To był styczeń 2018 roku. Wieczór jak zwykle nieco pracujący, gdzie zamiast przepytywać dziecko do sprawdzianu z historii nadrabiałam korpo-obowiązki. I jakiś impuls, przeczucie, jak zwał tak zwał, ale to coś spowodowało, że wyklikałam sierpniowe połączenia Warszawa-Tbilisi. Pięćset kilka złotych polskich na głowę tam i z powrotem. Szybka wymiana zdań z mężem na temat tego czy nasze pociechy, wtedy w wieku 10 i 14 lat, nadają się już na taką wycieczkę. Tak –nadają się! I resztka zdrowego rozsądku, aby poczekać z kupieniem biletów do następnego dnia, aż szef potwierdzi mój urlop wypisywany w służbowej aplikacji koło północy, aby na pewno ta kwestia nie uciekła w korpo-zgiełku następnego dnia. Nie uciekła. Urlop zatwierdzony na sierpień. Jak ja zazdroszczę takim egzemplarzom jak mój mąż, którzy oczywiście borykają się z innymi problemami niż my, zatrudnieni na etacie, ale mając swoją działalność ma jedną rzecz: wolność zarządzania własnym czasem. On nie musiał nikogo pytać czy może…

Jako, że akcja była naprawdę szybka jak na nas – ja naprawdę lubię być przygotowana do podróży! to czas było poinformować nasze pociechy gdzie jedziemy na wakacje. Starszy syn stwierdził mimo wszystko zaskakująco dla nas: „ cool Gruzja – ojczyzna Stalina”.  No i powiem wam, że nie wiem co mnie bardziej zaskoczyło, i ucieszyło: czy to, że nie protestował, czy to, że był zadowolony ( w końcu to nastolatek!), czy to, że ten matematyczno-fizyczny umysł wiedział, skąd pochodził Stalin i że to w ogóle skojarzył! Ponieważ ja, upita mentalnie historyjkami wujka podróżującego często służbowo do Gruzji, tęsknymi opowieściami taty taternika o niespełnionych marzeniach o Kaukazie, po świeżej lekturze książki Marcina Mellera, widziałam oczyma wyobraźni piękną górską krainę, ludzi czerpiących z życia przy dobrym winie i wspaniałej uczcie… a on z tym Stalinem wyskoczył. Do Stalina oczywiście jeszcze wrócimy.

Wcześniej napisałam, że lubię być przygotowana do podróży. I zaczęłam to co zwykle, tyle, że ze zdwojoną intensywnością i dokładnością: czyli brałam się za przygotowywanie planu podróży, rezerwacje etc. etc. …

No i zaczęły się pierwsze negocjacje z dziećmi. Chętni są jak najbardziej na wyjazd, ale ile dni będziemy nad morzem wypoczywać?  Czyli co? Jakiś pewnik już mamy: Batumi w planie musi się pojawić.

Ale po kolei. Po kilku wieczorach spędzonych z dziesiątkami stron internetowych, z rozłożonymi mapami, zarys planu na wakacje zaczął powstawać.

Jest sierpień. Zmęczeni poprzednią nocą, o ile tak to można nazwać, lądujemy ok. czwartej nad ranem w Tbilisi. I co na początek? Pierwsza porażka organizacyjna. Właściciel hostelu, gdzie mieliśmy rezerwację i który miał nas odebrać z lotniska po prostu o nas zapomniał…No niby żaden problem… ale pamiętajcie że jesteśmy z dziesięcio- i czternastolatkiem. Poranek rozpoczynający urlop z nabzdyczonymi i zmęczonymi dziećmi – taka sobie perspektywa, ale…jak już w końcu dotarliśmy do tego hostelu, jak właściciel przeprosił i  zaoferował gratisowe łóżka do czasu przygotowania pokoju rodzinnego, jak odebraliśmy zarezerwowane autko: Forda z napędem 4×4, jak wykąpaliśmy się i po drzemce po południu ruszyliśmy w miasto – to świat diametralnie zmienił kolory. Obiadokolacja z obowiązkowymi chinkali, winem i kawą po turecku spowodowała, że naprawdę poczuliśmy, że jesteśmy na wakacjach. Gdziekolwiek jedziemy to jedno jest pewne: w międzynarodowych fast foodach nas nie zobaczą. Uprawiamy coś w rodzaju „local food turystyki”.  Pierożkami chinakli z lokalnym winem rozpoczęliśmy skreślanie z listy obowiązkowych atrakcji gastronomicznych.

Stolica Gruzji, Tbilisi jest miastem „na ludzką miarę” tj. w ciągu dnia jesteśmy w stanie przejść całe stare miasto i najważniejsze atrakcje turystyczne bez korzystania z jakichkolwiek środków transportu. Aleja Szoty Rustawelego najlepiej wygląda w nocy (ach ten wczesny przylot) a na szybkie śniadanie jak i na kolację lub przekąskę w ciągu dnia nadaje się fantastycznie chcaczapuri adżaruli czyli coś w rodzaju drożdżówki, tylko że z sadzonym jakiem w środku. No ale jedzenie jedzeniem, a Kaukaz woła! Następnego dnia wcześnie rano, po śniadaniu ruszyliśmy naszym samochodem w poszukiwaniu wyjazdu z miasta aby dotrzeć na Kaukaz. Tak… tylko po drodze pojawia się mała przeszkoda, a mianowicie styl jazdy kierowców w Tbilisi. Uważam się za całkiem przyzwoitego kierowcę i niestraszne mi nieznane wielkomiejskie aglomeracje europejskie, jednak ruch w Tbilisi jest specyficzny. Wyobraźcie sobie trzy pasy i pięć sznurków samochodów na nich ustawionych. Tak to mniej więcej wygląda. Chyba tylko dzięki stoickiemu spokojowi mojego męża wyjechaliśmy w końcu ze stolicy. A potem pozostała już tylko Gruzińska Droga Wojenna, która z nazwy tylko brzmi tak wojowniczo. W rzeczywistości jest dużo przyjemniejsza niż wspomniany ruch miejski w stolicy. Chociaż i tutaj zdarzają się takie widoki, że ciężarówka z naczepą wyprzedza ciężarówkę z naczepą przed zakrętem. Po drodze mijamy w scenerii letniej zimowy ośrodek narciarski Gruzji czyli Gudauri. Przypominało nieco Szczyrk, ten z czasów dzieciństwa, kiedy z tatą syrenką lub skodą robiliśmy jednodniowe wypady na narty.

Kiedy rano wyjeżdżaliśmy z Tbilisi temperatura oscylowała w granicach 28 stopni. W którymś momencie na trasie  termometr samochodowy pokazywał nam 12 stopni. O jakże ja wtedy byłam z siebie dumna, że zabrałam każdemu długie spodnie i dodatkową bluzę.

Dotarliśmy do Stepancmindy, kiedyś Kazbegi w porze obiadowej. Każdy kto ma dzieci wie, że nie ma nic gorszego niż przeciągnięcie tej pory. Druga część dnia może się okazać katastrofą. Zawierzyłam naszemu przewodnikowi książkowemu i skierowaliśmy się do Rooms Hotel. I nie czytajcie tego jako kryptoreklamy. Jaki jest standard hotelu – nie wiem. Pewnie dobry. Ale taras restauracyjny z widokiem na Kaukaz i przepiękny Kazbek – absolutnie powalający. Nie dość że obsługa miła, wielojęzyczna, nie dość, że widoki fantastyczne, to jeszcze jedzenie przepyszne. Jedliśmy rozkosznego kurczaka chmeruli – to dzieci! I powalające lobio – to my, Lobio to coś w rodzaju gulaszu z fasoli z taką ilością świeżej kolendry, że oglądaliśmy się za Panem Karolem Okrasą, czy przypadkiem nie pojawi się za węgłem.

Zawsze w pięknych miejscach mam nieopanowaną chęć zrobienia kolejnego zdjęcia, bo przecież znowu pojawiło się coś zwalającego z nóg. Ale tutaj tej sile nie oparli się również moi mężczyźni. Mały Misiek biegał po tarasie z aparatem nie mogąc oderwać się od widoków. I nie dziwię mu się. Siedząc tam czuło się moc absolutną tego wszystkiego co nas otaczało. Kaukaz przez skórę docierał do mózgu i podprogowo mówił, że władza nad tym miejscem należy do niego. Patrzę teraz na zdjęcia Kazbeku i w każdej chwili zgodziłabym się na teleportację w tamto miejsce.

Na Kazbek się nie wybieraliśmy, ale dopełnieniem dnia był wjazd naszym wypożyczonym fordem na wysokość 2170m n.p.m. pod monastyr Cminda Sameba. Ten, który jest na prawie każdej okładce przewodników po Gruzji.

To jest chyba moment o napisaniu o podstawowych przyjemnościach. Kiedy tam wyjechaliśmy, wysiedliśmy, stanęliśmy i popatrzyliśmy na wszystko dokoła, to wiedzieliśmy, że nic więcej nam nie potrzeba. To był ten rodzaj przyjemności z niczego, a raczej z samego istnienia tu i teraz. Obracając się wokół własnej osi czułam się jak bohaterka tych scen filmowych, kiedy niebo nad głową wiruje, a potężny Kaukaz dookoła jest teraz tylko po to, żeby sprawić mi przyjemność…uczucie nie od przeniesienia na papier.  

Jako dziewczynka i jakby nie było mała kobietka, nie rozumiałam dlaczego mama jest z nami sama po urodzeniu mojej młodszej siostry. Gdzie jest tata? Pamiętam radość na widok taty wchodzącego do domu. Był rok 1978. Tata wchodził niedomyty, nieogolony, jakiś taki osmagany i radosny. Ta jego radość, zadowolenie… Dziwne, że trzyletnie dziecko zapamiętuje takie właśnie momenty. Teraz rozumiem i jego radość i dlaczego to zapamiętałam: tata wracał ze wspinaczki w Tatrach…jeśli mowa o górach to rozumiemy się bez słów!

…no, i to poczucie zachwytu nad rzeczywistością miało nas nie opuszczać. Następnego dnia mieliśmy w planie Vardzię ale po drodze Borjomi i Akhaltsikne. Trzeba tylko było zjechać z powrotem do Kazbegi. Mam wrażenie, że kilka „zdrowasiek” po drodze zmówiłam!

Borjomi to tamtejsza Krynica, czyli uzdrowisko górskie ze źródłami wód mineralnych. Nie wiem co mają takie miejscowości na całym świecie, ale jakiś wspólny duch unosi się nad nimi. Gdybym Wam pomieszała zdjęcia zabudowań willowych w Borjomi i Krynicy, to jestem pewna że tylko wytrawni znawcy obu miejsc wiedzieliby, które zdjęcie jest zrobione w Gruzji, a które w Polsce.

Woda mineralna Borjomi to taki znak jakości jak Vichy we Francji. Ta butelkowana jest całkiem niezła. Ale tylko ci najmężniejsi przełkną wodę nalaną do kubeczka prosto ze źródła. Zapach siarkowodoru, czyli po porostu zgniłych jaj jest mocnym przeciwnikiem. Moi synowie terroryzowani przez własną matkę poradzili sobie ze swoimi porcjami, tylko Misiek po tym jak zobaczył panią z rosyjskiej wycieczki, która ewidentnie nieprzygotowana i zaskoczona smakiem i zapachem z rozmachem wypluła dobrodziejstwo ziemi Borjomi, poprosił o zwolnienie go z obowiązku kończenia kubeczka. Matka litościwie się zgodziła.

Niezależnie od smaku i zapachu tamtejszej wody w czystej postaci, miejscowość ma w sobie coś urokliwego i uspokajającego. Jakąś lekkość bytu. Jestem pewna, że gruzińscy kuracjusze doceniają posiadane dobrodziejstwo i czar miejsca, który zupełnie innymi bodźcami niż Wielki Kaukaz, ale powoduje dokładnie to samo uczucie zadowolenia z życia.

Za to nie jestem pewna, czy to samo mogę napisać o Akhaltsikne, mieście leżącym na południowy zachód od Borjomi, w odległości ok. pięćdziesięciu kilometrów. To również miejscowość uzdrowiskowa, z odrestaurowaną twierdzą Rabati. Ta twierdza zbiła nas z tropu, może trochę rozczarowała,  po wszelkich dotychczasowych absolutnie prawdziwych do szpiku kości wrażeniach. Była taka nowa, taka równa, taka od linijki, taka bardzo chcąca być na światowym poziomie, że chyba straciła wiarygodność. Przynajmniej w naszych oczach.

Ale na pewno nic takiego nie stało się ze skalnym  kompleksem  w Vardzi. To skalne miasto, tajna siedziba wojsk za czasów królowej Tamar. Cały czas zadaję to pytanie moim technicznym mężczyznom: jak to możliwe aby w skale, w okolicach  XII wieku, czyli ma poziomie technologicznym „minus jeden”  w naszym dzisiejszym rozumieniu, wykuć w skałach kilka tysięcy komnat. Z tymi komnatami to trochę szumnie powiedziane. To po prostu mniejsze jaskinie skalne. Jednak mieściło się tam do kilkudziesięciu tysięcy wojska!!! Niestety trzęsienie ziemi zniszczyło, na pewno osłabioną tymiż komnatami skałę, i odsłoniło kryjówkę wojska i królowej. Persowie najechali i zdobyli miasto.

Vardzia to również wspomnienie gruzińskiej agroturystyki. Mieliśmy zarezerwowane dwa pokoje w domu gościnnym u Aleksandra. I naprawdę nic nie możemy zarzucić pokojom ani gospodarzom. Przerażeniem napawała nas natomiast różnica poziomu pokoi do wynajęcia a ich własnego domu. Tutaj pozwolę sobie na małą dygresję. Mamy nieodparte wrażenie, że ta część Polaków która spędza wakacje w wersji all inclusive (na którą nomem omen moi panowie zaczęli mnie namawiać „tak raz, żeby zobaczyć jak to jest” ) przenosi stan ośrodka hotelowego na dany kraj. W Vardzi zobaczyliśmy poziom biedy, który był szokujący nie tyle dla mnie, pamiętam dzieciństwo lat osiemdziesiątych na wsiach podkarpacia i małopolski, ile dla moich synów – do tego stopnia, że czuli się skrępowani i nie wiedzieli jak się zachować. Często przy takich podróżach w głąb danego kraju dochodzę do wniosku, że nie doceniamy tego co mamy i wpadamy w jakiś pęd po więcej, po lepiej, po szybciej… deprecjonując to co już posiadamy.

Dochodzimy do momentu dylematu transportowego. Mieliśmy dotrzeć nad znane nam już z Rumunii Morze Czarne, do Batumi. Mapa papierowa pokazywała dwie drogi, a niezastąpione Google tylko jedną, praktycznie przez Kutaisi. Jak zerkniecie na mapę Gruzji to zrozumiecie nasze zdziwienie i poszukiwanie przyczyny tego stanu rzeczy.  Nasz gospodarz łamaną angielszczyzną wyjaśnił, że to co nas tak zainteresowało to droga górska przez Mały Kaukaz, po czym dopytał, które to nasze auto ze stojących przed domem….i robiąc charakterystyczny gest  ręką dał do zrozumienia, że „możecie jechać”.

No to pojechaliśmy!

Spędziliśmy sześć godzin w samochodzie pokonując niewiele ponad 200 kilometrów, ale uwierzcie  – warto było. Po drodze wioska muzułmańska, wnioskując po minarecie, i jak zwykle widoki zapierające dech w piersiach.

I znowu małą dygresja. W którymś momencie drogi byłam święcie przekonana, że to jakieś stare, porzucone domki na palach, dawno nieużywane ze względu na swój stan, nazwijmy to techniczny. Myślałam tak do momentu aż zobaczyłam dym z komina, pranie na sznurku i… antenę satelitarną. W tych domach mieszkali ludzie z dziećmi. Zerknijcie na zdjęcie powyżej. Mam nadzieję, że już zrozumiecie mój szok i niedowierzanie.

Ale czas mija. i docieramy wreszcie do Batumi. Próbujemy znaleźć adres naszej kwatery. Mamy pecha. Chyba wpadliśmy w środek jakiegoś targu. Powracają koszmary komunikacyjne z Tbilisi, i to ze zdwojoną siłą. Wyobraźcie sobie ulice w dużej bliskości centrum miasta, na ulicach porozstawiane stragany i jedyne wolne miejsce to sama droga i skrzyżowanie. Jako, że wolne to należy je wykorzystać. Takie przynajmniej jest rozumowanie użytkowników ruchu i nikogo nie dziwi busik, czyli marszrutka stająca na środku skrzyżowania, pasażerka wyciągająca swoje walizy z tego busika cały czas na środku skrzyżowania. Tutaj już nawet mój mąż stracił swój stoicyzm. Dzięki temu, że nasz gospodarz był młodym człowiekiem całkiem nieźle mówiącym po angielsku to umówiliśmy się, że do nas podejdzie i razem pojedziemy w miejsce docelowe, do naszego mieszkania. Ufff, jak zaparkowaliśmy naszego ubłoconego fordzika po trasie przez Mały Kaukaz, tak odpaliliśmy go na czwarty dzień, wyjeżdżając z Batumi. Po miłej, ale jednak agroturystyce z rozkoszą dopadliśmy mieszkania z klimatyzacją. Nasz gospodarz pokazał nam wszystko co trzeba i na odchodne zostawił garść drobniaków na windę. To taka lokalna atrakcja i zabezpieczenie przed niepożądanymi gośćmi. Aby winda ruszyła trzeba ją nakarmić kilkoma tetri, czyli po naszemu groszami. To naprawdę grosze, ale bez nich nie pojedziesz.

A to ma znaczenie w tym klimacie. Wchodzenie na dziesiąte piętro w tamtejszych warunkach klimatycznych… nawet moje starsze, mocno wysportowane dziecko miało kropelki potu na czole. Czytając przed wyjazdem informacje o Batumi jakoś tak pominęłam akapit o wilgotności powietrza. Błąd! Jeśli ktoś z jakichkolwiek przyczyn źle znosi wysoką wilgotność powietrza, to niech się trzy razy zastanowi nad spędzaniem czasu w Batumi w lecie, zwłaszcza w lipcu.

Ale samo Batumi to nie tylko wilgotność powietrza. Życie w tym mieście w lecie w dużej mierze toczy się na deptaku przy porcie i plaży. Plaża kamienista, dlatego jednak płaciliśmy codziennie nie najmniejsze pieniądze na wynajem leżaczków z parasolem. A dla Miśka hasłem przewodnim pobytu na plaży był tekst babć próbujących sprzedać napoje lub przekąski leniącym się plażowiczom, zachwalając je następująco: „kukuruza, fanta, sprajt, chałodnyj cziaj”.

Mimo, że Gruzini mają swój własny język i alfabet, to lata przynależności do Związku Radzieckiego zrobiły swoje. Językiem rosyjskim mówią tam praktycznie wszyscy. Inna rzecz, że Batumi wraca do mody wśród elit rosyjskich i statystyki pokazują, że Rosjanie coraz częściej tam spędzają swoje urlopy.

Wcale im się nie dziwię.

A co do polskich akcentów:

O godzinie 21.00 na deptaku przy fontannach można usłyszeć nie co innego jak „Batumi” w oryginalnym wykonaniu Filipinek, a bulwar od południowej strony od miasta odgranicza aleja Lecha i Marii Kaczyńskich. Aleja imienia naszego zmarłego prezydenta jest również w Tbilisi.

No i na koniec pomnik Ali i Nino.  Ali to on – Azerski książę, muzułmanin, a Nino to ona, gruzińska księżniczka, chrześcijanka. Pomnik miłości i zgody między narodami jest hitem bulwaru od strony portu. Ali i Nino wykonani z konstrukcji stalowej dopasowanej mocno do siebie, rozdzielają się i zbliżają obrazując kłótnię i czułe godzenie się. Jak w życiu.

Z niejakim żalem po czasie leniuchowania znowu wsiedliśmy w nasze 4X4 i ruszyliśmy trasą na Kutaisi. Długo zastanawiałam się czy będąc w Gruzji jest sens zwiedzania jaskini Prometeusza. Przecież my z Jury Krakowsko-Częstochowskiej jesteśmy. Jaskiń ci u nas dostatek. Dobrze jednak, że się zdecydowaliśmy. Nic nie ujmując naszym lokalnym jaskiniom – jaskinia Prometeusza to kolos, fantastycznie zachowany i świetnie przygotowany do zwiedzania. Jedyne co mogę zarzucić administratorom to wielokolorowe podświetlenia form skalnych, które to podświetlanie w rzeczywistości nawet może potęgować atrakcyjność miejsca. Niestety trzeba być mistrzem świata fotografiki, żeby rzeczywistość możliwie dobrze przenieść na fotografię.

No i trudno na koniec jednak nie wspomnieć o Stalinie.

Wracając z Kutaisi do Tbilisi po drodze mamy Gori. Jeśli ktoś interesuje się historią totalitaryzmu to będzie wiedział, że to miasto rodzinne Iosifa Wissarionowicza Dżugaszwili, znanego światu jako Stalin.

Wyczytując z różnych źródeł podejście mieszkańców Gori do osoby Józefa Stalina, jako bohatera narodowego,  miałam coś w postaci dylematu moralnego: czy chcę to miejsce zwiedzać i płacić za to zwiedzanie zostawiając tym ludziom moje pieniądze. Sytuacja rozwiązała się sama. Dojechaliśmy do Gori dosłownie za pięć osiemnasta. A o osiemnastej zamykano muzeum. Ale wejście do małego parku obok, i do mauzoleum zbudowanego do ochrony domu rodzinnego Stalina było wolne. Przespacerowaliśmy się po tym dziwnym miejscu i zrobiliśmy kilka zdjęć. Trafiła nam się jeszcze o tej porze rosyjskojęzyczna wycieczka i mimo najszczerszych chęci i czterech lat nauki języka rosyjskiego w podstawówce nie byłam w stanie zrozumieć „tonu” w jakim przewodniczka przekazywała informacje swojej grupie turystów.

Zostawmy Stalina i wracajmy do Tbilisi. Tam czekała na nas przyjemność spędzania ostatniego dnia na zakupach prezentów dla rodziny i znajomych.

Dopełnieniem smaków gruzińskich były kupowane na bieżąco i również w ramach prezentów czurcz-chele, czyli orzechy włoskie lub laskowe na sznurku, otoczone zastygłą polewa z soku winogronowego i nie tylko, zmieszanego z mąką. Czyli po naszemu kisiel z orzechami ukształtowany w laski.   Dziewczyna, która nam tłumaczyła co to jest określała to jako „gruzińskie snikersy”.

Przyznam, że byliśmy mało oryginalni kupując butelki gruzińskiego wina w prezencie znajomym, ale nasi przyjaciele nie oczekiwali w tym wypadku oryginalności!

Mając wyliczoną wolną przestrzeń w walizce właśnie na takie potrzeby, chciałam walizkę zważyć. Właściciel hostelu, a właściwie pracujący tam przemiły Belg, nie mógł jednak tej wagi znaleźć. Zatem nie pozostało nam nic innego jak spakować te walizki na tzw. „czuja”.

Kiedy podczas odprawiania bagażu na lotnisku w Tbilisi pojawiła się informacja na wyświetlaczu o tym, że w naszej walizce było jeszcze ponad 1,5 kilograma niewykorzystanej mocy, mój mąż skwitował to słowami być może nieprzystającymi do sierpniowego wychowania w trzeźwości naszego narodu: „Jeszcze jedna butelka by weszła”, ale jakże bardzo oddającymi  tamten moment.

I tak jak pisałam już przy okazji Rumunii. W Gruzji też zostało co najmniej kilka miejsc, które nie zmieściły się w naszym planie w lecie 2018 roku.

To bardzo dobrze. Będzie pretekst, żeby zorganizować kolejny wyjazd do tego gościnnego kraju.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *