Już któryś raz znajomi ponawiali zaproszenie. Zaproszenie do Bułgarii. Jakiś czas temu kupili tam mieszkanie i chętnie się nim dzielili. I w tym roku stwierdziliśmy, że tak, to jest ten czas. Elastyczność wyboru terminu bardzo mocno wpisywała się w nasze potrzeby lata 2024 roku. Zaproszenie przyjęte!
Wizja mieszkania z tarasem i widokiem na plażę wpisywała się w również w narrację tegorocznego wyjazdu, innego niż zeszłoroczny krajoznawczy. Czyli w tym roku będzie plażowo i wypoczynkowo. Takie „prawie” all inculusive!
Po krótkim, ale jakże wspaniałym etapie rumuńskim, czyli po przejechaniu Trasy Transfogaraskiej, ruszyliśmy dalej na południe.
Jestem pokoleniem dzieci tych, dla których Bułgaria była synonimem luksusu schyłku czasów komunizmu. Złote Piaski, handlowanie kremem Nivea…. Takie nostalgiczne reminiscencje z dzieciństwa.
Po tygodniu spędzonym w Bułgarii po raz kolejny dociera do mnie mądrość powiedzenia mówiącego, że podróże kształcą. Kształcą, poszerzają horyzonty, zmieniają ogląd na pewne sprawy, dają do ręki argumenty w dyskusji, kształtują wyobraźnię. A trzeba tej wyobraźni mieć bardzo dużo, aby ten luksus z opowieści rodziców odnaleźć…
Sami zrozumiecie jeśli dotrwacie do końca tej opowieści.
Pamiętacie co było motywem przewodnim tych wakacji? Parkowanie!
Po walce o miejsce w Rumunii ten sam problem stanął nam na drodze w Primorsku. Nasi znajomi zrobili nam bardzo precyzyjną instrukcję dojazdu, łącznie z dotarciem do ich miejsca parkingowego, wykupionego razem z mieszkaniem. Taaaak…. Tylko ktoś bezczelnie z tego miejsca korzystał, a znalezienie jakiegokolwiek innego miejsca, podobnie z resztą jak w Sybinie, tutaj też graniczyło z cudem. Znajomości naszych gospodarzy spowodowały, że dostaliśmy w ramach sąsiedzkiej uprzejmości miejsce należące do hotelu tuż obok.
Z opowieści powakacyjnych dowiedzieliśmy się, że nasi gospodarze otwierają i zamykają tam sezon, i że tak naprawdę nigdy nie byli tam w pełni sezonu urlopowego. To wyjaśniało dlaczego nie mogli nas zrozumieć, kiedy tłumaczyliśmy ten szaleńczy tłok i ścisk ludzki i samochodowy w okolicach godziny 21.00 w Primorsku.
Większość gości naszych gospodarzy, korzystając z ich gościnności przylatuje do Burgas, do Primorska dociera taksówką i większości z nich miejsce parkingowe nie jest do niczego potrzebne. I ta wiedza chyba rozniosła się po takiej małej miejscowości, gdzie te parkingi są na wagę złota. Dlaczego naszły nas takie przypuszczenia? Ponieważ po tym, jak w końcu następnego dnia udało nam się pozbyć nieproszonych gości z naszego miejsca parkingowego w podziemiach budynku, to jeszcze co najmniej trzy razy zauważyliśmy, jak samochody na lokalnych blachach wjeżdżały na pewniaka w bramę kierującą na ten parking, i jak za chwilę wyjeżdżały stamtąd z kierowcą w widoczny sposób zniesmaczonym sytuacją. W naszym budynku na parterze była mała restauracyjka i siadywaliśmy tam na popołudniową lampkę wina. Bardzo szybko zorientowaliśmy się kto na tym małym parkingu parkuje i obstawialiśmy tych, którzy wjeżdżają tam na „ nasze” miejsce. Celowaliśmy praktycznie bez pudła.
Tylko skąd tam taki problem parkingowy? Ano stąd, że Primorsko zrobiło się kolejnym obleganym kurortem na bułgarskiej części wybrzeża Morza Czarnego. Parkowały tam samochody, których wartość ponoć była wyższa niż wartość naszego domu. Tak przynajmniej twierdził mój mąż. Wybudowano tam mnóstwo apartamentowców, tylko zapomniano o parkingach. Większość parkingów w mieście, zwłaszcza w pobliżu apartamentowców była zarezerwowana. I byliśmy świadkami jak twardo lokalna policja traktowała wszystkich tych, którzy te rezerwacje ignorowali. Odholowywanie takich śmiałków było na porządku dziennym.
To było drugie nasze zetkniecie się z lokalną, bułgarską władzą. Na szczęście byliśmy tylko obserwatorami. Pierwsze zetknięcie ze służbami bułgarskimi miało miejsce w czasie jazdy. Wjeżdżając z Rumunii do Bułgarii doświadczyliśmy czegoś, co można by nazwać albo zderzeniem światów, albo przeskokiem do innej rzeczywistości na peronie 9 i ¾ u Harego Pottera. Rumunia jest dużym krajem i na pewno ma jeszcze trochę dróg do wybudowania i naprawienia. Natomiast już teraz duża ich cześć jest na bardzo dobrym europejskim poziomie. A te wybudowane niedawno autostrady wyprzedziły o lata świetlne te niemieckie, czy włoskie. Skoro wyprzedziły niemieckie czy włoskie, to jak się mają do bułgarskich? Ano nijak. Nie mają się… Tutaj potrzebna jest duża doza wyobraźni, o której pisałam na początku. Dawno nie pisałam z taką stanowczością niczego, co miałoby tak negatywny wydźwięk, ale właśnie nadszedł na to czas. Bułgarskie drogi to koszmar. I nawet nie miałabym do jakości tych dróg uwag jako takich, przecież nie każde państwo stać na setki kilometrów kosztów, gdyby nie fakt, że za drogi krajowe w Bułgarii się płaci. Obowiązuje tam, podobnie jak w Rumunii czy na Węgrzech, system winietek. I to też jest jak najbardziej zrozumiała praktyka. Tutaj tylko dużo bardziej widoczna, ponieważ oprócz mocnego natężenia samochodów policyjnych, pilnujących ograniczeń prędkości na drogach krajowych do 60 lub 50 km/h, to służbami najbardziej widocznymi zaraz po policji są te w oznakowanych samochodach „BG Toll”. Ich zadanie to skanowanie numerów rejestracyjnych i szukanie tych, którzy nie uiścili opłaty. I tak naprawdę tej praktyki też nie miałabym prawa się czepiać, gdyby nie to, co przydarzyło nam się podczas naszej podróży powrotnej z Bułgarii. Bladym świtem wyjechaliśmy z Primorska kierując się do Kiszyniowa w Mołdawii. W pewnej chwili zwątpiliśmy oboje z mężem w sprawność aplikacji Google maps, kiedy pokierowała nas w naszym mniemaniu, przez nieoznaczone roboty drogowe. Ja już byłam w stanie przekonywać męża by zawrócił, ponieważ nie mogłam uwierzyć, że to droga dopuszczona do ruchu. Jednak widząc kolejne samochody i za nami, i nadjeżdżające z naprzeciwka… uwierzyłam. Jechaliśmy wysoko zawieszonym samochodem z napędem na cztery koła. Gdybyśmy zdecydowali się na Corollę, to na pewno coś byśmy urwali na tej drodze! A smaczku całości przejazdu przez ok 30 kilometrów tej… nazwijmy to szumnie „trasy” dodawał fakt pojawiania się co jakiś czas znaku informacyjnego, przypominającego o obowiązku zapłaty za jazdę tą drogą! Sarkazm i ironia tutaj nabierają innego znaczenia!


Dopowiem jeszcze, że z żadną ze wskazanych wcześniej służb nie mieliśmy przyjemności bliższego kontaktu, ponieważ karnie przestrzegaliśmy zarówno ograniczeń prędkości, jak i byliśmy posiadaczami elektronicznej winietki na określony czas. To jednak nie zmienia mojej opinii ani o stanie dróg, ani o podejściu bułgarskich służb, jawnie nakierowanych na zdobywanie pieniędzy tam, gdzie to tylko możliwe.
Ufff… ulżyło mi trochę jak to zwerbalizowałam. Cały ten przydługi akapit o parkowaniu i jakości dróg powstał po to, aby zobrazować ogólne wrażenie, jakie Bułgaria robi.
To chyba dobry moment na wygłoszenie banalnej opinii o tym, że dany status, choćby ten określający kraj luksusu w niegdysiejszym bloku wschodnim, nie jest dany raz na zawsze. O wszystko co się ma, trzeba dbać. A Bułgarii chyba jednak coś uciekło na przestrzeni ostatnich trzydziestu pięciu lat. Albo nic jej nie uciekło, ale kraje takie jak Rumunia, Czechy i przede wszystkim Polska, znacznie szybciej i lepiej odnalazły się w nowej rzeczywistości.
Na pewno nie chciałbym jednak zostawić Was z taką negatywną opinią o Bułgarii. Kilka pozytów jednak znajdę!
Zacznijmy od morza! I w Gruzji, i kilka lat temu w Rumunii odkryliśmy Morze Czarne. Morze było warte tej podróży. Cieplutka woda, złociutki piasek i ta ilość ludzi na plaży! Taka „na ludzką miarę”! Oczywiście szeregi leżaków na plażach hotelowych są. I nawet z nich skorzystaliśmy pierwszego dnia. Jednak dzięki podpowiedziom naszych gospodarzy następne dni zaczynaliśmy od kilkuminutowego spaceru, po którym dochodziliśmy do pięknej, miejskiej plaży, wcale nie dzikiej, tylko strzeżonej. Jej urok opierał się minimalnej ilości plażowiczów, nawet w pełni sezonu.


Kocham Bałtyk i jego plaże. Jednak jego urok skutecznie minimalizują wszechobecne na polskich plażach parawany. Tutejsza plaża nas zachwyciła. Można było leżeć i godzinami nie robić nic. Nikt z rodziny, a szczególne już moje rodzeństwo, nie było w stanie uwierzyć, że ja wytrzymam tydzień bez wycieczek i zwiedzania. Byli tak pewni siebie, że na rodzinnej grupie WhatsAppowej pojawiły się nawet zakłady na temat tego, ile dni tak wytrzymam. Moja siostra, historyk, świadoma niedalekiej odległości od Warny, miejsca bitwy i śmierci króla Polski i Węgier Władysława III, zwanego potem Warneńczykiem, obstawiła nawet ryzykownie dwa dni. Według niej tyle mogłam wytrzymać bez wycieczek krajoznawczych. Brat dość zachowawczo obstawiał pięć dni. Gdyby w grę wchodziły jakieś pieniądze, to by je stracili. Co to właściwie znaczy? Może tyle, że niczego nie można być pewnym na tej ziemi. Albo tyle, że nawet ja dochodzę do takiego momentu w życiu, że potrzebuję tylko odpoczynku. (Chociaż Warna kusiła!….)

Te kilka dni absolutnego odpoczynku skutkowały również tym, że z ogromną przyjemnością pochłonęłam trzy książki:
– „Kobiety Picassa” Jeanne Mackin – ta tylko dobra
– „Włodzimierz Szaranowicz – życie z pasją” autorstwa samego mistrza relacji sportowej i jego córki Marty – ta bardzo dobra!
– „Kolacja na cztery ręce” Paula Barza. To był audiobook czytany przez Panów Janusza Zadurę i Filipa Kosiora. Jeśli ktoś jest fanem audiobooków, ten wie co w świecie polskich audiobooków oznacza głos firmowany nazwiskiem Kosior. Dla mnie to hrabia wymowy, książę akcentu, król głosu. Po prostu cesarz gatunku! Możecie zatem przyjąć, że ta książka była absolutnie fantastyczna.
Jak do tego słodkiego nieróbstwa dodamy śniadania na trasie z widokiem na morze i plażę, to zaczniemy się ocierać o luksus!

Dopełnieniem przyjemności tego pobytu było jedzenie (przemilczę dodatkowe kilogramy, które wróciły ze mną do Polski, a których wcześniej Polska nie widziała…)
Leniliśmy się straszliwie, i nawet nie chciało nam się z plaży schodzić na jakiś normalniejszy obiad. Zatem plażowo podjadaliśmy kalmary z frytkami, albo coś, co przypominało smażone stynki.
Natomiast wieczorami próbowaliśmy kuchni bułgarskiej. Co jedzą Bułgarzy w takie upały jak w sierpniu 2024 roku? Przede wszystkim sałatkę szopską i bułgarski chłodnik: tarator! Jedno i drugie bardzo przypadło nam do gustu. Zwłaszcza tarator. Po przyjeździe zrobiłam go w domu, nieco tylko modyfikując. W mojej wersji chłodnik był znacznie gęstszy, wręcz zawiesisty poprzez zdwojoną ilość tartych ogórków. Orzechy też nieco postanowiłam złamać w tym przepisie. Oryginalnie tarator jest podawany z orzechami mocno posiekanymi, wręcz zmielonymi. Ja pokusiłam się podać go z orzechami lekko tylko potłuczonymi. Śmiem twierdzić, a mąż utwierdził mnie w tej kulinarnej bucie, że ta wersja była lepsza!



A co do dań głównych to należy oddać Bułgarom, że podobnie jak Gruzini czy Turcy, potrafią przyrządzać mięsa!
Mój mąż, gdziekolwiek nie jesteśmy, jeśli jest taka okazja, zawsze próbuje ośmiornicy. I stwierdził, że właśnie w Bułgarii zjadł najlepiej przyrządzoną ośmiornicę. Zawsze mu coś uszczknę z talerza (czego on oczywiście serdecznie nie znosi!) i muszę się z nim zgodzić. Ani we Francji, ani we Włoszech, ani w Chorwacji, nigdzie nie zjedliśmy tak pysznej ośmiornicy, o innych mięsach nie wspominając!
I owoce! Jak ja zazdroszczę wszystkim południowym krajom, gdzie owoce ogrzane jednak zupełnie innym słońcem, wznoszą się na inny poziom smaków i zapachów!


Co dał mi tydzień w Bułgarii?
– Wiedzę, że szczegóły w postaci dróg potrafią zepsuć nieco przyjemności, jednak nie ma sensu skupiać na się negatywach, ponieważ pozytywów jest znacznie więcej.
– Żal, że jednak kilku miejsc nie zobaczyłam… (hmmm… Ta Warna, i nie tylko ona, wraca natrętnie w myślach!)
– Opaleniznę, jakiej nie miałam od czasów studiów i trzymiesięcznych pobytów we Francji.
– Pewien rodzaj utwierdzenia się w świadomości, że mieszkam w kraju, który mimo wszystkich wad, których pewnie mnóstwo możemy wymienić, jest jednak ciągle dobrym miejscem. I na tym określeniu poprzestańmy.
Całkiem przyjemny zestaw pourlopowy.