Zakochałam się! Miłością absolutną, pełną, wypełniającą pierś. Miłością dojrzałą, świadomą, wyczekaną. Miłością pewną siebie, po iluś tam zakochaniach, zawrotach głowy i przysłowiowych motylach w brzuchu.

Zakochałam się w Belgii!

Po kilku ładnych latach podróżowania, jak to powiedziała koleżanka z pracy, w miejsca nieoczywiste, lub oczywiste, ale jednak dalsze mentalnie, zdecydowaliśmy z mężem, że tym razem jedziemy do „starej” Europy. Do Belgii.

„W Belgii. Czyli gdzie”. To książka napisana przez Marka Orzechowskiego, dziennikarza przez lata pracującego w Belgii. Tytuł bardzo dobrze oddaje sytuację Belgii. Bo przecież i jako Polacy i jako Europejczycy wiemy co nieco o Francji, Paryżu, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii czy Rzymie. Nawet kilka słów wykrzeszemy z siebie zapytani o Rumunię. Przecież Drakulę vel Vlada Palownika zna każdy. A co wiemy o Belgii?

No właśnie… Nic? Niewiele? My też przed tymi wakacjami niewiele wiedzieliśmy.

Dlatego w ostatni weekend lipca spakowani wsiedliśmy bladym świtem w samochód, zostawiając dom na laskę i niełaskę dwóch nastolatków.  Aaaaa…. Zapomniałam napomknąć, że to były pierwsze od lat wakacje tylko we dwoje? Starsza latorośl już dawno odmówiła podróżowania z nami. Tym razem miała nawet sensowny powód: pierwsza praca. Wakacyjna bo wakacyjna, ale jednak! Młodszy syn już od kilku miesięcy odgrażał się, że nie jest zainteresowany rodzinnymi wakacjami. I w końcu, któregoś wiosennego dnia, kiedy dzwonił już ostatni dzwonek przypominający o tym, że planów na wakacje brak, również on postanowił zawalczyć o swoją nastoletnią niepodległość. Twardo zakomunikował, że nigdzie z nami nie jedzie! Jak nie, to nie. Przecież siłą do bagażnika nie wrzucimy!

Czyli, wakacje we dwoje! Druga młodość. I wiecie co? Polecam!

Pierwsza rzecz, która nam się od razu rzuciła w oczy: czas podróży. Kiedy podróżujesz z dziećmi, nawet już nie najmłodszymi lub w większym składzie, to przystanki pt. „siku, kupka, tankowanie, rozprostowanie kości” zabierają jakieś rozpasane ilości czasu. A tutaj? Dwa przystanki: na szybki lunch i drugi na tankowanie. I późnym popołudniem jesteśmy na miejscu. W Ostendzie. Wita nas przemiła właścicielka i oprowadza po przecudnej urody domku dla gości, z dwoma tarasami, z przepięknym ogrodem. Macie coś takiego, że pierwszy impuls nastawia Was dobrze lub źle? Ja mam. I jeśli to pierwsze wrażenie jest złe, to muszę walczyć mentalnie ze sobą, żeby przestawić wajchę samopoczucia na dobrą stronę mocy. Tutaj nie musiałam. Wszystko zagrało od razu! Szybka lokalizacja sklepu i zakupy piwa. A jakże! Przecież to Belgia. I wieczór spędzaliśmy na tarasie naszego domku popijając belgijski browar. Wakacje się zaczęły!

Plan na nie był następujący: poranki i przedpołudnia na plaży. Potem obiadek. A popołudniami jakieś wycieczki.

Jak popatrzycie na mapę Belgii, i sprawdzicie czasy dojazdu do kilku znanych miast w okolicy, to plan był wręcz idealny. Nie miał prawa się nie udać. Już tym zdaniem zasugerowałam, że się nie udało. No… nie do końca. Jednego nie wzięłam pod uwagę: pogody!

Pamiętacie lato 2023? I te wszystkie filmiki w mediach społecznościowych znad Bałtyku, pokazujące, że można jeść zupę w deszczu, lub leżeć na plastikowych leżakach… też w deszczu?

Nad Morzem Północnym nie było aż tak źle, mimo że nazwa morza mogłaby co innego sugerować! Mimo iż pierwszy dzień dawał trochę nadziei, to o plażowaniu jednak nie mogło być mowy. Zatem co? Zatem spacer! Pierwszy dzień spędziliśmy w Ostendzie, którą statusem można przyrównać do naszego Sopotu lub litewskiej Połągi. Ostenda stała się „królową belgijskich kurortów nadmorskich”, ponieważ upodobała ją sobie belgijska rodzina królewska. Dla takich jak my, znających humory bałtyckiej aury, pogwizdywania wiatru na promenadzie nadmorskiej raczej nie mogły być zniechęcające. Ten typ pogody w jakimkolwiek miejscu na świecie niechcący wyciąga z turystów niewerbalną informację z jakiej strefy klimatycznej pochodzą. Koszulki i krótkie spodenki mieszają się z pikowanymi kurtkami. My należeliśmy do tej grupy, której bliżej było do koszulek i spodenek. Tak naprawdę ten typ pogody, to najcudowniejszy czas na miejskie spacery. Dlatego Ostenda, mimo tego, że to tak naprawdę nowoczesne miasto, bez zabytków o większym znaczeniu, urzekła nas swoją nowoczesną prostotą. Z mojej perspektywy mogłam zakosztować zapomnianej przyjemności miejskiego spaceru w miejscu, w którym czuję się bezpiecznie. I nie chodzi mi o bezpieczeństwo fizyczne. Nie czułam się zagrożona ani na Kubie, ani w Maroku ani nawet w Palestynie czy Izraelu. Chodzi raczej o bezpieczeństwo mentalne. O poczucie znajomości kultury świata, w którym właśnie się obracasz. I to poczucie włączało od razu specjalny guziczek, który pozwalał na dodatkową swobodę, a tym samym na pochłanianie przyjemności z pobytu w tym miejscu w stu procentach.

A było co pochłaniać! Po przejściu całego miasta wzdłuż i wszerz czas był najwyższy na obiad. Co można zjeść na pierwszy obiad w Belgii? Oczywiście, że małże w frytkami! Cudowne, pachnące, aromatyczne z belgijskimi frytkami, czyli chrupiącymi na zewnątrz i aksamitnymi w środku. Do tego buteleczka białego wina i…. bardzo nie chciało nam się wstawać od stołu. W drodze powrotnej, z myślą o kolacji na naszym pięknym tarasie w zamieszkiwanym domku, zakupiliśmy sobie gotowe zestawy sałatek z owoców morza. Takie zestawy można było zakupić w ciągu stoisk przy promenadzie. To był moment kiedy człowiek rozumiał powiedzenie, że je się oczami. Mózg wyłączał swoje funkcje myślowe na widok tych piękności, a moja dość duża decyzyjność gdzieś się chwilowo zapodziała. Może ten zestaw ? A może jednak ten?  W końcu coś wybraliśmy i dość późnym popołudniem dotarliśmy na nasz taras, zbaczając po drodze do pobliskiego sklepu po kolejny rodzaj belgijskiego piwa.

Na dolnym tarasie dane nam było wypić późno-popołudniową kawę – to mój mąż. I herbatę – to ja. Za to kolację jedliśmy w łóżku, spoglądając od czasu do czasu na górny taras, wtedy już tonący w deszczu. Szybkie sprawdzenie prognozy pogody na następne dni nie pozostawiało żadnych wątpliwości: będzie lało.

Nie od parady jestem panią „magister od plecaka”. To taka złośliwość w stosunku do absolwentów kierunku Turystyka i Rekreacja na krakowskiej AWF. Wyciągamy plan B, czyli malarstwo flamandzkie! To oczywiście myśl przewodnia planu B. Należy sobie postawić pytanie czy on rzeczywiście był planem B? Sama przed sobą muszę przyznać, że on zawsze był planem A, tylko musiał być  odpowiednio przedstawiony jako plan B, aby nie wystraszyć mojej drugiej połowy.  

I tutaj winna jestem słowo wyjaśnienia, abyście Państwo nie odebrali niepoprawnie nastawienia mojego męża. To rzeczywiście nie jest typ, dla którego muzea malarskie znajdują się na liście top 5 letnich rozrywek. Jednak pewien poziom akceptacji na takie spędzanie czasu u niego jest. Natomiast zerkając na prognozę pogody na kolejne dni wiedziałam, że ta cieniutka granica jego akceptacji dla intensywności wizyt muzealnych może być przekroczona…

Nie ma co się zamartwiać na zapas. Zaczynamy z wysokiego „C”. Plan na dzień następny: Brugia!

Aby wprowadzić się w nastrój wieczór spędziliśmy z piętnastoletnim już filmem „Najpierw strzelaj potem zwiedzaj”, z Colinem Farrellem w roli głównej. Kto wymyślił ten polski tytuł? Na to powinien być jakiś paragraf! Oryginalna wersja tytułu „In Bruges”, czyli po prostu „ W Brugii” jest dowodem na to, że mniej znaczy więcej!

Film świetny i mocno się zastanawiam, czy rekomendować oglądanie go po wizycie w Brugii, czy przed. Obie wersje mają swoje dobre strony. Film oprócz historii kryminalnej naprawdę skupia sią na Brugii i mocno, lecz nienachalnie eksponuje jej flagowe miejsca.

Zatem rano wsiadamy w samochód. Przed nami tylko pół godziny drogi. I tu chyba moment na dygresję.

Podróżując wiele razy do Francji nasłuchałam się z ust Francuzów historyjek i dowcipów o Belgach. Raczej niepochlebnych. Sąsiedztwo Francuzów i Belgów to trochę tak jak nasze sąsiedztwo z Czechami czy Słowakami. Niby lubimy, ale jak nadarzy się okazja na złośliwość, to od razu wykorzystamy.

Po Francji krąży taki dowcip:

 – Ile razy w Belgii można nie zdać egzaminu na prawo jazdy?

 – 10! Jak nie zdasz za dziesiątym razem to dostajesz białe tablice z czerwonymi oznaczeniami!

I tutaj zazwyczaj ma miejsce wybuch śmiechu.

Perfidia tego dowcipu polega na tym, że czerwone oznaczenia na białym tle to po prostu belgijskie tablice rejestracyjne. Francuzi jak widać, i z tego co wiem podobnie Niemcy, nie mają za wysokiego mniemania o Belgach jako kierowcach.

Tutaj trzeba jednak oddać sprawiedliwość złośliwym sąsiadom. Ten dowcip nie wziął się znikąd. Do początku lat siedemdziesiątych w Belgii nie było kursów i egzaminów na prawo jazdy. Każdy, kto zgłaszał do urzędu zakup samochodu i chciał go zarejestrować, z automatu dostawał prawo jazdy! Czyli do teraz po belgijskich drogach jeździ pokolenie naszych rodziców, które nie musiało udowadniać, że zna przepisy ruchu drogowego.

Teraz jednak nie stwierdziliśmy, aby jazda po Belgii byłą jakoś specjalnie niebezpieczna. Wręcz odwrotnie. Jedziemy drogą trzypasmową do Brugii. Przed nami Dacia, za nami Ferrari i… nikomu do głowy nie przyjdzie wyprzedzać. Szacunek do przepisów ruchu drogowego jest tutaj bardzo duży. Albo do wysokości mandatów za ich przekroczenie! Niezależnie od powodu takiego zachowania na drodze, jazda po krajach Beneluksu jest bardzo przyjemna! Bez tego nerwowego skupienia, jakie ja mam na niemieckich autostradach, gdzie trzeba być zawsze przygotowanym na to, że lewym pasem może popędzać jakiś samochód z prędkością 200 km/h.

Ja, jak to ja, zrzuciłam nas z łóżka stosunkowo wcześnie, to i w Brugii na parkingu w centrum miasta miejsce znaleźliśmy bez problemu. Kiedy wyjeżdżaliśmy późnym popołudniem, był wypełniony po brzegi. Pamiętajcie, kto rano wstaje, ten łatwo znajduje miejsca parkingowe!

Z parkingu pierwsze kroki skierowaliśmy do Groeningemuseum. Instytucja ma opinię aktywnej, prężnie działającej. I chyba to prawda. Wchodząc tam czuje się życie, a nie zatęchłą historię, mimo, że historia wisi na ścianach. Nawet ci mniej zainteresowani na pewno skojarzą „Sąd Ostateczny” Hieronima Boscha, czy „Sprawiedliwość Kambyzesa”  (który tak zainteresował bohatera granego przez Colina Farrella!), który pokazuje nic innego jak wyrok i wykonanie wyroku: obdzieranie ze skóry! No i flagowy eksponat tego miejsca: Portret Margarety van Eyck autorstwa Jana van Eycka. Byliśmy w Brugii od godziny, a ja już wiedziałam, że kocham to miasto. Jeśli kiedyś wiatr was tam zawieje, nie omińcie tego muzeum.

Wyszliśmy stamtąd wprost na przystań turystyczną, gdzie dosłownie z marszu wsiedliśmy do łódki, która zabrała nas na wycieczkę po kanałach miasta. Widok na miasto z zupełnie innej perspektywy nas zachwycił. Nie jestem do końca pewna czy to sam widok, czy szarmancki kapitan, który opowiadając o mieście wyrzucał z siebie dowcipy i żarciki po angielsku, po francusku i po flamandzku z równym urokiem – sądząc po reakcjach turystów. Płynąc po kanałach z zamkniętymi oczami można było wyczuć jedno z tutejszych muzeów: muzeum browarnictwa. Stosowny zapach od razu został szybko zidentyfikowany przez wszystkich mężczyzn na pokładzie!

Przy okazji różnych dygresji kapitan potwierdził również globalne ocieplenie. Opowiadał, że będąc dzieckiem, razem z kolegami w zimie ślizgali się po miejskich kanałach jak po naturalnych ślizgawkach. Kanały zamarzały.  Podobno od dobrych dwudziestu lat nie zamarzły.

Po muzeum i po wodnej wycieczce czas był na obiad. Zjedliśmy go w jednej z restauracji na Grote Markt. Cały plan filmowy „In Bruges” leżał u naszych stóp: przepiękne kamienice i przede wszystkim Belfort van Brugge – czyli wieża, która jest symbolem Brugii. Potem czekał na nas jeszcze  ratusz, most Św. Bonifacego, kościół Najświętszej Marii Panny i Bazylika Świętej Krwi w Brugii, plac Burg i oczywiście ulica Rozenhoedkaai. Nie ma takiej możliwości abyście po zobaczeniu tego wszystkiego nie zgodzili się ze mną, że Brugia to jedno z najpiękniejszych miast w Europie! Po wydaniu fortuny na belgijskie czekoladki, które miały być upominkami dla rodziny i znajomych, zakończyliśmy dzień późnym popołudniem zamawiając w cukierni klasykę klasyki, czyli belgijskiego gofra.

Nie sądziłam, że ja, absolutna fanka polskich gofrów, które są symbolem lata nad Bałtykiem, mogłabym zwątpić w podstawy mojego światopoglądu kulinarnego. Nie wiem czy zwątpiłam, ale podstawy osadzone na polskich,  chrupiących gofrach, zabetonowane piramidkami bitej śmietany, zwieńczone truskawkami i jagodami polanymi płynną czekoladą – zostały naruszone. Przez gofry belgijskie. Te belgijskie robione są, w odróżnieniu od naszych polskich, z ciasta drożdżowego, bardziej zbitego w swojej konsystencji i już posłodzonego. My oczywiście zamówiliśmy je z bitą śmietaną. Nawet nie chcę się domyślać naszego poziomu cukru we krwi! Po tym doświadczeniu zrozumieliśmy, dlaczego tubylcy kupują gofry „nature”, a tylko turyści z dodatkami. Wracaliśmy z Brugii z poczuciem takiego spełnienia i przyjemności, że bez trudu przekonałam moją drugą połowę do kolejnego wypadu.

Tym razem Antwerpia!

Z Ostendy do Antwerpii mamy jakieś półtorej godziny jazdy. Parkujemy niedaleko centrum i zaczynamy od zamku Het Steen. Zamek na pewno nobliwy, ponieważ z XIII wieku. Jednak to wszystko, co poruszającego mogłabym o nim powiedzieć.

Za to dużo przyjemniej było na Grote Markt, którego centralną część zajmował charakterystyczny ratusz, perła renesansu, obwieszona flagami Antwerpii, Flandrii, Belgii, Europy i ONZ, flagami państw, które są członkami Unii Europejskiej oraz państw, które mają konsulaty w Antwerpii.

Na Antwerpię też miałam „malarski” plan. W Antwerpii znajduje się muzeum, dom jednego z największych malarzy świata: Petera Paula Rubensa. Już zacierałam ręce na myśl o zwiedzaniu.

Jednak po zamku Het Steen to było drugie rozczarowanie Antwerpii: wyobraźcie sobie, że w pełni sezonu turystycznego rozpoczęto renowację budynku muzeum. Do tej  pory jest zamknięte! Wylałam w przestrzeń galaktyki (czyli w twarz mojego męża) całą moją frustrację. Galaktyka, o ile mi wiadomo, nic sobie z tego nie zrobiła, a mąż to dzielnie zniósł. Nie pozostało nic innego jak skierować swoje kroki do Katedry Najświętszej Marii Panny w Antwerpii. Dlaczego? Dlatego, że katedra należy do najwyższych budowli sakralnych na świecie, jest przykładem gotyku brabanckiego i… wiszą tam cztery obrazy Rubensa. Chociaż tyle!

Rubens – Rubensem. Ale jakie jest Wasze pierwsze skojarzenie, kiedy słyszycie słowo „Antwerpia”?

Diamenty!

Antwerpia stanowi największy ośrodek przetwórstwa i handlu tymi szlachetnymi kamieniami. Podobno przez tutejsze pracownie przechodzi większość obrabianych diamentów świata. Jestem typem, który hołduje ośrodkom wiedzy i kultury. Muzea do takich zaliczam. Zatem poszliśmy do Muzeum Diamentów w Antwerpii.

I była to chyba najgorsza decyzja całych wakacji. Wejściówka do muzeum do tanich nie należała (a jakże, przecież o diamenty chodzi!) i jedno co mnie tam zachwyciło, to sposób eksponowania kamieni. Odpowiednie tło ekspozycji i oświetlenie wskazywało na to, że tubylcy znają się na swojej robocie i wiedzą jak wyeksponować blask i piękno tych cudności. Tylko… aż się boję to wyartykułować ! To było najnudniejsze muzeum w jakim kiedykolwiek byłam! Absolutnie nie polecam! Razem z moją drugą połową stwierdziliśmy, że stworzenie tak nudnych ekspozycji, gdzie gwiazdą jest tak nośna materia jak diament, powinno być karalne. I to przykładnie!

Wyobraźcie sobie te wszystkie namiętności, które targały ludźmi przez wieki, na samą myśl o diamentach. Wyobraźcie sobie te wszystkie istnienia ludzkie, które skończyły w niezliczonych więzieniach świata, ponieważ nie oparły się bezprawnej chęci posiadania. Wyobraźcie sobie te wielkie miłości, które popychały do wydawania majątków. Wyobraźcie sobie te wielkie fortuny, które rosły i upadały razem z tymi kamieniami.

Wyobraziliście sobie? Świetnie. Tylko przy planowaniu wycieczki do Antwerpii pamiętajcie, że ten kto tworzył to muzeum, nie miał takiej wyobraźni jak wy! Nuda, nuda i jeszcze raz nuda! Nie pytajcie jak to możliwe. Nie wiem.

Gdybym wiedziała to co wiem dzisiaj, zamiast muzeum diamentów wybrałabym Plantin-Moretus Museum z dwoma egzemplarzami biblii Gutenberga!

Rozczarowanie Antwerpią, zapewne niezasłużone dla tego miasta w kontekście całości jego piękna, leczyliśmy dodatkową porcją frytek, jak zawsze przepysznych i kawą na rynku, gdzie honoru Antwerpii nieustępliwie bronił ratusz.

Pozostaje tylko iść za radą małego rycerza: „nic to”. Zamykamy rozdział o nazwie Antwerpia a otwieramy nowy, o nazwie Gandawa. Gandaaawaaa!

Słyszycie ten dźwięk obiecujący zanurzenie się w historycznym gwarze średniowiecznego dobrobytu, niezależności, przywilejach? Słyszycie ten szmer zwojów sukna, przesypującego się zboża, lejącego się piwa?

To Gandawa w całej okazałości. Ze swoimi kościołami, wieżami, kamienicami, kanałami, małymi sklepikami, gdzie podobnie jak w Brugii, można utonąć w dobrodziejstwie nieskończonego wyboru czekolady i piwa. Jeśli z jakiś powodów nie udało wam się zakosztować rejsu po kanałach w Brugii, zawsze możecie zrobić to w Gandawie. Te dwa miasta wykreowały u mnie mentalny problem. Brugia zabrała mi rozum i duszę. Gandawa zaś nie daje za wygraną i wnosi apelację od wyroku spychającego ją na drugie miejsce. Wskazanie piękniejszego, bardziej urokliwego miasta spomiędzy tych dwóch jest tak samo niemożliwe, jak odpowiedź na najgłupsze z pytań zadawanych małym dzieciom: „Kogo bardziej kochasz, mamusię czy tatusia?”. W Gandawie polecam wszystko, a najbardziej wdrapanie się nie wieżę Het Belfort i podziwianie miasta z jej wysokości. Gandawa u waszych stóp warta jest ośmiu euro.

Wieczór na tarasie z kolejnym rodzajem piwa i kolejnym rozdziałem książki Pana Marka Orzechowskiego dopełnił dnia.

Kusiła mnie Bruksela. A właściwie nie sama Bruksela, uważana za najbrzydsze miasto Belgii, ile pola Waterloo, miejsce klęski Napoleona.

Na przeciwległej szali było Ieper, bardziej znane jako Ypres. Miejsce czterech wielkich bitew I wojny światowej. W drugiej bitwie pod Ypres Niemcy po raz pierwszy użyli chloru jako środka bojowego. W trzeciej bitwie pod Ypres po raz pierwszy użyto gazu musztardowego, od nazwy miasta zwanego iperytem. Zaś w 1944 roku miasto zostało wyzwolone przez 1 Dywizję Pancerną generała Maczka. Wybór okazał się dużo prostszy niż ten pomiędzy Brugią a Gandawą. Jedziemy do Ypres.

I już po drodze widać, że musimy nieco zmienić postrzeganie rzeczywistości wojennej. Dla mnie, dla nas Polaków II wojna światowa była i zawsze będzie cezurą dziejów. I trudno, żeby od narodów, które były sceną najkoszmarniejszych wydarzeń tej wojny oczekiwać innego podejścia. Jednak nie należy się dziwić, że dla mieszkańców Flandrii to właśnie I wojna światowa była tym, co nieodwracalnie zmieniło ich życie, rodziny, postrzeganie rzeczywistości.

Dla mnie I wojna światowa była wydarzeniem, po którym Polska odzyskała niepodległość. Błękitna armia, Piłsudski, I Brygada Legionów Polskich i radosne święto odzyskania niepodległości. To wszystko powoduje, że I wojna światowa w mojej głowie produkuje skojarzenia finalnie pozytywne. I sądzę, że niewiele pomylę się, jeśli rzucę twierdzenie, że tak może być z dużą częścią naszego społeczeństwa. Natomiast zupełnie inaczej jest choćby z mieszkańcami Flandrii.

I wojna światowa była wojną pozycyjną. Ustalony front na tych terenach trwał… i trwał. Próbując to sobie wyobrazić uzmysłowiłam sobie, że to mniej więcej tak, jakby kampania wrześniowa trwała cztery lata, lub bitwa pod Studziankami, lub Powstanie Warszawskie. Ludzie żyjący tam mieli front „za rogiem” przez cztery lata wojny. Ta wiedza pozwala nieco inaczej spojrzeć na Ypres i na to, że w tamtej okolicy małe cmentarze ofiar Wielkiej Wojny ludzie mają za swoimi ogrodami. Na drodze do Ypres co chwila pojawiają drogowskazy kierujące na kolejne cmentarze.  Największy i najbardziej znany z nich to Tyne-Cot, cmentarz żołnierzy Wspólnoty Brytyjskiej. Spacerując po nim i czytając napisy na płytach nagrobnych : „ Australian soldier of the Great War” można sobie tylko wyobrażać, że część żołnierzy można było przynajmniej zidentyfikować po mundurach swoich jednostek. Inni pozostaną jako: „a soldier of the Grat War”.

Ypres jest spokojnym, małym miasteczkiem, które ma dużo wspólnego z Warszawą. Też prawie przestało istnieć!

To co podziwiamy dzisiaj: kościoły, sukiennice, ratusz – to wszystko zostało odbudowane z gruzów. Jak Warszawa. Żeby zobaczyć jak strasznie miasto wyglądało w swoich najcięższych momentach, polecam zajrzeć do „In Flanders Fields Museum”, które znajduje się na rynku w Ypres. Ci, którzy tworzyli wystawy wiedzieli jak to się robi. Muzeum jest interaktywne, przemyślane, i wciąga. Może dlatego, że jest mocno skoncentrowane na indywidualnych opowieściach. Wojna wtedy przestaje być tylko faktem historycznym, datą w podręczniku do historii. Zaczyna być historią konkretnych ludzi.

I jeszcze maki! W kontekście wojennym my kojarzymy maki jednoznacznie: te spod Monte Cassino. Czy Feliks Konarski pisząc tekst tak nam znanej obecnie piosenki miał jakieś intuicyjne odniesienia do I wojny? Teraz raczej już nikt na to pytanie nie odpowie. Natomiast maki stały się symbolem I wojny światowej dzięki Kanadyjczykowi, podpułkownikowi Johnowi McCrae. To ona napisał  wiersz „In Flanders Field”, gdzie maki przykrywają miejsca bitew na polach Flandrii. W całym Ypres, pod pomnikami, w katedrze, czy wreszcie pod bramą Menin – wszędzie widać maki!

A jeśli lubicie historyczne klimaty wojenne, to dopełnieniem może nie wiedzy o Wielkiej Wojnie, ale raczej dopełnieniem świadomości tej części historii Europy będzie „Na Zachodzie bez zmian”. I całkiem świeży film w reżyserii Edwarda Bergera i książka bardzo dobrze wprowadzą w klimat Wielkiej Wojny.

Został nam ostatni dzień w Belgii. Za oknami nie zanosiło się na radykalną zmianę pogody, jednak pogodynka pokazywała jakieś minimalne przebłyski słońca. To słońce przekonało mnie, że skansen to będzie dobry pomysł na ten dzień. Muzeum Wału Atlantyckiego na obrzeżach Ostendy nawet na mnie, osobie kompletnie nie technicznej, nie inżynierskiej, zrobiło ogromne wrażenie. Nie mówiąc o moim mężu. Największym wyzwaniem było dotrzeć do wejścia do muzeum. GPS głupiał i dopiero po kilku nawrotkach i próbach zdecydowaliśmy się na zaparkowanie samochodu i dalsze, piesze poszukiwania. Może to była pierwsza część zabawy! Przecież szukaliśmy wejścia do monumentalnego systemu obronnego, zbudowanego przez Niemców jako obrona przed atakiem aliantów. Bunkry, stanowiska artyleryjskie, fortyfikacje, animacje pomieszczeń bardzo realnie opowiadały o tym, jak funkcjonowali tam żołnierze. Wszyscy pozytywnie zakręceni na punkcie historii wiedzą, że właśnie w Ostendzie jest najlepiej zachowany fragment fortyfikacji Wału Atlantyckiego.

Po takim dniu nawet mój mąż był gotowy na kolejne starcie z malarstwem flamandzkim.

Ta część czekała na nas w Holandii.

Jak mogłabym podsumować nasz tygodniowy pobyt w Belgii?

Tak, że to kraj, który powinien być bardzo bliski Polakom. Potężni sąsiedzi, czyli Holandia, Niemcy i Francja dawali często odczuć małemu sąsiadowi, gdzie jego miejsce według ich postrzegania sytuacji.

Holendrzy ukradli Belgom Bruegla i Rubensa. Malarstwo flamandzkie przypisywane jest w społecznym rozumieniu Holandii, zapominając, że duża część Flandrii to Belgia.

Francuzi ukradli Belgom Bejarta, Adamo i Jacques’a Brela. Przecież pół świata dałoby sobie głowę uciąć, że Brel to był Francuz.

A Belgowie dalej są. Warzą piwo. Mocno strzegą swojej prywatności i mają do siebie dużo dystansu.

Gorąco polecam i kraj jako kierunek turystyczny, i uszczknięcie kapki z belgijskiego nastawienia do życia!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *