, żeby nazwać siebie piękną, młodą kobietą… A moja siostra? Od tamtego czasu nie nosi warkoczyków!
Tylko… lata mijają. I co teraz robi moja siostra, nobliwy nauczyciel historii? Jakoś nie uświadczysz jej w szkole w nauczycielskiej garsonce. Ulubiony jej strój do pracy: dżinsy i bluza z napisem „Stranger Things”, skąd inąd podziwiana przez jej podopiecznych. A ja ? A ja prasuję włosy prostownicą i zakładam za ucho, żeby tym ruchem taktycznym godnym Napoleona wykrzesać z twarzy resztki młodości. I nie było szczęśliwszego dnia w pracy, kiedy z kolegą z oddziału warszawskiego prowadziliśmy intensywną dyskusję o naszej przyszłości zawodowej w momencie dużych zmian w firmie, podczas której pozwoliłam sobie na stwierdzenie, że „czterdziestka mi stuknęła, ale nie umiem pojąć co to zmiana ma na celu…” , na co on ze szczerym zdziwieniem: „Kasia, ty masz czterdzieści lat???” O szczęście niepojęte! – żeby pozostać w religijnych klimatach.
I dlatego od czasu do czasu wstyd mi bardzo kiedy nabijamy się z naszego taty, który podczas rodzinnego obiadu po raz kolejny opowiada taką historię. Pojechali z moim bratem na jednodniowy wypad na narty. Stanęli do kolejki do kas po karnety. Paweł kupił swój. Kolej na tatę. Po zapoznaniu się z cennikiem prosi o tańszą wersję całodziennego karnetu: „dla seniora”. Na co Pani w okienku informuje go, że bilety dla seniora przysługują osobom, które ukończyły sześćdziesiąty piąty rok życia. Podając w wątpliwość tym samym to, czy tacie taki bilet się należy. I znowu: o szczęście niepojęte! Tym razem taty. Z opowieści Pawła wynika, że tatę jakaś tajemna siła niosła, kiedy miękkimi ruchami (zazwyczaj jest mocno zamaszysty i niekoniecznie zgrabny w gestykulacji) wyjął dowód i oznajmił Pani, że on to już „siódemkę ma z przodu”. Dosłownie puchł z dumy i wtedy kiedy to się działo, i kiedy po raz kolejny opowiadał o tym.
Czas. Czas jest bezcenny. Pogrywamy z nim, a przecież trzeba zrozumieć, że raz stracony jest nie do odzyskania. Umiemy z niego korzystać? Chciałabym być kiedyś jak Rose, bohaterka filmu Jamesa Camerona „Titanic”. Tylko w tej „starszej” wersji. Czyli leciwej damy, świadomej swoich wyborów, dobrych wyborów. I mieć poczucie, że za dużo tego czasu jednak nie straciłam.