Dnia 5 sierpnia po prostu pożegnaliśmy naszych belgijskich gospodarzy w Ostendzie, wsiedliśmy w samochód i ruszyliśmy do Holandii.
Po niecałych dwóch godzinach jazdy dotarliśmy do pierwszego, z mojej perspektywy, obowiązkowego miejsca w Holandii.
Wiecie co łączy Ypres, Gandawę i Bredę? To, że te miasta zostały wyzwolone przez 1 Dywizję Pancerną dowodzoną przez generała Maczka. Breda uważana jest, po pierwsze za jedno z najpiękniejszych holenderskich miast, po drugie za najbardziej polskie z holenderskich miast. Z jednym i drugim trudno się nie zgodzić.
Breda przy wyzwalaniu z rąk nazistów, dzięki kunsztowi dowódczemu naszego generała, praktycznie obyła się bez strat w ludności cywilnej. Podobno potem namnożyło się ni stąd, ni zowąd małżeństw polskich żołnierzy z młodymi Holenderkami. I ci żołnierze już tam zostali, podobnie jak ich koledzy, którzy polegli w walkach o Bredę.



Przy ulicy Ettensebaan znajduje się Polski Honorowy Cmentarz Wojskowy w Bredzie. Generał Maczek, dożywając pięknego wieku ponad stu dwóch lat, w 1994 roku dołączył do swoich podkomendnych. Wiedząc to wszystko, rzeczywiście trudno nie uznać Bredy za najbardziej polskie z holenderskich miast.


I „obiema ręcami” podpisuję się pod tym, że Breda jest przepiękna. Myśląc o Holandii myślimy o polach tulipanów, o Amsterdamie, Hadze. Breda jakoś nie pojawia się na tej liście. A szkoda. Nam spodobała się bardzo. Mojemu mężowi, miłośnikowi piwa bardzo przypadła do gustu wiadomość, że Breda to drugie miasto w Holandii posiadające największą ilość pubów na jednego mieszkańca. My, że względów komunikacyjnych zadowoliliśmy się przepyszną kawą i czymś, co mnie, łasuchowi, skradło serce. I nie, żebym nie kochała polskiej szarlotki. Ale ta tutejsza: po prostu fantastyczna. Nawet pokusiłam się po powrocie o zrobienie takiej na spotkanie z sąsiadami kończące sezon grillowy. Że mnie nie wyszła taka pyszna, to już inna historia. Ta w kawiarni, w centrum Bredy, pod kościołem Grote Kerk smakowała nieziemsko. Centrum z gotyckim kościołem, kamienicami i po tulipanach z drugim symbolem Holandii, czyli rowerami miało ten urok, który przyciąga niemiłosiernie. Po spacerze i kawie z szarlotką bardzo ciężko nam było dopuścić do siebie zdrowy rozsądek, który zdecydowanie mówił, że czas ruszać dalej.
Gdzie jest to „dalej”? W Kinderdijk. Pół godziny drogi z Bredy. To jedno z tych miejsc, których nie można ominąć w Holandii, ponieważ to by było trochę jak „być w Rzymie i papieża nie widzieć”. Kinderdijk to wioska położna na polderze. Polder, zgodnie z definicją internetową, to teren depresyjny, sztucznie osuszony i otoczony groblami w celu ochrony przez zalaniem. Polderów jest w Holandii około trzech tysięcy. Pomp podobno około pięciu tysięcy. A kiedyś do osuszania polderów używano nie pomp, ale właśnie wiatraków. W Kinderdijk stoi nadal 19 wiatraków, z czego większość jest w prywatnych rękach. Ich właściciele dostają dotacje od państwa, które mają pomóc w utrzymaniu dziedzictwa narodowego Niderlandów. Pani sprzedająca bilety,( 20 euro od osoby!) zwracała uwagę, aby nie próbować dostać do tych prywatnych wiatraków. Właściciele tam po prostu mieszkają i można zrozumieć, że nie przepadają za tymi tłumami, które się tam pojawiają, zwłaszcza w sezonie turystycznym




Natomiast wiatraki-muzea to namacalny dowód ciężkiej pracy rolników holenderskich. Te malutkie, ciasne przestrzenie, gdzie wszystko skumulowane było na tak małej powierzchni przywodziły mi na myśl nieistniejący już dom moich dziadków. Tam wszędzie królował etos pracy. Ogromnie ciężkiej.
W Kinderdijk pojawiły się chodaki, albo jak kto woli saboty. To część stroju ludowego. Tradycyjny sabot holenderski zrobiony jest z jednego kawałka drewna. Kobiety nosiły żółte, a mężczyźni czarne. Jest to na tyle ważna część tożsamości narodowej, że nawet była tradycyjnym prezentem ślubnym. Młoda para często dostawała w prezencie dwie pary podobnie zdobionych chodaków. Podobno w latach pięćdziesiątych każdy mieszkaniec Holandii miał parę takich „bucików”. Teraz kupują je głównie turyści. Co i my uczyniliśmy, tyle że w wersji mini, jako bibelocik na komodę. W kompleksie muzealnym Kinderdijk jest jeszcze coś. Możliwość zobaczenia ogromnych pomp, które przejęły z czasem rolę wiatraków w osuszaniu terenu. Ja, humanista duszą i umysłem, zostałam przez mojego męża zmuszona do podziwiana tych pomp, i słuchania o ich możliwościach. Słuchałam karnie. Dlatego, że mimo braku technicznego zrozumienia funkcjonowania całości konstrukcji, rozumiałam jednak geniusz ludzi, którzy wydzierali morzu ziemię metr za metrem. Drugim powodem mojej karności w zachwycie nad technikaliami bezpieczeństwa polderów był plan na dzień następny.


Wieczorem dotarliśmy do zarezerwowanego przez booking studia w centrum Utrechtu. Utrecht wybrałam na naszą bazę z kilku powodów. Główny to powód komunikacyjny. Jak zerkniecie na mapę Holandii, to okaże się, że z Utrechtu wszędzie najbliżej. Poza wszystkim po Amsterdamie, Hadze i Rotterdamie Utrecht należy do głównych miast Niderlandów.
No i nie bez znaczenia był fakt, że syn coś przebąkiwał o chęci studiowania na Uniwersytecie w Utrechcie. Po drodze oczywiście miał jeszcze kilka innych pomysłów na swoje życie akademickie, ale jak przeczytałam, że Uniwersytet Utrechcki, założony wprawdzie ponad trzysta lat po Uniwersytecie Jagiellońskim, ale wg. Akademickiego Rankingu Uniwersytetów Świata jest na siódmym miejscu uniwersytetów europejskich, to jakoś od razu wiedziałam, że będziemy mieszkać w Utrechcie. Zobaczcie co podświadomość może zrobić z naszymi planami wakacyjnymi! Utrecht poza wszystkim jest miastem z najwyższą wieżą kościelną kraju. Nic to, że samego kościoła już praktycznie nie ma. Za to mocno czuć w tym mieście atmosferę akademicką. Ilość młodych ludzi na metr kwadratowy jest wręcz nieprzyzwoita.
I te rowery! Są wszędzie. Rowery to był chyba główny stres komunikacyjny mojego męża. Był głównym kierowcą tej wyprawy i podsumowując cały wypad stwierdził, że nic go tak nie stresowało, jak świadomość nieprzyzwyczajenia polskiego kierowcy do koegzystowania w takim natężeniu ze ścieżkami rowerowymi. Trzeba przyznać, że rowerzyści pomykają naprawdę szybko po tych ścieżkach. Zdałam sobie z tego sprawę, kiedy rankiem następnego dnia po prostu śmignął obok mnie rodzić z kilkuletnim dzieckiem w koszyku za rowerem, z taką prędkością, że gdybym mniej ostrożnie i szybciej wyszła na ulicę, byłaby z tego najprawdopodobniej bardzo nieprzyjemna kraksa.
A gdzie się wybieraliśmy tego dnia? Do Amsterdamu! Tak naprawdę miasto nazywało się najpierw Amstellerdam.
Od rzeki Amstel i dam, co znaczy tama po niderlandzku.


Co najbardziej spodobało mi się w Amsterdamie? Kamienice. Po prostu mnie urzekły. Gdyby jeszcze pogoda była nieco bardziej łaskawa to i fotografie by to bardziej odzwierciedlały. Być może ich urok wziął się z tak banalnej kwestii jak wysokość podatków. Kiedyś wysokość podatków była uzależniona od szerokości fasady kamienicy. Im była węższa, tym niższy podatek. Co zatem robili właściciele, w dużej mierze kupcy? Budowali jak najwęższe budynki. Dlatego wnętrza tych kamienic do dzisiaj raczej nie grzeszą wielkimi przestrzeniami. No i jak żyć w takiej kamienicy? Jak żyć? Jak się wprowadzać, wyprowadzać? Przez okno! Jak przyjrzycie się kamienicom w Amsterdamie, to praktycznie wszystkie będą miały belkę z hakiem. Dzięki takiemu hakowi i linie wciągano towary, meble, cokolwiek!


Kamienice – kamienicami, ale co przyciągnęło mnie do Holandii? Malarstwo! Jako, że ten nasz wypad do Holandii miał być, potem jednak nie, a potem jednak tak, to nie miałam zarezerwowanej wejściówki do muzeum van Gogha. Pisząc to zerkam na stronę muzeum i możliwość zakupu biletów. W tym momencie nic nadzwyczajnego na tej stronie nie widać. Bilety wykupione na dwa dni do przodu i na najbliższy weekend. Niech was to nie zwiedzie. W sezonie letnim nie ma możliwości zakupu biletów wcześniej, jak na dwa tygodnie do przodu. Przechodząc obok wejścia do tego muzeum naszym oczom ukazała się kolejka, której nie powstydziłby się porządny peerelowski mięsny, kiedy do niego „rzucili” schab! Po prostu kocioł. Zatem musiałam zaakceptować fakt, że zostanę z malarstwem van Gogha bazując na moich albumach, filmie „Twój Vincent” i wystawie multisensorycznej, którą odwiedziliśmy rodzinnie w Katowicach.




Nie samym van Goghiem jednak żyje człowiek! Wiedząc to wszystko co powyżej, o możliwości zobaczenia oryginałów obrazów van Gogha, dzień zaczęliśmy od muzeum Rembrandta. Muzeum otwiera swoje podwoje dla zwiedzających o godzinie 10.00 rano. Byliśmy przed wejściem dwadzieścia minut wcześniej i nie byliśmy pierwsi w ogonku oczekującym na otwarcie. Muzeum zorganizowane jest w kamienicy, w której malarz mieszkał przez prawie dwadzieścia lat. Zgromadzono tu znaczące zbiory i malarstwa i grafik. Jednak jeśli ktoś chciałby zobaczyć w oryginale „Staż nocną” musi się pofatygować do Rijksmuseum. My się nie pofatygowaliśmy. Rijksmuseum to kolos, który codziennie odwiedzają tysiące. Mamy nieuleczalny brak akceptacji tłumów, zatem zamiast tego kolosa wybraliśmy Muzeum Miejskiego Amsterdamu, które uważane jest na jedno z najważniejszych zbiorów sztuki nowoczesnej. Oprócz Moneta, Cezanna i Picassa można tam zobaczyć naprawdę mocno nowoczesne podejście do sztuki. Im bliżej końca wystawy, tym bardziej nowoczesne to podeście było. Amsterdam ma wiele do zaoferowania i jeden dzień na zwiedzanie, to naprawdę za mało. I przypuszczam, że nawet dopalacze w postaci marihuany by nie zmieniły mojego zdania na ten temat. Natomiast przechodząc koło Coffesshopów charakterystyczny zapaszek w powietrzu kusił do grzechu!…
Dzień w Amsterdamie był mocno muzealny, zatem kolejny został zaplanowany jako lekka turystyka krajoznawcza.


Jedziemy do Goudy. Bo przecież gouda to oczywiście ser. Ale ser, który swoją nazwę wziął od nazwy miasta. Do Goudy zjechaliśmy dość wcześnie, na tyle wcześnie, aby wypić poranną kawę w towarzystwie holenderskiej szarlotki (znowu!) i podziwiać przy tym przecudnej urody, bardzo charakterystyczny, gotycki ratusz. Nie planowaliśmy wizyty w Rotterdamie, ale Rotterdam dopadł nas w Goudzie. Jeśli ktoś zapytałby mnie, czy znam jakiegoś niderlandzkiego filozofa, to przyszedłby mi do głowy tylko Erazm z Rotterdamu. Tyle, że Erazm nie był z Rotterdamu, ale z Goudy! W Rotterdamie spędził tylko cztery lata, a w Goudzie całe dzieciństwo.



Z Belgii wieźliśmy w ramach podarunków dla rodziny i przyjaciół belgijskie czekoladki. To co mogliśmy przywieźć z Holandii, będąc na dodatek w Goudzie? Pytanie retoryczne oczywiście. Zakup przeróżnych serów z tym mieście nie nastręcza żadnych trudności. Przebieraliśmy w różnych typach, smakach i kolorach do utraty tchu. Kupiliśmy nawet taki o smaku „trawki”. Ten zarezerwowaliśmy dla naszych nastoletnich dzieci, które jak to nastolatki, były absolutnie zaaferowane możliwością skonsumowania takiego sera właśnie.
Gouda kojarzy się jednoznacznie z serem, ale to też miasto znanych ciastek z syropem karmelowym „stroopwafels”, które kładzie się na kubeczku z gorącym napojem, a potem zjada, kiedy para z kawy czy herbaty odpowiednio nagrzeje ciastko. Tego też zakupiliśmy odpowiednie ilości. Po pierwsze dlatego, że mój młodszy syn uwielbia te ciastka, a po drugie dlatego, że kojarzą mi się bardzo przyjemnie z rozpoczęciem mojej kariery zawodowej. Moim pierwszym szefem był Holender, który uwierzył we mnie i mnie zatrudnił. Osobę bez doświadczenia i świadomości tego, co ją czeka w korporacji. Dzięki niemu weszłam płynnie w tryby organizacji, która potrafi zmiażdżyć. Na pożegnanie, kiedy wyjeżdżał z Polski powiedział mi, żebym wreszcie uwierzyła w siebie, bo mogę wszystko. W ramach prezentu pożegnalnego dostałam plakat z napisem „Only if you really give it a try, can you say something is impossible.” Plakat cały czas wisi and moim biurkiem. Od niego właśnie w każdy poniedziałek dostawałam stoopwafels, kiedy po weekendzie wracał do pracy w polskim oddziale francuskiej korporacji, która nas zatrudniała. I znowu podświadomość zarządza rzeczywistością łącznie z planami wycieczek wakacyjnych. Gouda jawi mi się jako jedno z najprzyjemniejszym miejsc w Holandii.
To było przedpołudnie. Natomiast popołudnie zaplanowaliśmy w Delft, czterdzieści minut jazdy z Goudy. Spacer po mieście rozpoczęliśmy od lekkiego obiadu. Tego dnia słońce łaskawie pojawiło się na niebie, dlatego sałatka na tarasie restauracji przy rynku od razu smakowała lepiej. To chyba dobry moment aby skomentować to, co Holendrzy jedzą. Ciężko będzie wam znaleźć tam klasyczny, wschodnioeuropejski obiad. Ciepły posiłek mieszkańcy Niderlandów jedzą zazwyczaj wieczorem. W południe będą to głównie sałatki, przeróżnego rodzaju kanapki, kiełbaski, śledziki na talerzu. Ci, którzy szukają podobieństw między narodami zapewne ucieszą się na wieść, że najbardziej tradycyjną holenderska zupą jest grochówka. Na dodatek podawana w bliski nam sposób: z kiełbasą, z chlebem i z boczkiem!


Jak już zjedliśmy nasze sałatki to ruszyliśmy na dalszy spacer. Na rynku odbywał się właśnie jakiś happening, ale mimo najszczerszych chęci nie rozumieliśmy jaki jest cel demonstrantów. Po prawie dwóch latach pracy z Holendrem jako szefem zostało mi w głowie kilka podstawowych zwrotów grzecznościowych, ale to niestety wszystko. Delft, podobnie jak inne miasta regionu zachwyca rynkiem, czyli Grote Markt i ratuszem. Tym razem renesansowym. Ale to, po co wszyscy przyjeżdżają do Delf to wyroby fajansowe, o charakterystycznym, niebieskim kolorze zdobień. Całe centrum pełne jest małych sklepików i pracowni, gdzie można zakupić te piękności i przyjrzeć się procesowi zdobienia. Jeśli chcecie, to możecie fantazjować o zakupach tych cudeniek. Nie boję się o wasze portfele, ponieważ ceny tych cudowności są dość skutecznym hamulcem. Nie byłabym jednak sobą, gdybym jakiegoś drobiazgu nie kupiła. Fajansowe podstawki pod kubeczki, z wiatrakami w charakterystycznym niebieskim kolorze leżą sobie teraz w moim salonie.



I co teraz? Czas na ciąg logiczny. Co jest w ciągu logicznym po zobaczeniu Delft?
Oczywiście, że Haga!
Czyli czas na „Grande Finale”!
Kto lub co łączy Delft z Hagą? On i ona. On to Johannes Vermeer, malarz pochodzący z Delft. A kim jest ona? „Who’s that girl?” – jak krzyczą plakaty wewnątrz i na zewnątrz Maurithuis, czyli Królewskiej Galerii Malarstwa w Hadze.
Odpowiedź jest tylko jedna: ona to „Dziewczyna z perłą”. Mona Lisa północy.
Około godziny 9.30 rano zaparkowaliśmy w centrum Hagi, na parkingu podziemnym, który według wszelkich znaków wydawanych przez Google maps był najbliżej adresu Korte Vijverberg 8. To adres Królewskiej Galerii Malarstwa w Hadze właśnie. Wyszliśmy z parkingu. Ja jakoś nie mogłam dojść do porozumienia z Google maps żeby określić poprawny kierunek. Gapiłam się w telefon zeźlona już brakiem współpracy z jego strony, kiedy w końcu zapytałam samą siebie, raczej retorycznie : „No to gdzie teraz?”.
Mąż odpowiedział wskazując ruchem głowy: „Tam!”
Aż jęknęłam na widok tego tłumu, czekającego przed bramką wejściową do muzeum. Mój mąż szybkim wzrokiem informatyka ocenił: dwa lub trzy autokary ludzi. Głównie Azjatów. Cóż nam pozostało. Czekaliśmy aż o godzinie 10.00 strażnik otworzy bramkę i wpuści oczekujących. Szczęśliwie tłum dość szybko rozmył się w korytarzach muzeum, łącznie z moim przerażeniem na jego widok. W muzeum można oglądać malarstwo między innymi Rembrandta, van Dycka, czy Vermeera. Jak przystało na dobry suspens, główny cel zwiedzających, czyli „Dziewczyna z perłą” znajduje się w ostatniej sali muzeum.


Muzeum polubiłam z trzech powodów.
Pierwszy powód: jest na ludzką miarę. Nie ma nic wspólnego z przytłaczającymi kolosami takimi jak Rijksmuseum czy Luwr.
Drugi powód: ma świetny sklepik z pamiątkami, gdzie oprócz ołówków, piórników, pamiętników, zeszytów czy siatek na zakupy z reprodukcją „tej dziewczyny”, można kupić w naprawdę przyzwoitej cenie (wg. mnie taniej niż w Polsce) albumy malarskie. Nie omieszkałam kupić sobie takiego, z kompletem prac Vermeera.
Trzeci powód jest nieoczywisty. Z biletem wstępu do Maurithuis, dostaje się możliwość wstępu do drugiej części muzeum; galerii położonej w innym budynku. Tyle, że większość zwiedzających tam już nie trafia. My trafiliśmy.

Po zwiedzaniu dopadł nas mały głód. Jakby w odpowiedzi od razu pojawił się na horyzoncie plakat informujący o możliwości skosztowania śledzia w bułce. Fanką śledzi w takiej naturalnej formie nie jestem. Jedyne, które zawsze mi smakują, to te u teściowej. Trzeba przyznać, że ma kobieta rękę przy ich wyborze. No, ale! Przecież uprawiamy „ local food turystykę”, jak to kiedyś określił mój mąż. To śledzia w bułce trzeba spróbować. Spróbowaliśmy i był przepyszny! Czyli przystawka już za nami. Poszukaliśmy jakiegoś miejsca na obiad, który jak to zwykle w Holandii, był sałatką i niestety powolnym krokiem ruszyliśmy na parking. Nie chcieliśmy wracać późno z Hagi do Utrechtu, ponieważ następnego dnia ruszaliśmy w drogę powrotną do domu. Spakowani, wysłaliśmy pożegnalnego sms’a organizacyjnego do właścicielki mieszkania. Jako, że wszystkie te czynności poszły nad wyraz sprawnie, to zostały nam jakieś dwie godziny wieczoru. Przecież nie pójdziemy spać o siódmej! Pomysł na wieczór mógł być tylko jeden. Scarlett Johansson i Colin Firth w rolach głównych. Tytuł; „Dziewczyna z perłą”! Jeśli nie przepadacie za malarstwem, ale lubicie kino, to ten film może być świetnym rozwiązaniem. Stworzony dosłownie ze scen przedstawionych na obrazach Vermeera. Z jednym zamachem zaliczycie dobry wieczór filmowy i poznacie malarstwo jednego z najbardziej znanych malarzy świata.
Czas do domu. O piątej rano opuściliśmy miejsce parkingowe nieopodal wynajmowanego mieszkania. Jedne z najdroższych. Generalnie parkingi i bilety do muzeów, to była najdroższa część tych wakacji. Jednak, jak to zauważyła moja druga połowa, nawet koszt parkingów w Amsterdamie czy Utrechcie nie przekroczył kosztu godziny parkowania na prywatnym parkingu w Karpaczu, który to koszt mieliśmy nieprzyjemność ponieść minionej majówki.
Wieczorem parkowaliśmy pod własnym domem.
Zostały nam trzy dni urlopu. Byłam bardzo mocno świadoma tego, jak bardzo jednostronny to był urlop. Większość atrakcji było nakierowanych na moją przyjemność. Tylko pojedyncze przyjemności trafiały w gust mojego męża. Nie mogłam wszystkiego zwalić na brak pogody. Wymyśliłam zatem, że teraz ja sprawię mu trochę przyjemności!
I wyrzućcie wszelkie brudne myśli, które już pewnie pojawiły się w waszych głowach. Mój mąż doskonale wie, co uwielbia, a co mnie sprawia ogromną trudność. Ona kocha jeść. Ja nienawidzę gotować. Kiedy on chce być naprawdę złośliwy, to mówi, że tak dobrą figurę po dwudziestu latach małżeństwa ma tylko dzięki mojej kuchni. I tylko ci, którzy nas znają, wiedzą ile w tym stwierdzeniu perfidii i złośliwości. To tak tytułem nakreślenia sytuacji.
Zabieram się do roboty.
Pierwszego dnia rozpoczęłam z „wysokiego C”. Zabrałam się za pierogi z kapustą i grzybami! Wiedząc, że to dla mnie wyzwanie, zaczęłam w porze śniadania. Koło południa na rodzinną grupę na WhatsAppie wrzuciłam serię zdjęć, która dokumentowała moje dzieło. Moja siostra wrzuciła tylko jeden komentarz, dość dobrze obrazujący skalę mojego wyczynu: „Piekło zamarzło”! Mąż był zachwycony. Dzieci nieco zdziwione. Tak czy inaczej wszyscy pochłonęliśmy te pierogi ze smakiem.
Menu na następy dzień: tłuczone ziemniaki z koperkiem, mizeria i prawdziwy kotlet schabowy. Mąż dopytywał czy to aby na pewno schabowy, i czy naprawdę sama zrobiłam. Jakieś myślii zaczęły krążyć po jego głowie. Dzieci też dziwnie na mnie patrzyły, znając moje podejście do kuchni.
Została niedziela. Będą gołąbki! Moja siostra już nawet nie komentowała zdjęć wysłanych do wiadomości rodziny. Wynikało z tego, że słów jej brakło.
Natomiast mnie niepokoiła mina mojej drugiej polowy. Siedział nad ostatnim gołąbkiem i ewidentnie się męczył. Jadłam te gołąbki razem z nim, więc wiedziałam, że wyszły bardzo smaczne. Zatem to nie mogła być kwestia jakości dania.
W końcu się odezwał: „Kochanie, do jakiego muzeum mógłbym Cię jeszcze zabrać?”
Pomyślimy! Pomyślimy! To była moja pierwsza myśl. Potem naszły mnie jednak wątpliwości. Czy ja tak bardzo kocham malarstwo, że będę w stanie za nie płacić tradycyjnym polskim obiadem?