Urlop w czasach zarazy.
Hm… od marca tego roku parafraza tytułu powieści Marqueza już tyle razy była użyta, że aż wstyd robić to po raz kolejny. Pasuje jednak wyśmienicie do moich odczuć okołourlopowych.
Tak sobie myślałam, że żadną miarą dopiero co zakończony pobyt w Sarbinowie nad Bałtykiem nie obroni się w konfrontacji z tym, co było w planach. W planach była podróż życia do Chin…
Oczyma wyobraźni od października zeszłego roku tworzyłam osobne historyjki na temat kolejnych etapów podróży. Przecież jeden wpis na temat piętnastu dni w Chinach na pewno byłby niedostateczny w stosunku do emocji, które miały zaistnieć! Pewnie słyszeliście żydowskie powiedzenie: „Jak chcesz rozśmieszyć Pana Boga to opowiedz mu o swoich planach”. Tak sobie wyobrażam, że Wszechmocny to pewnie nie mógł powstrzymać rechotu od momentu, kiedy w październiku 2019 zapłaciliśmy zaliczkę w biurze podróży.
Powiedzcie sami, czy to nie jakaś ironia losu: planować podróż do Chin na czas, kiedy właśnie tam zaczęła pączkować jedna z największych pandemii świata!
Dlatego napisałam wcześniej, że udźwignięcie przez bałtyckie plaże mojego żalu, złości, frustracji wyślizgujących się z gruzowiska, które pogrzebało chińską podróż, było praktycznie nierealne.
W tym momencie trzeba jednak docenić korporacyjne podejście, które w każdej sytuacji doszukuje się pozytywów. Nie było łatwo. Zaczęłam ich szukać w mrożącym kostki Bałtyku, lipcowej temperaturze powietrza poniżej dwudziestu stopni Celsjusza i piasku zawiewanym do ust podczas rozmowy na plaży. Jak widzicie wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie! Ale walczyłam dzielnie!



Tak samo jak zaproszona na wyjazd bratanica, która codziennie rano przynosiła mi którąś z pięknych, zwiewnych, letnich sukienek spakowanych jej przez mamę, z nadzieją w oczach, że pozwolę jej ją założyć.
Tak samo jak ta część wakacjowiczów, która targała przez plażę majdan do zabawy dla małych dzieci, mając na sobie długie spodnie i kurtkę z kapturem na głowie, a pod kapturem czapkę.
Tak samo jak kolejna część osób, która postanowiła spędzić lato roku 2020 nad naszym morzem, i spędzała je tam, tyle że spacerując po plaży w kurtce „puchówce”.
Tak samo jak dziadkowie z wnuczkami próbujący rozbić parawan na plaży przy wietrze, który starszemu panu wyrywał ten parawan z ręki. (No właśnie! Chyba muszę odszczekać wszystkie wcześniej wypowiadane niepochlebne opinie o parawanach na naszych plażach! Wreszcie zrozumiałam po co te parawany są!)



Tak samo jak sprzedawcy plażowi, którzy po kilku dniach przestali wołać „zimne piwo” a zaczęli wołać „gorąca kawa”.
Tak samo jak pewna dziewczyna, która któregoś pięknego dnia (że też klawiatura bezwstydnie pozwoliła napisać słowo „pięknego” w tym kontekście!) pojawiła się na plaży…w futerku!
Tak samo jak pewna elegancka kobieta twardo leżąca na leżaczku w kostiumie dwuczęściowym, dopóki jej gorącego ducha starczało. Jak duch odlatywał targany wiatrem, pani wkładała na siebie sweter taki, który ja wkładam w zimie zamiast kurtki, aby skoczyć do „spożywczaka” za rogiem po chleb.
Tak samo jak mój mąż grilujący nam wieczorem kolację, kiedy my czekaliśmy wewnątrz wynajętego domku z kubkami herbaty z miodem i cytryną w rękach.
Tak samo jak mewy, które rzucane przez podmuchy wiatru kilka metrów do tyłu, bezustannie podejmowały walkę i wyszukiwały bezwietrzne korytarze aby przeć do przodu, do im tylko wiadomego celu.
I do tego na dokładkę koronawirus!
Chyba wystarczy dowodów na to, że byliśmy wszyscy jak brygada pancerna, jak amerykańscy marines, jak „Tomy Lee Jones w Ściganym”.
Walczyliśmy naprawdę dzielnie. I były bitwy, które wygrywaliśmy!
Wygraliśmy nasz pierwszy poranek na plaży, na której zjawiliśmy się już o ósmej rano, ponieważ Zocha obudziła się o czwartej – z ekscytacji! I dzięki temu spędziliśmy piękne przedpołudnie nawet zażywając kąpieli morskiej.
Wygraliśmy znajomość z jedną z dzikich plaż, kiedy kolejny ciepły dzień, (nie mylić z upalnym!) przyniósł na plażę niezliczone tłumy. A tu jednak koronawirus! Moja niechęć do niepotrzebnego ryzyka kazała zapytać w recepcji naszego ośrodka o jakąś dziką lub nieuczęszczaną plażę. Dostaliśmy instrukcję jak do takiej dojechać i choćbym bardzo nie chciała, rozczarowana ogólną aurą podczas naszego pobytu, to muszę przyznać, że to miejsce w pełni zasługuje na określenie „rajska plaża”.



Tłumy ludzi spędzające czas głośno i z puszką piwa w dłoni o dziesiątej rano, skutecznie zniechęcają mnie do polskich plaż nad Bałtykiem. Co jest nieuczciwe w stosunku do tych miejsc. Bałtyckie plaże są przepiękne i urokliwe jeśli tylko im się na to pozwoli. Wystarczy przyjść nad brzeg Bałtyku stosunkowo wcześnie rano, kiedy wszyscy odsypiają wieczór dnia poprzedniego, aby zobaczyć plaże takie, jak widać na filmach z lat sześćdziesiątych. Puste, przestrzenne, tajemnicze i potężne. Takie jak nasza „tajna” plaża. Pewnie będę się powtarzać, ale znowu to poczucie przemijania nieznośnie wyściubia nos z ukrycia. Czasy, rzeczy, stany rzeczy mijają… Musieliśmy się trochę postarać, żeby na takiej plaży się znaleźć. Jest już „dobrem luksusowym”…



Ja osobiście wygrałam kolejną książkę, tym razem biografię księdza Tischnera, na którą pojawił się po prostu czas. Dawno nie zrobiłam tylu notatek podczas czytania jakiejkolwiek książki!
Wygraliśmy przedpołudnie w ogrodach Hortulus. Gdzie co chwila rzeczywistość przenosiła nas do innych światów, a to do łąk umajonych, a to do rabat różanych, a to do japońskiej świątyni dumania, a to pod liście łopianu…gdzie negatywna energia, gromadzącą się w środku mojego jestestwa od stycznia, kiedy do mnie dotarło, że do Chin raczej nie polecimy – powoli gdzieś znikała…Znajdowała ujście w zderzeniu z kwitnącymi poziomkami, którymi zachwycała się Zosia. Ulatywała rechocząc, po tym jak dzieciaki w trójkę, w sztucznej pozie pozowały do zdjęcia udając kogoś, kim nie są. Rozmywała się w mgiełce nad stawem.






Powoli, powoli… odzyskiwałam władzę nad sytuacją…
Kolejnego poranka pojechaliśmy do labiryntu Hortulus. Moje młodsze dziecko dzielnie prowadziło wszystkich przez zaułki labiryntu do momentu, kiedy siąpiący deszcz dosłownie nie roztopił mu planu. Kiedy z uprzywilejowanej pozycji, bo z wieży widokowej, patrzyłam jak zaaferowani próbują wyjść z tej zielonej pułapki i w końcu im się to udaje, kiedy witałam ich fanfarami jak wychodzili z tego labiryntu z taką fizjologiczną radością zwycięzców, kiedy maluchy podskakiwały z radości, kiedy oznajmiłam, że zasłużyli na pizzę – to uświadomiłam sobie, że przecież o to chodzi!



Pamiętacie film pt. „Przyjaciel wesołego diabła”? Gdzieś przy końcu pojawia się zdanie wypowiedziane przez Piszczałkę, sarkastycznie wręcz podsumowującego jego własną niewiedzę o tym, kto to taki, ten tata: „ja kudłaty, durnowaty – nie wiedziałem co to taty!”. Jakbym nagle olśnienia doznała po kilkumiesięcznym okresie ciemności. Jakbym nagle przypomniała sobie po co są wakacje! Na pewno nie po to, albo nie tylko po to, aby zobaczyć mauzoleum Mao Zedonga czy Zakazane Miasto. Ten prztyczek w nos od podróżniczego losu chyba był mi potrzebny. Zaczęłam tworzyć jakąś nierealną, idealną wizję podróży wakacyjnej, zapominając o podstawowych przyjemnościach. O tym, że można po prostu spacerować, albo po prostu czytać, albo po prostu siedzieć na leżaczku nad basenem i patrzeć jak energia wręcz kipi z moich dzieci.



Wygraliśmy coś jeszcze! To zahaczy o banał, ale tylko pozornie: gofry! Nie pamiętam, kiedy ostatnio jadłam takie chrupiące, wypieczone, absolutnie hedonistyczne gofry, hojnie oblane bitą śmietaną, owocami i czekoladą. Czy to nie takie momenty, kiedy dzieci śmieją się w głos z nosami unurzanymi w śmietanie, z palcami umazanymi malinami i z sosem czekoladowym spływającym po świeżo wypranej bluzie, są wartością samą w sobie? Kiedy tak patrzyłam na chichoczących Zosię i Maćka, i na Kubę, który udawał, że to „dzieci”, z którymi nie ma co robić, a wieczorem sam ich wyciągał „na kosza” – wiedziałam, że terakotowa armia na mnie poczeka, jak nie w tym to w innym życiu – a moje wakacje są tu i teraz, i nie można ich zmarnować!


Nie, nie zgubiłam mojej zachłanności na podróże. Przypomniałam sobie tylko jak przyjemnie było leżeć w dzieciństwie na kocu, na leśnej polanie, przygryzać źdźbło trawy i patrzeć na chmury.



P.S. A kiedy niebo zaciągało się chmurami i zaczynał padać deszcz – to co się wtedy robiło? Zrywało się z tego koca, zarzucało go na głowę i biegło do domu. Tylko tyle! Tak po prostu. To była kolejna rzecz, która nam się przydarzała, a nie koniec świata!…
Musisz mi zdradzić gdzie ta plaża.? Cudne zdjęcia.
To dane ściśle tajne :-), ale dla „przyjaciół˝ i znajomych królika” chyba da radę zrobić wyjątek!
Ja również mam swoje miejsca nad morzem. W tym roku udało mi się wyjechać nawet na 2 tygodnie. Z dzisiejszej perspektywy to był najlepszy urlop jaki można było zaplanować. Może uda się również w przyszłym roku bo chyba z Covidem się tak szybko nie pożegnamy …