Drugi rok pandemii dał mi w kość. Zawodowo. Miałam poczucie, że pracuję na dwóch etatach. Z resztą jak wszyscy wokół mnie. Z początkiem sierpnia leciałam już dosłownie na oparach. Miałam jakieś omamy wzrokowe i słuchowe… Widziałam morze, czułam wiatr we włosach, słyszałam grzechotanie lodu w drinkach! Na urlop był najwyższy czas. Skąd wiedziałam wcześniej, ustalając cel podróży, że będę na ostatnich nogach i żaden inny wyjazd oprócz wypoczynkowego nie wchodził w grę? Intuicja? Doświadczenie? Przypadek? Tak naprawdę to mało ważne. Ważne, że wstrzeliłam się w punkt  z planami w stosunku do potrzeb. Plan był następujący: nie robić nic. Dodatkowy warunek: musi tam być ciepło. I tym sposobem, po dziesięciu latach od ostatniego prywatnego pobytu we Francji, znowu ten kraj zamajaczył na horyzoncie. Wprosiliśmy się do przyjaciółki, która mieszka tam od lat, i do tego od niedawna dysponuje czymś tak cudownym jak przydomowy basen.

Wiadomo, że głupio tak z pustymi rękoma jechać do ludzi, którzy dadzą ci dach nad głową na dwa tygodnie. Można oczywiście liczyć na to, że twoja własna intuicja podpowie ci, co twoi gospodarze potrzebowaliby z Polski, ale po co takie głupie siłowanie się z przypadkiem? Nie lepiej zapytać? Zapytałam. Zdziwilibyście się jakie mogą być tęsknoty i potrzeby polsko-francuskiej rodziny z dziećmi! No to tak: kabanosy w każdej ilości i postaci! To przede wszystkim! Na drugim miejscu na liście: budynie! Potem klasyka: tiki taki, kasztanki i śliwka nałęczowska. Z zaskakujących rzeczy: polskie tłuczki do ziemniaków i zozole. Mocne alkohole pomińmy litościwym milczeniem, ale moi panowie tj. mąż i brat stwierdzili, że pojemność naszego samochodu jest nieograniczona i skoro nasz gospodarz bardzo gustuje w polskich piwach rzemieślniczych to trzeba takich zabrać… dużo! Zabrali, naprawdę dużo! Wyszło na to, że nie doceniam kubatury własnego samochodu.

No to co? Piętnasty sierpnia, godzina szósta rano, wyruszamy. Mieliśmy wizję szybkiego przeskoczenia przez Niemcy, nocleg gdzieś na granicy niemiecko-francuskiej, w Miluzie. I na następny dzień dotarcie do celu, czyli do Pau w departamencie Pyrénées-Atlantiques. Czy to połowa sierpnia to sprawiła, czy dokładnie piętnasty sierpnia, czy to po prostu niedziela wakacyjna? Nie wiem. Dość, że Niemcy zobaczyliśmy jako jeden wielki korek i roboty drogowe. Do Miluzy dotarliśmy gdzieś ok. pierwszej w nocy zamiast o dwudziestej. Nie ma jednak co marudzić. Drugi dzień podróży zrekompensował pierwszy. Może fakt, że płatne, mocno się do tego przyczynia, ale jazda po francuskich autostradach w porównaniu z niemieckimi, to jak niebo i ziemia. Niepostrzeżenie wręcz przemknęliśmy prze całą Francję i dotarliśmy do Pau. Wakacje czas zacząć!

A czym można zacząć wakacje, kiedy niedługo czas posiłku, a jest się we Francji? Aperitifem oczywiście. Ten fantastyczny zwyczaj, któremu hołdują Francuzi, jest rewelacyjny zwłaszcza podczas wakacji takich jak nasze. Celem było jedno wielkie nic, ale jeść i pić trzeba! Te pogaduszki ze szklaneczką w ręce, ten czas rozciągający się jak guma do żucia, ten rytm andante przechodzący w adagio a nawet, o zgrozo, w largo! Ale przecież od tego właśnie są wakacje! No i nie ukrywajmy, to bardzo dobry rytm do wymiany smaków. Thierry poznawał polskie piwa kraftowe a my popijaliśmy ricarda, pastisa czy absynt! Anyżówka mnie osobiście nigdy nie smakowała, ale mój mąż wyraził opinię, że jak w alkoholizm to tylko z tym napojem. Te aperitify naturalnie zlewały się w kolację, aby potem płynnie przejść w digestif, który trwał i trwał… umilany mocniejszymi trunkami. A dlaczego taki digestif trwał i trwał? Ponieważ nocne Polaków rozmowy połączone z bardzo niefrancuskim podejściem naszego gospodarza Francuza, przy lekko przygaszonym świetle i szumie zmywarki, tworzyły taką mieszaninę opinii, sądów, pomysłów na życie, czy potencjalnych wizji przyszłości, że trudno było to przerywać, kiedy mieliśmy wrażenie, że toczymy dyskusje bliskie tym, jakie mógł toczyć Toulouse-Lautrec z całą francuską bohemą tamtego czasu. Wiem! Wiem jak to brzmi! Zwłaszcza, kiedy przywołuje się Toulouse-Lautreca, który był alkoholikiem. Ale uwierzcie, spędzaliśmy czas nie tylko „w oparach absyntu”.

Jak to słusznie zauważył mój mąż: „nicnierobienie – brzmi pięknie, ale nie dasz rady”. Miał rację. Ja też o tym wiedziałam. Tylko każdy z nas co innego rozumie pod pojęciem „nicnierobienie”. Mój mąż, z umysłem ścisłym, traktuje takie stwierdzenie dosłownie. Ja zaś podchodzę do tego bardziej plastycznie i staram się miesić czas tak jak ciasto. Urabiam go stosownie do własnych potrzeb. Pierwsze dni, a i owszem, nawet w moim wydaniu „nicnierobienie” było bardzo dosłowne: leżaczek nad basenem, mohito, quizy na Onecie a w tle „Et si tu n’existais pas” Joe Dassin, „Salut”, „a Toi” czy moja ulubiona „Siffler sur la colline”,  ale…przecież nie przedrzemiemy dwóch tygodni! I tutaj słyszę pytanie mojego męża: „a dlaczego nie?” Byłby nawet w stanie słuchać przez dwa tygodnie Joe Dassin i „Je suis malade” w wykonaniu Dalidy albo Lary Fabien, czy „Non, je ne regrette rien” którymi katowałyśmy się z Olą, byleby uskutecznić „nicnierobienie” w jego rozumieniu.

Co do muzycznych hitów francuskich minionej epoki, to miałyśmy z Olą takie momenty,  że dom rozbrzmiewał tytułami jak wyżej, i podobnymi. Wtedy nasi panowie udawali, że jakby co – to nas nie znają. I cichaczem przemykali się do garażu, gdzie zdaje się, czuli się bardziej bezpiecznie, niż z żonami zawodzącymi prehistoryczne przeboje lat siedemdziesiątych.

Czas jednak  coś pozwiedzać. Zacznijmy od samego miasta. Pau ma ogromną historię, ale ja z wachlarza wydarzeń zakodowałam sobie dwa główne wątki.

Pamiętacie fantastyczny film pt. „Królowa Margot”? Posągowa Isabelle Adjani wcielała się w rolę Małgorzaty de Valois, a jej kochanka grał nie kto inny, jak absolutnie perfekcyjnie piękny Vincent Pérez. Skoro był kochanek to musiał być i mąż. Mężem Małgorzaty de Valois był Henryk IV Wielki, król Francji i Nawarry. A Nawarra to nic innego jak Kraj Basków. Językiem królestwa Nawarry był język baskijski, a król Henryk urodził się na zamku w Pau właśnie. Zamek króluje nad miastem i od jego zwiedzania można rozpocząć przyjaźń z miastem. Dziesięć lat temu tak zaczęliśmy fantastycznym przedstawieniem z cyklu „światło i dźwięk” i jak widać jesteśmy wierni tej przyjaźni. Miasto ma też swoją ksywkę „ une ville anglaise” – „miasto angielskie”, że względu na fakt, że zamożna angielska klasa średnia przybywała tutaj w XIX wieku, jakbyśmy to kiedyś powiedzieli „ do wód”. Tak naprawdę skorzystać z łagodnego klimatu regionu. Jedną z takich rodzin była między innymi rodzina Agaty Christie.

Pau ma taką fajną lokalizację na mapie południowo zachodniej Francji, że wszędzie jest ok. godziny jazdy. Zaczęliśmy z tego korzystać.

Zaczęliśmy od Kraju Basków.

My Polacy dość mocno jesteśmy skupieni na swojej historii, a tu się okazuje, że nie tylko my walczyliśmy o swoją wolność. Baskowie, to wspólnota historycznie żyjąca na granicy Hiszpanii i Francji. W czasach rządów Francisco Franco byli mocno ograniczani. W latach pięćdziesiątych XX wieku zaczęli domagać się niepodległości, a swój cel chcieli osiągnąć akcjami terrorystycznymi. Po śmierci Franco nowa hiszpańska władza zezwoliła Baskom na rozwój ich kultury. Baskowie we Francji mają inaczej. Konstytucja francuska mówi o zasadzie państwa jednolitego. Zatem inaczej niż w Hiszpanii, tutaj jedyny oficjalny język to francuski. Pamiętam jeszcze z lat dziewięćdziesiątych, że samochody Basków we Francji były oznaczone w bardzo widoczny sposób. Nie sposób było nie wiedzieć, że ten konkretny samochód należy do Baska. I czuło się pewien rodzaj napięcia w powietrzu. Teraz tego nie odczułam. Sądząc po wycieczce do Saint-Jean-Pied-de-Port Baskowie zmienili nieco podejście. Zamiast akcji terrorystycznych atakują w zupełnie inny sposób. Ekonomiczny i kulturalny. Saint-Jean-Pied-de-Port to teraz takie właśnie ekonomiczne i kulturalne centrum kraju Basków we Francji. Miasteczko jest urokliwe i na każdym miejscu widać jak bardzo jest baskijskie.

Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy to oczywiście tradycyjne wędliny baskijskie. Wystawy przyciągają wzrok i nie można się oprzeć pokusie zakupienia tego czy innego produktu.

Kolejny symbol baskijski rzucający się z oczy to lauburu, po baskijsku cztery głowy, czyli krzyż baskijski.

No i beret. Dla nas beret to symboliczne francuskie nakrycie głowy. Tak naprawdę to mieszkańcy Kraju Basków i Béarn prowadzą bujne dysputy na temat tego, gdzie leży źródło tego symbolu stroju francuskiego: w Kraju Basków czy w Béarn.

Spacerując po uliczkach Saint-Jean-Pied-de-Port daliśmy się oczywiście skusić na wszystko co oferują lokalne sklepy z pamiątkami: obrusy i koszyczki na chleb w tradycyjne pasy baskijskie, ręczniczki kuchenne z wyszytym lauburu, magnesy na lodówkę w kształcie papryczek z Espelette czy beretów. A moja siostrzenica, która oprócz koni zakochana jest w owcach, kupiła – owcę oczywiście, ale w berecie!

I tak właśnie Baskowie z ataków terrorystycznych przeszli skutecznie do ataków finansowych. I nie jest to jak widać skok na bank ani destabilizacja giełdy. W powiększaniu profitów na pewno pomaga im  fakt, że w Saint-Jean-Pied-de-Port zaczyna się jeden ze szlaków w ramach dróg św. Jakuba. Prowadzi do Santiago de Compostela. Są różne szlaki pielgrzymie, ale wszystkie oznaczone są muszlą św. Jakuba. Jak widać muszle widoczne są bardzo dobrze w mieście.

Pielgrzymie symbole w Saint-Jean-Pied-de-Port

Nawiązując do szlaków pielgrzymich i dojazdu w godzinę trudno nie wspomnieć o Lourdes. Do tego znanego celu pielgrzymek dojazd z Pau zabiera jakieś czterdzieści minut. Byliśmy tam dziesięć lat temu i na podstawie niegdysiejszych wspomnień, tym razem nie czuliśmy potrzeby kolejnej wizyty. Może od tego czasu coś się zmieniło w organizacji i funkcjonowaniu tego centrum pielgrzymkowego, ale wtedy był to jeden wielki jarmark. Do tego żadne inne słowo nie określi naszych odczuć po wizycie tam, jak kolokwializm „badziewny”. Podziwiam ludzi, którym wizyta w tym miejscu nie odbiera wiary. Chorzy pielgrzymi przenoszeni są lub przepychani na wózkach w ekspresowym tempie przed grotą. Całe miasto żyje ze świec z wizerunkiem Dziewicy Maryi, buteleczek na uzdrawiającą wodę, czy z plastikowych figurek Dziewicy Maryi, nawet z nakrętką na czubku głowy, aby do figurki można było nalać uzdrawiającej wody. Jeśli potrzebujecie ciszy i nabożnego skupienia…no to raczej nie tam!

Były dwa dni na wizytę w mieście i w Kraju Basków, a to znaczy, że znowu czas na wypoczynek. Zapakowaliśmy deski do pływania pożyczone od gospodarzy, tzw. bodyboard, i pojechaliśmy na atlantycką plażę do Seignosse. Absolutnie wszyscy byliśmy zachwyceni. Dorośli podziwiali ogromne atlantyckie plaże. Puste! A pełnia sezonu! Albo raczej nie puste, ale nawet w pełni sezonu dające plażowiczom przestrzeń, o której próżno by marzyć nad naszym rodzimym Bałtykiem o tej samej porze. Ta przestrzeń, ta ilość ziarenek piasku przypadających tylko na nasze głowy zrobiła nam mentalny szach-mat. Ten widok spokojnego oceanu mogliśmy podziwiać bez przerwy. Tak samo jak bez przerwy nasze dzieci mogły kosztować uroków kąpieli w deską przy lekkiej fali. W ogóle by z wody nie wychodzili gdyby nie ja. Na obiadową kanapkę musiałam ich prawie siłą z tej wody wyciągać. W konsekwencji powstało hasło tych wakacji powtarzane przez Maćka i Zosię radiowymi głosami: „I przyszedł Pan Maruda, pogromca uśmiechów dzieci, niszczyciel dobrej zabawy”…, że to niby ja? Łobuzy nie zdawały sobie sprawy jakie mieli szczęście. Atlantyk był łaskawy dla nich i nie szalał z falami. Miejsce jest znane z tego, że fale potrafią tam być bardzo duże i dlatego organizuje się tam zawody surfingowe. Skoro Maciek z Zosią mieli świetne warunki do hasania z falami, to znaczy mniej więcej tyle, że wszystkie szkółki surfingowe były niepocieszone. Spędzali godziny kołysząc się na swoich deskach i czekając na fale, a fale nie nadchodziły. Ale jakoś nie za bardzo się tym przejmowaliśmy!

Gospodarz, zapewne w celu ochrony przed nieuchronnym alkoholizmem w jaki moglibyśmy popaść, kolejny wieczór zamiast ze szklaneczką, zaplanował nam z pelotą baskijską. Co to jest pelota baskijska? Pelota, inaczej Jai-alai lub Cesta Punta to nazwy tej samej gry. Gra przypomina nieco tenisa lub squasha. Jest tradycyjną grą Basków zarówno w Hiszpanii jak i we Francji. W tym regionie każde miasto a nawet wieś posiadała tzw. „fronton”, czyli boisko do gry, ze ścianą w charakterystycznym kształcie. Zawodników peloty, podobnie jak grających w tenisa obowiązywał i dalej obowiązuje swoisty dress code. Obowiązywał biały strój. Obecnie zawodnicy zmieniają kolor koszulek na potrzeby organizacji gry. Pau jest jednym z niewielu miast kultywujących tradycję i zamiłowanie Basków do tej gry. Dlatego zapewne doczekało się profesjonalnej sali do gry w pelotę, gdzie widownia oddzielona jest od boiska siatką, która w przypadku błędów zawodników ma ochronić kibiców od bezpośredniego kontaktu z piłeczką. A jest się czego bać. Piłeczka ma drewniane wypełnienie obszyte skórą i osiąga ogromne prędkości. Na kilka słów zasługuje to czym zawodnicy grają. Francuzi używają słowa „gant” czyli rękawica, ale zerknijcie poniżej: niewiele to ma wspólnego z rękawicą. Każdy zawodnik zamawia sobie swoją „rękawicę” u specjalizującego się w tym rzemieślnika, płacąc za nią niemałe pieniądze. Nie ma produkcji taśmowej czy fabrycznej takiego sprzętu. Zawodnicy peloty w Kraju Basków to trochę jak piłkarze u nas. Młodzi chłopcy marzą, że kiedyś będą „tacy jak oni” i kibicują swoim idolom. Ale rzeczywistość zawodnicza wcale nie jest taka piękna jak można by wnioskować z braw i wiwatów po meczu. Aby osiągnąć poziom mistrzowski trzeba zainwestować, podobnie jak w innych dyscyplinach, swój czas i pieniądze. A z benefitów, bez innej pracy zawodowej, raczej trudno wyżyć. Dlatego ogromna ilość francuskich graczy w pelotę emigruje na Florydę. Tak jak Chicago jest polskim miastem w Stanach Zjednoczonych, tak Floryda i Miami są głównymi skupiskami emigracji francuskiej. Tam właśnie wyjeżdżają zawodnicy, aby grać zawodowo i zarabiać na swoją przyszłość. Wracają po kilu lub kilkunastu latach do Francji zazwyczaj jako dostatni ludzie, z kapitałem na dalszy pomysł na życie w rodzinnym kraju. O popularności cesta punta na Florydzie może świadczyć fakt, że migawki z meczu znalazły się w czołówce kultowego serialu lat osiemdziesiątych: „Miami Vice”. Jak nie wierzycie to poszukajcie na YouTube!

Półeczka z armaniakiem

Co jest jeszcze o ok. godzinę drogi od Pau i może być warte zobaczenia? Armagnac! Tak właściwie to pojechaliśmy do miejscowości Condom w departamencie Gers, jednego z czterech oprócz Landes, Lot i Garonna, gdzie produkuje się armagnac, czyli winiak destylowany w tzw. alembikach i potem leżakowany w dębowych beczkach. Sprawdziliśmy godziny otwarcia muzeum i razem z Thierrym, który sam również chciał nieco więcej dowiedzieć się o tym boskim trunku, pojechaliśmy do Condom, zostawiając dzieci i Olę nad basenem. Muzeum armaniaku w Condom to było największe rozczarowanie tych wakacji. Muzeum częściowo zamknięte, w swojej ekspozycji miało kilka narzędzi rolniczych i…to tyle! Oprócz kilkuminutowego filmu o produkcji armaniaku, na szczęście będącego również w opcji angielskiej, nie zobaczyliśmy właściwie nic. A nazwanie tego miejsca muzeum można nazwać małym skandalem. Thierry czuł się zobowiązany w stosunku do nas i szybko wygooglał i zadzwonił do jednego z miejscowych producentów. Trafiliśmy nawet nie do prywatnej piwnicy, ale do spółdzielni kilku osób, które w jednym miejscu sprzedają swoje wyroby. Jeden z producentów ugościł nas zarówno armaniakiem jak i opowieścią o nim. Próbowaliśmy świeżego trunku, pięcioletniego, który wg naszego gospodarza nadaje się… do ciasta tylko! Próbowaliśmy i takiego z lat siedemdziesiątych, którego butelka to koszt lokalnie od 150 euro, a w butikach w mieście od 200 euro wzwyż! Pomiędzy próbowaliśmy takiego piętnastoletniego, który już nam smakował. Nieco wycofani w naszych opiniach, jako absolutni laicy w tej dziedzinie, nie chcieliśmy się wymądrzać. A okazało się, że chwila skupienia nad własnymi kubkami smakowymi doprowadzała nas do całkiem poprawnych wniosków. Nasz gospodarz potwierdził, że taki piętnastoletni trunek od tego trzydziesto- lub czterdziesto-letniego  będzie się różnił już tylko dla smakoszy. Zakupiliśmy zatem kilka butelczyn tego piętnastoletniego, na potrzeby własne i jako prezenty z wakacji. Cena też już była całkiem „dobra”, bo jakieś 34 euro za butelkę. Mojego brata bardzo interesowało to kto i w którym momencie decyduje o wylaniu winiaka z beczek i zabutelkowania go. W momencie butelkowania armaniak przestaje się starzeć i niezależnie od tego ile lat spędzi w butelce, jego nominalny wiek, to ten spędzony w beczce. Pan popatrzył na nas, westchnął i powiedział, że wbrew wszelkim historiom, które można usłyszeć, to powód butelkowania w danym momencie jest niestety bardzo prozaiczny. Musicie wiedzieć, że armaniak oparł się wielkim korporacjom i dalej jest produkowany przez lokalnych rolników. Jeśli dany producent ma stosowne zasoby finansowe, ma z czego żyć i utrzymać rodzinę, to nie będzie butelkował napoju, tylko trzymał go możliwie długo w beczkach. Jeśli zaś najbanalniej w świecie „życie go do tego zmusi”, to będzie butelkował i sprzedawał nawet już ten kilkuletni produkt. Szczerość naszego gospodarza i jego absolutnie nie marketingowe podejście tak nam się podobało, że nawet jakbyśmy nie potrzebowali, to pewnie i tak coś byśmy kupili. Pan zatarł negatywne wrażenia z muzeum dodatkowo jeszcze tym, że na moją prośbę o rekomendację jakiegoś lekkiego białego wina podprowadził nas do półki z winem w cenie 4,60 eur za butelkę. Droższe w Lidlu kupuję! Jako, że po degustacji armaniaku degustacja wina byłaby nie na miejscu, to wierząc właścicielowi na słowo, kupiliśmy tylko po jednej lub dwóch wskazanych butelkach. Jak spróbowaliśmy wina po powrocie do domu, to mój mąż skomentował to tak: „mówiłem, żeby wziąć całą paczkę!” Wino było przepyszne, lekkie, delikatnie słodkawe. No cóż, nie zawsze podejmuje się właściwe decyzje…

Gdzie jeszcze w ciągu godziny można dojechać z Panu? W Pireneje!

Gdyby ktoś mnie zapytał czy wolę morze czy góry, to pewnie wynikiem byłby remis, jednak ze wskazaniem na góry. Zapewne to geny taty taternika! Dlatego Pirenejów nie mogło zabraknąć w planie naszych wakacyjnych dwóch tygodni. Thierry zaplanował nam wyjazd idealnie. To znaczy tak, że my, dorośli mieliśmy z tego trochę przyjemności, a i dzieciom się podobało, i za bardzo nie jęczały na myśl o delikatnym wysiłku fizycznym. Dojechaliśmy do Laruns. Parking rozpoczynający naszą trasę trekkingową mieścił się formalnie właśnie w tej miejscowości. Pierwsze strome podejście od samego parkingu robiło nieciekawe wrażenie na początek, ale potem była już sama rozkosz. Słońce, lekki, chłodny wiaterek łagodzący efekty słabej kondycji, no i te widoki! Wszystko było w punkt! Obeszliśmy w koło sztuczny zbiornik wodny, a nad nami cały czas górował Midi d’Ossau. Szczyt, który jest jednym z najbardziej rozpoznawalnych szczytów w Pirenejach. Popatrzcie, wygląda jak twarz człowiek, który usnął na tzw. „popielniczkę” i robi „rybkę”. I dokładnie tak jest określany przez Francuzów.

Powoli zbliżał się koniec naszego pobytu, ale jest jeszcze jedna rzecz, o której muszę wspomnieć: francuska kuchnia. Nasi gospodarze zrobili wszystko co możliwe, aby wracało nas nieco więcej… więcej kilogramów!

Zaczęli od kaczki. Kaczka to potrawa bardzo regionalna, związana właśnie z Krajem Basków i Béarn. Jedliśmy ją w dwóch wersjach: udka i piersi z mocno ugrilowaną skórą, którą zachwycał się Thierry. A kompana w tych zachwytach znalazł w moim mężu. Do tego przepyszne pomidory po prowansalsku. Nie mogło zabraknąć w tym towarzystwie muli. I nie zabrakło, tylko dzieciom (i tym polskim i tym francuskim) w ten dzień trzeba było zrobić kanapki. Okazało się również, że francuska zupa cebulowa bardzo dobrze komponuje się z polskimi kabanosami. Na nasze nieszczęście moja przyjaciółka przejęła ten gen francuskości, który twierdzi, że po posiłku mały deserek jest wskazany. Tarte au citron – niebo w gębie! Tarte alsacienne au fromage blanc et aux myrtilles – nie wódź nas na pokuszenie! No i oczywiście gâteau au chocolat i gâteau basque! Nasze możliwości sprzeciwu w takich okolicznościach przyrody spadły poniżej poziomu zerowego. Trzeba to sobie jasno powiedzieć i w najciemniejszy kąt schować wagę domową.

Aczkolwiek musimy się też przyznać, że po pierwszym tygodniu jedzenia śniadania w klasycznej wersji francuskiej: rogalik maślany czyli croissant, lub maślane bułeczki nadziewane czekoladą, lub bagietka z konfiturą, zatęskniliśmy za kromką chleba z serem lub szynką. Któregoś dnia jakoś tak wyszło, że wstaliśmy pierwsi z bratem i nakryliśmy stół do śniadania. No i ten moment zawahania się i.. wyciągnęliśmy plastry ementalera i klasycznej szynki gotowanej z lodówki. Ale niech was nie zwiedzie bardzo klasyczna wizja francuskiego śniadania. Są regiony gdzie na śniadanie je się bagietkę maczaną w kawie, to akurat nic dziwnego, ale… posmarowaną smalczykiem z mięsem! Thierry praktykował to razem z moim mężem w ukryciu przed Olą!

Znaleźliśmy jedną, dosłownie jedną rzecz, która nam wszystkim, łącznie z naszymi dziećmi, we Francji nie smakowała, i się do tego nie przyznaliśmy. Nasi gospodarze teraz mogą się o tym dowiedzieć: chipsy o smaku vinaigre. Ola kupowała je ze względu na dzieci, bo podobno zawsze lubią! Bleee… okropne!

Ale jakie znaczenie w tym wszystkim mają chipsy? Żadnego!

Na koniec, jak nic znowu w sytuację wpasował się Joe Dassin, tym razem z L’été indien. Zmusiłam nas wszystkich do słuchania tego w drodze powrotnej do czasu, kiedy pozostali pasażerowie nie stwierdzili, że wysiadają w środku Niemiec, jeśli za chwilę tego nie zmienię.

Nic romantycznej duszy, ani w naszych dzieciach, ani w mężczyznach! No ale przecież ich nie zostawię na autostradzie w Niemczech!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *