Zmogło mnie. Dosłownie w 8 godzin.
Po średnio upojnym Sylwestrze i absolutnie, przyjemnie gnuśnym Nowym Roku nie miałam innego wyjścia jak tylko… iść od pracy. Zima jednak była na tyle złośliwa, że pojawiła się, z mrozem na poziomie -18 stopni na kilka dni, dokładnie wtedy gdy była przerwa noworoczna. Niby normalne, styczeń…zbójeckie prawo zimy…
Lepiej jednak efekt tego mrozu, czyli temperaturę w pomieszczeniach biurowych przypisać złośliwości skąd inąd pięknej pory roku, niż własnej głupocie. Jest nas w open space’ie (korpo mowa!) 15 osób i nikt podczas poświątecznych dni pracy, gdzie aurę za oknem można by raczej z Florydą kojarzyć niż z południową Polską, nie pomyślał, że to jednak nie Floryda i temperatura może się zmienić…
Poszliśmy sobie świętować cieplutkiego Sylwestra, a ogrzewanie zostało… na offie!!!! (korpo – to jednak druga natura człowieka).
Efekt?
Upojne 15 stopni w naszym biurze po powrocie. Szczęściarze posiadający własne, malutkie kanciapy szybko dobili do temperatur gdzie można było stukać w klawiaturę bez rękawiczek. A my? No cóż – my trwaliśmy dumnie na posterunku walki naszej organizacji w temperaturze biura, gdzie słupek rtęci szedł do góry beznadziejnie opornie.
Zapewne mój mąż byłby najszczęśliwszym z ludzi mogąc pracować w takiej temperaturze…
Paniom na pewno nie będzie obca taka scena:
Jesteście w domu. Jak cichociemny przemykacie obok zaworów kaloryferów, maskując waszą tajną akcję sprawdzaniem wilgotności ziemi w doniczkach na parapetach. Tak naprawdę zziębniętymi palcami przekręcacie zawór na maximum, ponieważ najzwyczajniej w świecie jest wam zimno przy temperaturze 21,5 stopnia Celsjusza i…Wtedy on, myślę oczywiście o naszych drugich połowach, ojcach naszych dzieci, współwłaścicielach kredytów hipotecznych we frankach szwajcarskich, (ale z tego co wiem dotyczy to wszystkich posiadaczy naturalnego testosteronu), on zawsze, trzy sekundy po waszej akcji, jak wyszkolony, czujny członek siatki admirała Canarisa wyrzuci z siebie stalowym szeptem słyszanym u sąsiada: „zostaw te kaloryfery!”….
O logiko, już mi się na usta ciśnie, że nie zabrałam ich i nie schowałam w kieszeni!
Ale to tylko przegrana potyczka. Jak mówią te, które mogą się pochwalić dłuższym stażem wspólnego mieszkania z płcią przeciwną, wojna będzie trwać. I najprawdopodobniej skończy się w wieku emerytalnym, kiedy to również u panów pojawia się zwiększone zapotrzebowanie na odpowiednią wysokość słupka rtęci! Tak, że… Drogie Panie – cierpliwości! Dane statystyczne wskazują na to, że wygramy tę walkę… na emeryturze!
Tak, tylko ja nie jestem facetem i 8 godzin w biurze gdzie temperatura nie dobiła do 18 stopni spowodowało, że wychodząc z pracy już miałam dreszcze i pociągałam nosem, a każdy mięsień szeptał do mnie: pod koc z ciepłą herbatką!
Ale ten koc nie tak szybko: dziecko trzeba na francuski zawieźć, obiad na następny dzień przygotować, żeby babcie miały wszystko gotowe, starszą pociechę z przyrody przed sprawdzianem przepytać i tym podobne wieczorne igraszki super matki-żony-kochanki. Z tą kochanką nie przesadzajmy: jak wreszcie dopadłam łóżka i wełnianych skarpet, prezentu od cioci, których pewnie nie powstydziłby się powstaniec warszawski, było już za późno. Nawet łaskawość szefa i zgoda na home office następnego dnia nie była w stanie stanąć w poprzek drogi hordom wirusów szalejącym już w moim organizmie. Grypsko było już panią sytuacji. Nawet nie próbowałam udawać w kolejny dzień, że pracuję z domu. Oczy jak u Azjaty, świszczący oddech i zadyszka przy wyjściu na piętro okraszone dodatkowo smarkami z nosa. Tak…nawet pracownicy korporacji tak wyglądają jak są chorzy.
No dobrze, jestem chora, ale to przecież mnie, super pracownikowi super firmy nie przeszkodzi w niczym… Zestawienie na calla z centrali podsumowującego wyniki roczne – mogę przygotować. Siedząc na kanapie pod kocem mogę uaktualnić klasyfikację dostawców w SAP. Wzór umowy dla dostawcy też damy radę zrobić. No i kalkulację „savingów” z moich kategorii dla centrali. Do tego kilka maili przypominających do tych, którzy zalegają mi z informacjami, bez których nie ruszę z kilkoma mniejszymi projektami.
(Kto wymyślił to pieprzone „business control”? a… no tak, pamiętam…ci, którzy uważają nas za potencjalnych złodziei ich dóbr – i tym sposobem mam poblokowany dostęp do większości potrzebnych mi raportów. A jak ich potrzebuję, muszę się prosić tych, którzy mają do nich dostęp!
Ale opieszałym, którzy kiedyś będą potrzebować danych generowanych z transakcji do których ja mam dostęp, z profesjonalnym korpo uśmiechem bardzo zajętej osoby rzucę w twarz, maskując oczywiście wszystko zatroskaną miną, że raczej do przyszłego tygodnia nie dam rady im tego zrobić. Mam deadline na swoje rzeczy!)
Taaak….
Tylko czy ja aby nie jestem na L4? L4 do którego mam pełne prawo i który to stan prawny charakteryzuje się tym, że nie wykonuje się stosunku pracy ze względu na zły stan zdrowia poświadczony odpowiednimi dokumentami?….
No jestem…na tym L4. I najlepsze jest to, że nikt mnie do tej pracy podczas zwolnienia lekarskiego nie zmuszał! (Stąd można łatwo wysnuć wniosek, że jestem pracownikiem korporacji o ludzkiej twarzy.)
Zatem dlaczego ja to robię? Dlaczego zamiast z termoforem pod kocem i z książką w ręce (lista zaległości filmowych też jak z Koluszek do Irkucka!) siedzę, a i owszem pod kocem, ale z moim służbowym laptopem i najzwyczajniej w świecie pracuję? Przecież oprócz wymienionych wyżej zaległości, które chciałoby się nadrobić z czystą przyjemnością, jak kret ze swojego kopczyka daje znać o sobie również lista domowych zaległości, już raczej nie tak przyjemna, której długość niechlubnie dorównuje zaległościom starego kinomana.
Jaka ciemna moc kazała mi nacisnąć Ctrl+Alt+Delete i w konsekwencji odczytywać kolejne maile? I co gorsza odpowiadać na nie? Dlaczego mam wyrzuty sumienia, że jestem tu a nie w korpo rzeczywistości w biurze? Tych wyrzutów sumienia nie jest w stanie zrównać z ziemią ani gorączka w okolicach 38,5 ani dreszcze, a najmniej już bóle mięśni czy śmiechu wart ból głowy. Moja połówka jabłka banalnie nazwała to pracoholizmem…
Moja dusza humanisty broni się przed tym oskarżeniem i macham szabelką argumentów długo i uparcie. Od męża nawet dość szybko udało mi się opędzić. Jednak człowiek ma jeszcze kolegów z pracy.
I dzwoni sąsiadka z biurka obok, z miłosiernym zapytaniem dotyczącym mojego stanu zdrowia. Ja oczywiście jak to każdy zbolały chorowitek szybko wpadam w słowotok ukazujący cały wachlarz męczących mnie dolegliwości. Nie omieszkam dodać kilka słów na temat tego co udało mi się zrobić do pracy.
Koleżanka, twardy babsztyl korporacyjny, ale jednak z dużą dozą zdrowego, poza-korporacyjnego rozsądku powiedziała dosadnie co myśli kończąc tym, że mój przypadek rzeczywiście nadaje się do lekarza. I coś mi intuicja albo resztki inteligencji podpowiadają, że wcale nie miała na myśli mojej grypy…
Czy ktoś daje L4 na pracoholizm?….