Dziwny to był Sylwester…

Niby podobny do kilku inny domówek, które w ciągu ostatnich lat się odbyły przy naszym udziale. Ale taki jakiś „nie sylwestrowy”…

Najlepiej bawiły się dzieci. Kuba odkrył gitarę swojej ciotki i coś tam zaczął brzdąkać. Nawet wyraził chęć pożyczenia jej. Teraz siedzi i zawodzi w swoim pokoju, i tylko od czasu do czasu dopytuje czy nie za głośno, i czy mnie nie irytuje to jego śpiewanie. Po czym po moim zapewnieniu, że absolutnie nie, z pewnym zdziwieniem nad cierpliwością własnej rodzicielki kontynuuje brzdękolenie.

Maciek z Zośką ganiali i bawili się w najlepsze. Oboje zgodnie stwierdzili o poranku że było suuuuperrr! Zośka odkryła prawdę życiową znaną każdemu imprezowiczowi: dzień po imprezie jest do kitu! Tyle, że ona do tego stwierdzenia doszła z zupełnie innych powodów niż klasyczny imprezowicz. Ale to naprawdę drobiazg. Prawda zasadnicza twardo została utrzymana.

Mamy Nowy Rok, 1 stycznia 2017 roku. Część z nas sprząta, część przysypia, część leczy kaca, część się martwi. A część łączy kilka tych czynności. Trzy pierwsze czynności na liście są oczywiste i jakoś nie czuję potrzeby ich wyjaśniania. A czwarta?

Czym się martwimy w pierwszym dniu Nowego Roku?

Tym co zawsze? Że jesteśmy o rok starsi, że znowu nie udało się zrealizować postanowień noworocznych, tych sprzed 12 miesięcy? Tym pewnie też.

Myślę, że oprócz mnie jest grupa ludzi która martwi się… o Polskę!

Jeśli ktoś dotarł do tej linijki to pewnie właśnie pomyślał coś w stylu: grubo pojechałaś! Ano grubo! Ale właśnie tak chciałam. Chciałam żeby to zabrzmiało mocno, patriotycznie. W swoim 42-letnim życiu nie miałam momentu kiedy to poczucie zmartwienia o swój kraj byłoby tak duże, że przysłoniłoby mi inne zmartwienia, teoretycznie dużo bardziej dotykające mnie w moim codziennym życiu. Oczywiście pamiętam stan wojenny, miałam wtedy sześć lat. Zapobiegliwość moich rodziców sprawiła jednak, że nawet generała Jaruzelskiego zamiast z teleranka pamiętam tylko z późniejszych odtworzeń, a nie z zakątków własnej dziecięcej pamięci. Odkąd jestem dorosła, albo raczej świadoma otaczającego mnie świata nie bałam się tak bardzo tego co przyniesie los.

Wczoraj między odpalaniem fajerwerków, popijaniem pysznego włoskiego wina i pogryzaniem torcika makowego miałam coś w stylu pokoleniowego „deja vu”. Prawie byłam pewna, że tak wyglądały dyskusje pokolenia naszych rodziców przy okazji imprez rodzinnych na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. A może tak wyglądały dyskusje podczas imprez rodzinnych w tym kraju od maja czterdziestego piątego roku? Poszłabym dalej w tych rozważaniach. Może tak wyglądały imprezy rodzinne w Polsce od Postania Listopadowego, przez Powstanie Styczniowe, kolejne wojny i ponad czterdzieści lat komunizmu?

Czyli jak? Pełne podniesionych głosów, mocnych dyskusji o możliwych scenariuszach tego co się zdarzy, nadziei że nie będzie tak źle, rozważań o kierunkach emigracji…

Pamiętam opowieści taty o tym, jak budując nasz rodzinny dom pod koniec lat siedemdziesiątych miał kilka zatwierdzonych projektów do wyboru. Pamiętam nasze pozbawione wyobraźni komentarze do tych dykteryjek z pozycji osób, które w tysiącach gotowych projektów poszukiwały właśnie swojego pomysłu na dom, a jedynym ograniczeniem było ograniczenie finansowe przy nieskończoności  możliwości i rozwiązań technicznych. Teraz zdaję sobie sprawę jaka przepaść społeczno-mentalna dzieli nas od tamtej epoki pełnej zakazów i braku możliwości wyboru.

Dlaczego dopiero teraz to do mnie dociera? Dlatego że utrata obecnego status quo ociera się możliwość?

Najzwyczajniej w świecie boję się kierunku w którym podążamy jako kraj. Kierunku, który przez ostatnie lata wydawał się naszą zaprzeszłą historią, albo jedynie rozwiązaniem państw Ameryki Południowej, gdzie strach przed komunizmem i poczucie krzywdy wyrządzone przez poprzedni system spowodowały taką złość i taką nienawiść u tych którzy kiedyś o wolność walczyli, że najprawdopodobniej nieświadomie ludzie ci stają się udoskonaloną przez czas i wiedzę wersją swojego dotychczasowego wroga.

Diabeł siedząc w piekle coraz szerzej się szczerzy w nieprzyjemnym uśmiechu na jego czarnej twarzy, a banalne porównanie z filmowym przejściem na ciemną stronę mocy nabiera innego znaczenia.

Czyli co nam pozostaje w odwiecznym poszukiwaniu wolności przez Polaków: Francja z odradzającymi się siłami skrajnie prawicowymi? Niemcy gdzie biedna Pani Merkel nie wie co zrobić z masami uchodźców? Anglia bo Brexicie, z którym sama nie wie co począć? Kraje skandynawskie, gdzie zabiorą nam dzieci po pierwszej kłótni o to, czego one chcą, a my uważamy, że nie możemy się na to zgodzić?

Z klasycznych kierunków polskich emigrantów pozostają nam jeszcze Stany Zjednoczone (?) Kanada i Australia. Daleko… bardzo daleko.

Mój dwunastoletni syn, który gdybym nawet bardzo się starała zachować wszelkie informacje, poglądy w tajemnicy przed nim i tak je usłyszy, powiedział dzisiaj wysiadając z samochodu i mierząc wzrokiem bryłę naszej rodzinnego gniazda, że smutno byłoby mu zostawiać nasz dom.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *