2014

Moja młodsza pociecha dwa dni przed wyjazdem oznajmiła, że boli ją ząb. No i cóż mnie, mentalnej Matce Polce było robić. Wcisnęłam się w kolejkę do naszego obleganego dentysty i twardo ignorowałam uszczypliwości miłego zazwyczaj pana doktora, w tym dniu akurat może w nienajlepszym z palety swoich humorów. Kiedy wreszcie stwierdziłam, że czas się pokajać za jawne ignorowanie dobrych obyczajów musiałam wytłumaczyć dlaczego tak bardzo zależy mi na tym, żeby stomatolog jednak zweryfikował stan paszczy mojego syna. Zaczęłam tłumaczyć, że następnego dnia jedziemy na wakacje do Rumunii…i już nie skończyłam.

Pan doktor ignorował mnie zupełnie, a wygłoszony prze niego monolog, którego adresatem było moje dziecię można mniej więcej streścić tak: „Pokaż no synku te zęby. Twoja matka wariatka zabiera cię i pewnie jeszcze twojego brata do kraju, gdzie ja, dorosły długo myślałbym nad tym, czy to dla mnie bezpieczne. Jak wrócicie od razu przyjdź z tym drugim zębem. Przynajmniej będę wiedział, że nic ci się nie stało”.

Tak k’woli wyjaśnienia: nasz stomatolog wybitnie był w tym dniu nie w humorze. Zazwyczaj wygłasza dużo bardziej światłe uwagi.

Hm… ale jednak zachwiał moją pewnością, czy ja na pewno jestem odpowiedzialną rodzicielką. Moja pewność dodatkowo została osłabiona przez moją własną mamę, która zapowiedziała codzienne odmawianie „zdrowasiek” w naszej intencji.

Moja głowa buczała od myśli: „a co jeśli oni mają rację?”

Nie mieli.

Spędziliśmy jedne z bardziej udanych wakacji.

Teoretycznie byłam już spakowana, ale wieczór przed wyjazdem przypadł akurat na siedemdziesiątą rocznicę Powstania Warszawskiego i końcówka kontroli walizek, kosmetyczek z lekarstwami, prowiantem etc… etc…odbywała się do melodii piosenek powstańczych z koncertu Warszawiacy śpiewają (nie)zakazane piosenki. Ten szczegół będzie nie bez znaczenia w dalszej opowieści.

Niewyspani po pakowaniu i patriotycznym wieczorze, następnego dnia ruszyliśmy. Całkiem sprawnie poszło nam pokonanie kilometrów w naszym pięknym kraju. Podobnie z resztą było na Słowacji i na Węgrzech. Dotarliśmy do granicy rumuńskiej w Oradei i… mentalnie „ręce nam opadły” na widok tłumów i kolejek samochodów. Widok naprawdę był mało inspirujący.

Trzymając się blisko siebie (zgodnie z wypracowaną technika jazdy na dwa samochody) zaczęliśmy się posuwać ślimaczym tempem w tym chaosie. W którymś momencie wyrósł przed nami, jak zwykle nagle w takich sytuacjach, rumuński pogranicznik i ewidentnie zaczął pokazywać, żebyśmy zjechali na bok. O ile to było jeszcze możliwe to ręce opadły nam po raz drugi. Cały dzień w samochodzie, wieczór, w obu samochodach marudzące dzieci, nadciągająca burza i jeszcze teraz lokalna władza właśnie zechciała zawrzeć z nami bliższą znajomość. Początek nieciekawy…ale pamiętacie, że zwątpienie jest złym doradcą! Rumuński pogranicznik, chłopak jak z obrazka, okazał się bardzo profesjonalnym przedstawicielem lokalnej administracji i pięknym angielskim zadał nam kilka standardowych pytań, dopytał o cel wyjazdu, wprawnym wzrokiem ocenił nasze paszporty i…życząc udanego pobytu otworzył boczną bramkę, zupełnie puściutką, pozwalając w kilka chwil ominąć cały kłębiący się obok tłum, który na pewno miał tam spędzić jeszcze sporo czasu. Nawet nie próbuję sobie wyobrażać naszych rozdziawionych z radości gębulek. No ale nie pomknęliśmy przez bramkę tylko przetoczyliśmy się kilka metrów i stanęliśmy w oczekiwaniu na samochód mojego brata z rodzinką. Naszemu pięknemu pogranicznikowi zawodowo wpadła w oko moja bratanica. Jakbyście ją widzieli, to byście zrozumieli dlaczego. Zocha wygląda jak dziecko gruzińskiej księżniczki. Pan zadał pytanie, czy wszyscy w samochodzie to obywatele Polski, świdrując ewidentnie cygańską fizjonomię czteroletniej Zośki. Paweł z dumą jaką mogą mieć tylko ojcowie takich zjawiskowych istotek, idąc za wzrokiem pytającego potwierdził, że oczywiście. Nasz ulubiony pogranicznik oddał paszporty i… przekroczyliśmy rumuńską granicę! Stwierdzenie rodem z książek do historii, gdzie tematem był początek II wojny światowej i ewakuacja polskiego rządu do Rumunii.

Jedno z bardziej przyjemnych wspomnień z granicy, gdzie polskie blachy na samochodzie powodują, że stajesz się uprzywilejowany.

Nocą przejechaliśmy skosem na południowy wschód Rumunii i dotarliśmy następnego dnia do celu naszej podróży, małej, zupełnie nieturystycznej wioski Jurilovca.

Nasz gospodarz oprowadził nas po obejściu pięknej chaty z podwórzem, którą sam użytkował jako letni domek i grzecznie poprosił o zgodę na przenocowanie obok w pakamerze jeszcze jedną noc, ponieważ pociąg do domu, do Bukaresztu, ma dopiero następnego dnia. Pan był przeuroczy, zatem jak najbardziej się zgodziliśmy.

Jak to zwykle w takich momentach zabrałyśmy się ze szwagierką do organizowania życia w domku. Nasi mądrzy mężowie zgarnęli dzieciarnię i poszli na tzw. ”obczajkę” czyli sprawdzić wszystko co można w najbliższej okolicy. Wrócili z samymi dobrymi wieściami. W odległości spacerowej dla czterolatki kilka sklepów, bar, stacja benzynowa, bank, 2 bankomaty – cywilizacja po prostu! (Mam nadzieję, że mój dobry znajomy z korporacji, mieszkający w Bukareszcie – nigdy nie zobaczy ani nie przeczyta tego tekstu. Wstyd by mi było za nasze wyobrażenie Rumunii i stereotypy w naszych głowach.)

Jako, że wieści z terenu bardzo dobre, pogoda cudowna, nastroje powoli robiły się szampańskie. Ciepła kolacja po ciężkiej drodze pyrkała powoli tak, że nie pozostawało nic innego jak otworzyć jakiś odpowiedni trunek do posiłku.

Różne rzeczy zabieraliśmy na nasze wyprawy, i od razu przyznajemy się, że abstynentami nie jesteśmy. Ale nigdy nie braliśmy alkoholi, których sami nie lubimy. Nawet jeśli to coś bardzo tradycyjnego. Dlaczego Paweł zabrał „siwuchę”? Nie mam pojęcia. Może nie zdążył kupić nic przed samym wyjazdem i złapał z barku jeden z tych prezentów, co to stoją i stoją i czekają okazji, aż będzie można je podarować komuś innemu…

Jak to zwykle bywa, nie ma tego złego!

Stwierdziliśmy, że nietaktem byłoby tak się stołować kiedy obok w pakamerze nasz gospodarz musi kolację z talerza na kolanach konsumować. Zaprosiliśmy człowieka. I to to było to!

Nasz gospodarz o wyglądzie rockmana, z włosami ściągniętymi z tyłu w łobuzerską kitkę okazał się wykładowcą filozofii na uniwersytecie w Bukareszcie. Człowiek widząc naszą ochotę do rozpoczęcia urlopu z przytupem przeprosił na chwilę i wrócił dzierżąc w dłoni butelczynę ewidentnie czegoś „swojskiego”. To była „tsuika”. Paweł niewiele myśląc wyciągnął siwuchę i tak rozpoczęliśmy długi, polsko-rumuński wieczór. I znowu zaczęło się od miłego akcentu. Jak się okazało dziadek naszego gospodarza walczył razem z naszymi partyzantami podczas drugiej wojny i potem wnukowi siedzącemu na kolanach snuł opowieści z tamtych czasów. A wnuk, może dzięki akcentom w opowieściach, może dzięki temu czemuś nieokreślonemu w bajaniach dziadka zapamiętał przede wszystkim zdanie: „Synek, jak oni te pociągi wysadzali!” Ten sam wnuk będąc już dorosłym, wykształconym człowiekiem powiedział nam, że przede wszystkim podziwia w Polakach naszą waleczność i zdolność stawienia czoła nawałnicy…

Nie jesteśmy oderwanymi od rzeczywistości i historii korpo-tworami. Korporacje nie wyjadły z nas do cna tego wszystkiego, co rodzice próbowali wpoić w nas przez lata edukacji, w tym patriotycznej, ale zawsze staraliśmy się zachować zdrowy dystans do siebie samych i postawy typu „Polska Chrystusem narodów”.

Jednak na te kilka słów naszego gospodarza oczka nam zaczęły jakoś niepokojąco szybciej mrugać, ale udawaliśmy między sobą, że to na pewno od mieszanki tsuiki z siwuchą. No bo przecież nie z powodu tych słów łechtających naszą dumę narodową!  Aby nieco zatuszować nasze zmieszanie i odzyskać rezon próbowałam nieco przekierować naszą rozmowę na tory bardziej racjonalne, mówiąc o tym, że ta nasza waleczność bywa oceniana jako rodzaj szaleństwa, swego rodzaju choroba narodowa. I tu pojawia się w roli głównej wspomniane wcześniej Powstanie Warszawskie. Pokusiłam się o ten przykład i chciałam szybko w żołnierskich słowach przedstawić kwestię i zarys tego wydarzenia.

Na to nasz rozmówca mniej więcej tak: „wiem, wiem: Armia Krajowa walczy a Rosjanie czekają na prawym brzegu Wisły”

Nie wiem co teraz pomyśleliście, ale powiem wam jak my zareagowaliśmy. Byliśmy jednocześnie zachwyceni i zawstydzeni. Rumunia właśnie dzięki temu miłemu belfrowi uniwersyteckiemu stała się naszym ulubionym krajem. A ten człowiek dzięki swojej wiedzy i znajomości naszej historii zrobił najlepszy z możliwych, dobry PR szkolnictwu rumuńskiemu. A my co? Nam było wstyd! Uważaliśmy się za wykształconych ludzi, a oprócz stereotypów na temat Drakuli i Cyganów nie wiedzieliśmy o Rumunii i jej historii absolutnie nic!

Wiem co powiecie: że trafił się nam ktoś, kto nie jest statystycznym obywatelem tego kraju. I pewnie statystycznie będziecie mieli rację. Ale co z tego?! My trafiliśmy na niego i wrażenie pozostawił niezatarte.

Noc trwała jeszcze długo. My potem odsypialiśmy i podróż, i wieczór, i zastanawialiśmy się jak ten biedny człowiek wstał na pociąg o 6 rano!

Niejako w konsekwencji naszego zawstydzenia podczas rozmowy poprzedniego wieczoru postanowiliśmy, że podczas pobytu tutaj postaramy się ugryźć co nieco historii tego kraju. Nie od razu jednak Kraków zbudowano! Jak to mówi moja szwagierka: najpierw regeneracja. Podstawowy zestaw plażowicza z dzieckiem (nie będziemy wymieniać z czego się składa, bo kartki braknie) i jedziemy na plażę nad pobliskim jeziorem. No i tu jednak zderzyliśmy się z rumuńską rzeczywistością. Zanim się rozłożyliśmy to posprzątaliśmy. Nauczone tym pierwszym dniem każdego kolejnego zabierałyśmy z Olą worki na śmieci i plażowanie zaczynałyśmy od rundki zbierając puszki po coli i piwie, i papierki rożnej maści. Nie wiedzieć czemu, wieczór i noc przynosiły kolejną porcję tychże. A koszy nie uświadczysz. To kolejny przykład z wielu mówiący o tym, że przyzwyczajamy lub nawet przyzwyczailiśmy się do jakiś standardów – w tym wypadku higienicznych. Wydaje  nam się to oczywistą oczywistością – a tak nie wszędzie jest…

Podobnie  było z resztą z parkowaniem przy plażach. Grzecznie szukaliśmy parkingów, miejsc wyznaczonych, aby dostosować się do obowiązujących porządków i… ustanawialiśmy nasze wewnętrzne tj. że nie wjeżdżamy na plażę jak czyniła to większość tubylców. Robienie zdjęć dzieciom od strony morza było bezsensowne, ponieważ wszędzie widać zaparkowane samochody.

Ale samo Morze Czarne to jedno z naszych ulubionych. Dlaczego? Pomijamy błotko którym wszyscy w odpowiednich miejscach obkładali się na potęgę. Patrzymy z perspektywy matek, które są na wakacjach z dziećmi. To były pierwsze wakacje gdzie bez wyrzutów sumienia i uczucia strachu mogłyśmy zagłębić się w książkę lub gazetkę. Po pierwsze Morze Czarne jest nieprzyzwoicie ciepłe i nie ma konieczności kontrolowania czasu dziecka w wodzie w obawie przed hipotermią – jak w naszym Bałtyku. Po drugie nie ma silnych prądów jak ocean lub Morze Śródziemnie, i nie doświadczycie sytuacji, gdzie na chwilę odwracacie wzrok od kąpiącego się malucha a po 30 sekundach wracając wzrokiem w to samo miejsce o mało nie dostajecie zawału, ponieważ tegoż malucha tam nie widzicie. Na szczęście jest, tylko 30 metrów dalej ponieważ prąd go zniósł. A po trzecie Morze Czarne charakteryzuje się tym, że długo, długo jest płytkie i ledwo pływający dzieciak nie straci gruntu pod nogami w jednej chwili – jak to często bywa na plażach Chorwacji. Czyli wreszcie naprawdę odpoczynek!

Zawsze nasze wyjazdy charakteryzują się pewną prawidłowością. Na początek leniuchowanie, udawanie naleśników na plaży.. a potem  do głosu dochodzą geny naszego taty, turysty z urodzenia, i zaczynamy się zastanawiać co by tu zrobić… gdzie pojechać…co zobaczyć. Nie inaczej było i tym razem.

Zaczęliśmy od Delty Dunaju. Do Tulczy, skąd wypływają wycieczki po delcie mieliśmy nieco ponad godzinę jazdy samochodem. Do wyboru zazwyczaj są stosunkowo duże statki wycieczkowe,  gdzie jesteście częścią tłumu i dostajecie usługę w wersji standard. Życzeń specjalnych na pewno tam nie możecie mieć.

Druga możliwość to szybkie i małe motorówki, gdzie jak najbardziej jesteście traktowani indywidualnie, ale taka opcja odpada z małymi dziećmi. Dlaczego? Na motorówkach jest zazwyczaj mało miejsca, trzeba grzecznie siedzieć i przede wszystkim nie ma toalety…

Dla tych co mają farta tak jak my, jest jeszcze opcja pośrodku. To mały stateczek na kilka osób, gdzie i toaleta i stolik i krzesełka są. Stateczek jest na tyle duży, że cały wymienione wyposażenie posiada, a na tyle mały, że dodatkowych osób wam nie dokooptują i spędzicie te kilka godzin pływając, obserwując i fotografując życie delty mocno indywidualnie. Jak traficie na fajnego przewodnika to pokaże wam to i owo dodatkowo. Nie łudźcie się jednak, że wpłyniecie w ścisłe rezerwaty. Przewodnicy, właściciele łodzi, którzy żyją z tego interesu nie zechcą dla waszej przyjemności stracić licencji i źródła niezłego dochodu.

               Nasza ekipa nie jest złożona z fanów ptaszków czy zwierzątek, ale nawet my byliśmy zachwyceni tym co zobaczyliśmy. Wpływa się tam w inny świat i przez te kilka godzin wycieczki można poczuć się jak Tony Halik albo Wojciech Cejrowski, uczestnicząc w życiu miejsc, których coraz mniej na naszej planecie.

               A droga powrotna zejdzie wam ze Stasiukiem „jadąc do Babadag”. Dlaczego? Ponieważ ta miejscowość leży na trasie z Tulczy do Jurilovki.

Nieprzypadkowo pojawia się tutaj odwołanie do książki i jej autora. Wschód, który jest tematem innej książki Stasiuka jest tu mocno odczuwalny. Jakoś bardzo chcemy być identyfikowani z zachodem i zapominamy, że jesteśmy na granicy tych dwóch pojęć geograficznych. Im dalej od czasów transformacji i roku 1989, tym bardziej czujemy się „zachodni”. Wakacje w Rumunii to był rodzaj „powrotu do przeszłości”, do krain i tych rzeczywistych i tych mentalnych. To było wspomnienie z dzieciństwa, ponieważ rumuńska wieś lata 2014 miała smaki, zapachy, dźwięki polskiej wsi lat osiemdziesiątych, i nie wiedzieć czemu przywoływała u mnie wspomnienie babci w „podomce” smażącej naleśniki i smak zapomnianego trochę agrestu… Te wakacje miały wspomnień czar.

Wspomnienia wspomnieniami, ale rzeczywistość wiejska jednak spowodowała to, że przy okazji wizyty w Konstancy rzuciłyśmy się z Olą na półki w Auchan. Choćby dlatego, że w wiejskich sklepach południa Rumunii mięso dostępne jest tylko mrożone i bardzo często wędzone. Smak rzeczywiście specyficzny i trudno nam było przekonywać nasze dzieci, że smaczne, skoro same nie byłyśmy w stanie przełknąć.

Tak jak wcześniej pisałam lubimy łączyć odpoczynek z turystyką poznawczą. Dlatego zebraliśmy naszą czeredkę i ruszyliśmy za zwiedzanie Konstancy, tej samej, która była miejscem zesłania Owidiusza. Plac Owidiusza oczywiście jest, jednak jeśli możemy mówić o rozczarowaniu podczas tych wakacji, to było nim właśnie to miasto. Może dlatego, że trafiliśmy na okres absolutnego remontu i renowacji na każdej ulicy. To piękne kasyno obecne na pierwszej stronie każdego przewodnika po Konstancy było zapewne piękne, ale kiedyś. Podczas naszego spaceru po nadmorskiej promenadzie, którą stosowne służby właśnie kończyły odnawiać i pewnie teraz jest tam naprawdę pięknie, widzieliśmy kasyno ogrodzone taśmami i tabliczkami informacyjnymi mówiącymi o możliwości zranienia odpadającym tynkiem. Z Konstancą wiążę się kolejne wspomnienie z czasów dzieciństwa. Wchodząc na plażę poczułam się jak nad naszym rodzimym Bałtykiem na koloniach w podstawówce: osaczona ilością absolutnie „badziewnych” statków z muszelek, kul śniegowych i tym podobnym pamiątek z wakacji.

Przeglądając zdjęcia z tych wakacji widzę kilka dni spędzonych na plaży w ośrodku Gura Portitei. Wsiadaliśmy na stateczek w Jurilovce i po godzinie byliśmy na pięknej plaży właśnie w Gura Portitei. Te kilka dni tam kojarzą mi się z cudownym „luksusem po rumuńsku”, ale bez żadnych podtekstów pejoratywnych. Organizując się najpierw wykupiliśmy leżaczki na plaży. Jednak potem okazało się, że obok jest basen. Wtedy poznaliśmy rumuńskie podejście do biznesu. Byliśmy posiadaczami opasek za leżaczki, pora była jednak wczesna i chcieliśmy je zamienić na opaski dla „basenowiczów”. Trzeba było widzieć minę skonfudowanego chłopaka z obsługi tłumaczącego nasze prośby i naszą sytuację właścicielowi. Są takie momenty, kiedy człowiek nie ma najmniejszych wątpliwości kto tu jest szefem. Ten pan w nieokreślonym wieku, stylowej polówce, z piękna opalenizną, grający z brydża przy stoliku delikatnie odseparowanym od innych na pewno nim był. Spojrzenie w ułamku sekundy i skinienie głowy spowodowało, że spędziliśmy jeden z najwspanialszych wakacyjnych dni. Gorąco polecamy.

Czas jest jednak nieubłagany. Urlop się powoli kończy, a my jeszcze mamy dwa miejsca do zobaczenia zgodnie z planem.

Po pożegnaniu z wybrzeżem Morza Czarnego ruszyliśmy na spotkanie … a kogóż by innego jak nie Drakuli?  Skorzystaliśmy z  campingu o uroczej nazwie Vampire w Branie. Camping prowadzony przez rumuńsko-holenderskie małżeństwo naprawdę zasługuje na polecenie: tanio, czysto, przestronnie i blisko zamku w Branie.

Na tyle blisko, że nasza czeredka pomaszerowała tam pieszo. I niech żyje nasz kochany tatko zmuszający nas do wczesnego wstawania nawet podczas wypraw wakacyjnych. To samo aplikujemy teraz naszym dzieciom. Równo z otwarciem kas staliśmy już w kolejce po bileciki i w przyjemnej atmosferze zwiedziliśmy zamek Vlada Palovnika, czyli Drakuli, mimo że ten prawdziwy Drakula najprawdopodobniej nigdy tu nie był.  Ale czy to aż tak ważne przy zwiedzaniu pięknego miejsca? Dla historyków zapewne tak, ale my zachwycaliśmy się po prostu wspaniale zachowanym zamkiem i łapaliśmy ostatnie chwile naszego urlopu.

I jedno jest pewne: dzięki zaszczepionym przez tatę zwyczajom, w ogóle ten zamek zwiedziliśmy. Wychodząc z zamku zobaczyliśmy kolejkę do kas na jakieś trzy godziny, złożoną głównie z wycieczek Azjatów. Tak, że jeśli planujecie w sezonie wizytę w tym zamku, ustawcie budzik na godzinę wcześniej niż zwykle.

Wyżej pisałam o dwóch miejscach pozostałych do zobaczenia. Ostatnim miała być Trasa Transfogarska. Obecność czterolatki i sześciolatka jednak przeważyła i zrezygnowaliśmy z tego punktu.

Nic straconego – trzeba mieć jakiś powód do powrotu. A Trasa Transfogarska to bardzo dobry powód…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *