Życie cały czas mnie zaskakuje. Ale ja siebie chyba najbardziej!

Muszę się przyznać, że kucharką jestem żadną. O ile sprawia mi przyjemność przygotowanie imprezy z okazji urodzin czy imienin, gdzie zapraszam bliskie nam osoby, (piekę wtedy, gotuję i jestem w stanie nawet pierogi zrobić – co udało mi się na czterdzieste urodziny mojego męża) to codzienne obiady, gotowanie, zastanawianie się czy pomidorowa już była w tym tygodniu czy nie, jest dla mnie dalekie od słowa „przyjemność”.

Jako dziecko serdecznie nie znosiłam dni, kiedy mama gotowała bigos, piekła ciasta na święta, robiła przetwory. A podobno dzieci wtedy ciągnie do kuchni. Moje ciągnie. I starszy i młodszy syn za chwilę będą się w pewnych obszarach poruszać po tej kuchni na pewno lepiej od mnie. Świąteczne pieczenie ciast, a już na pewno pierników zawsze napotyka na pytanie: „Mamo, mogę ci pomóc?”. Skąd im się to wzięło? Po kim to mają? Na pewno nie po mnie! Pewnie po tacie, który twierdzi, że gotowanie go odpręża. Pod tym względem jesteśmy z mężem na przeciwległych biegunach. Ja obiecam wiele, łącznie z szorowaniem całej kuchni po, jeśli nie będę musiała gotować niedzielnego obiadu. Staję się wtedy podkuchennym, przynoszę, podaję, zmywam w międzyczasie (pedantką jestem!), nakrywam stół etc. etc… byle by nie musieć gotować.

No a jak usłyszę takie pytanie podczas pieczenia ciasta czy robienia pierniczków, to całe moje wewnętrzne ja krzyczy: nie!…

A oczywiście odpowiadam: tak. No bo jak dziecku odmówić tej radości!

Całkiem niedawno stwierdziłam jednak, że ten rodzaj rodzicielskiego złożenia się na ołtarzu twórczej przyjemności dziecka przyniósł w moim przypadku fantastyczne rezultaty. To był rewelacyjnie zainwestowany czas. Moi synowie świetnie się w kuchni odnajdują i jeśli będą mieli cokolwiek pod ręką to nie dość, że z głodu nie padną, to jeszcze zrobią coś ładnego i smacznego.

Jedenastolatek ostatnio zapytał mnie, czy bym mu się kupiła noża strunowego… Musiałam udać, że się zastanawiam, bo nie wiedziałam, że taki istnieje. A na moje pytanie: „po co ci taki?”, odpowiedział lekkim zdziwieniem; „no jak to po co, do krojenia biszkoptów, pamiętasz, ostatnio tort mi się tak źle nicią przekroił”.

„Tak, tak, pamiętam! Nie ma sprawy  – zamówimy”. Uff… zachowałam twarz przed jedenastolatkiem, który piecze tory ubijając masę na parze, gdzie ja bym się nie zabrała za taki przepis. Z założenia byłby dla mnie za skomplikowany. Blaszkę na muffinki też mamy tylko dlatego, że dziecko się w końcu zbuntowało i powiedziało, że więcej nie będzie piekło muffinek w samych papilotkach, bo to marnotrawstwo składników. Papilotki nie utrzymują ciasta, rozlewa się i trzeba to potem ze zwyklej blaszki zdrapywać po upieczeniu. W te pędy zamówiłam rzeczoną blaszkę do muffinek!

Co tak właściwie sprawia, że ja tego gotowania nie lubię? Tak rozmyślając nad tym, doszłam do wniosku, że jednym z powodów mogą być doświadczenia z dzieciństwa. Moja mama w latach osiemdziesiątych mając siedem osób codziennie na obiedzie nie bawiła się w detal. Jak się zabierała za pierogi, to była produkcja hurtowa. Nie było rozczulania się nas sobą i rzeczywistością. Dzieci, praca zawodowa, ogród, pole, zwierzęta przydomowe – to powodowało, że mama działała jak czołg wielofunkcyjny. W kuchni wszystko „fruwało pod sufitem” i lądowało zgodnie z rozkazem głównodowodzącej. Trochę mnie to przerażało, nie odnajdowałam się w tym. Kosze śliwek przy smażeniu konfitur były moimi osobistymi wrogami. Jagody, a i owszem – chętnie jadłam, ale rozstawianie słoiczków i zasypywanie ich cukrem powodowało, że zawsze mi się rozsypały a to cukier a to jagody. Umazałam siebie albo innych…jedno wielkie nieszczęście. Wiśni nienawidziłam za to, że przy gotowaniu kompotów cała kuchnia była zaparowana i lepka od zaduchu przy gotowaniu. Jak kończył się lipiec i nadchodził sierpień, a z nim kilogramy ogórków do ukiszenia to chciało mi się płakać z żalu nad sobą, w moim ówczesnym mniemaniu kopciuszkiem, zaprzęgniętym do obierania czosnku czy chrzanu, dzielenia kopru. Widok dziesiątków słoików (pamiętajcie: hurt!, a i tak na wiosnę zawartości tych słoików zaczynało brakować) wprowadzał mnie w jakąś melancholię, siły mnie opuszczały, przez co tłukłam słoiki rozlewając ich zawartość po całej kuchni. Mama musiała mieć ciężko z taką mimozą jak ja.

Ale…ale…pamiętajcie, że ludzie się zmieniają! Za gotowaniem dalej nie przepadam, ale nad nim mniej lub bardziej panuję – a to już sukces!

Za to wręcz pierwotną przyjemność sprawia mi przygotowywanie zapasów na zimę. Uwielbiam widok soku cieknącego po ścianie słoiczka a przelewanego z sokownika. Cieszę się jak małe dziecko podpisując i układając na półkach na stryszku słoiczki z tym sokiem.

Atawistyczną przyjemność sprawia mi zapach posiekanego koperku roznoszącego się po kuchni tuż przez zamrożeniem go na zimę.

Czuję się nieco jak czarownica stojąc nad słojami owoców czekającymi na doprawienie ziołami i zalaniem alkoholem. Moc czarów wychodzi zimą, kiedy sączymy swoją własną wiśniówkę lub aroniówkę, lub śliwówkę, lub nalewkę z czarnego bzu – zależnie od tego co akurat obrodziło u nas lub u rodziców w ogrodzie.

Oprócz dżemu wiśniowego, kopiując rodziców, robimy też sobie przyjemność produkując dżemy dyniowe doprawione cytrusami.

No i nieśmiertelne ogórki kiszone. Cała nasza czwórka po prostu je uwielbia. Zdarzy mi się może pięć razy zakupić w zimie słoik ogórków konserwowych, ale to najczęściej dlatego, że szkoda nam naszych kiszonych do zakwaszania sałatek. Potrafimy zjeść cały słoik zniesiony właśnie ze stryszku na zupę ogórkową…i ktoś musi biec po następny, żeby zupa jednak zaistniała.

Mnogość pustych słoików już mnie nie osłabia. Widok i odgłos strumienia wody oblewającej ogórki dodaje mi wigoru. Czosnek i chrzan obieram podśpiewując a koprem się po prostu zaciągam, jak co poniektórzy zupełnie innymi substancjami.

Uwielbiam te soki płynące mi po rękach, pory ociekające wodą, najintensywniejszą z możliwych zieleń liści selera albo fasolki szparagowej.

Nie do końca rozumiem transformację swojego własnego stosunku do takich właśnie praktyk kuchennych.

Sama siebie zdiagnozowałam tak: atawizm w czystej postaci.

4 thoughts on “Przyjemności pierwotne

  1. Fajnie piszesz o swojej ewolucji. Przyznaję, że w tym roku rozwinęłam się kulinarnie mając trochę więcej czasu. Cieszą nowe sukcesy ale w przetworach nie mogę się z Tobą równać 🙂

    1. Basia, przetwory to tylko kwestia wygospodarowania czasu. Na pewno łatwiejsze niż niejedno danie. Pewnie dlatego jestem w stanie je robić!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *