Był maj 2016 roku, a my ciągle nie mieliśmy nawet czasu, żeby pomyśleć o tym jak i gdzie spędzimy nadchodzące wakacje. W którymś momencie wiedzieliśmy jedno: będziemy tak zmęczeni, że jakieś sofistyczne plany na turystykę poznawczą nie mają racji bytu. Nadchodził chyba czas na turystykę wypoczynkową. I z tą myślą zaczęliśmy przeszukiwać portale z domami do wynajęcia na lato, na południu Europy. Wypoczynek – wypoczynkiem…ale nie byłabym sobą, gdybym zgodziła się pojechać w miejsca, które już widziałam. Zawsze fascynują mnie ludzie, którzy potrafią kilka razy pojechać w to samo miejsce, lub w tą samą okolicę. Dzięki koledze z pracy, który taki właśnie rodzaj turystyki praktykuje, przynajmniej już rozumiem takie podejście. Sama jednak mam taki głód podróżowania i świadomość, że nigdy nie zobaczę wszystkiego, co bym chciała na świecie zobaczyć, że nie wyobrażam sobie abym zgodziła się na powtórne wizyty gdziekolwiek! Ze stron internetowych coraz bardziej południowa część Włoch do nas przemawiała, zwłaszcza jeden dom w mało turystycznej Abruzji, w wiosce Arieli. Plan na wakacje był taki: dolce vita i dolce farniente. Zerknijcie na dom, który wynajęliśmy. Odosobniony nieco od wioski, w dolince miejscowej rzeczki. Zacieniony pięknymi drzewami. Zbudowany, a raczej adoptowany z młyna rodzinnym nakładem sił lokalnego geodety. Słońce, plaża, leżaczek przed domem, białe frizzante w kieliszku. To nie miało prawa się nie udać! Zasugerowałam powyżej, że się nie udało, co nie do końca jest prawdą. Jednak nie było to takie włoskie dolce vita i dolce farniente. Ale po kolei.
Spakowani, jak to do tej pory bywało w dwa samochody, po kilkunastu godzinach jazdy zaparkowaliśmy na placyku przed kościołem w Arieli, czekając na córkę właściciela, która miała nas już poprowadzić do samego domu. Tak też się zadziało. Z asfaltowej drogi zjechaliśmy na węższą, szutrową i nią przez dwa kilometry, mijając po drodze piękne winnice we włoskim stylu, dotarliśmy do tego cudownego domu. Domu z wielkim salonem, ogromnym stołem (widać, że to było pomyślane dla włoskiej rodziny!), ogromnym murowanym grillem, stawem i rzeczką nieopodal. Zwróćcie uwagę na wymieniane przeze mnie źródła wody i lokalizację domu. To będzie clou zwrotów akcji tej opowieści. Ale to na razie wtrącenie. Dom mnie po prostu olśnił. Kamienne mury, zielone pnącza, stylowe okiennice. Leżaki w piwniczce. Byłam w niebie.



Rozlokowani, po kolacji, z kieliszkiem białego włoskiego wina rozpoczynaliśmy nasz plan na „słodkie, włoskie lenistwo”. Wiadomo, że na początek trzeba jednak odwiedzić jakiś lokalny super-market, zaopatrzyć się w podstawowe rzeczy do kuchni, żeby codziennie na zakupy nie biegać. No i czas na plażę. Znaleźliśmy taką, która nam najbardziej pasowała i pierwsze trzy dni spędziliśmy po prostu na niej. Zaglądając tu i ówdzie na europejskie plaże zazwyczaj ma się do czynienia z różnorodnością tablic rejestracyjnych. A tu nie! Tu łamaliśmy monolit lokalnych turystów. Jak zerkniecie na mapę to Abruzja jednak turystom nie po drodze. I to pewnie powód tego, że trudno w tym regionie wpaść na kogoś, kto nie jest Włochem.
Jak można sobie wyobrazić, w sierpniu, w tym regionie przywitał nas upał. Temperatury na poziomie trzydziestu kilku stopni. Na plaży nam nie dokuczały, ponieważ bryza morska skutecznie ten upał łagodziła. Tak samo przyjemnie było w domu. Kamienne mury cudownie trzymały optymalną temperaturę, a tym, którzy chcieli poleniuchować z książką na leżakach, upal łagodziła płynącą obok rzeczułka i staw za domem. Mówiłam przecież, że raj!



Dawałam już do wiadomości to, że mojego „lenistwa” nie należy traktować dosłownie. Moi bliscy wiedzą to bardzo dobrze. Dlatego nikt się nie zdziwił, jak po trzech dniach zapytałam o to jakie mamy plany na kolejny dzień. Oni mieli ciągle ten sam: plaża i leżaki. A mnie już po głowie coś chodziło. Paweł z Olą przy innej okazji byli na Monte Cassino. My nie. Dlatego następnego dnia zamiast na plażę, ja swoich mężczyzn wsadziłam do samochodu i po dość wczesnym śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Droga z Arielli do Monte Cassino biegnie, autostradą oczywiście (nie najtańszą!), ale jednak przez Apeniny Środkowe i przez Narodowy Park Abruzji, Lacjum i Molise. Nie mogliśmy narzekać na brak widoków podczas całej drogi. Ręka niemiłosiernie poza kontrolą własnej woli, co chwila sięgała po aparat, z nadzieją na zrobienie zdjęcia tych wakacji. To jednak nie jest takie oczywiste z jadącego samochodu i w pełnym słońcu.



Dojeżdżaliśmy do Cassino. I nawigacja i informacje drogowe dość jasno prowadziły do parkingu pod klasztorem i do cmentarza żołnierzy drugiego korpusu. Jako że było już dość późno, to stosunkowo mały parking był mocno przepełniony. Tym razem głównie samochodami na polskich tablicach rejestracyjnych. Mąż dokonując cudów placu manewrowego zaparkował w miejscu niezbyt oczywistym, ale w naszej ocenie ciągle poprawnie. Nie mieliśmy jednak ochoty na nieoczekiwane spotkanie z włoską władza administracyjną i na włoskie mandaty. Podeszłam zatem do starszego pana siedzącego na krzesełku u wjazdu parkingu, z zapytaniem czy nie ma uwag do naszego parkowania. Miałam przygotowaną koślawą frazę po włosku, nauczona już, że na południu Włoch nie mają sensu próby komunikacji w języku innym niż w śpiewny język Dantego. (W większości, ponieważ wyjątki jak to zwykle bywa, objawiały się w najmniej oczekiwanych momentach). I co usłyszałam w odpowiedzi: „ Niech mi Pani d…py nie zawraca. Po polsku Pani nie umie? Dobrze, dobrze zaparkowane!” No… nie ma to jak usłyszeć kilka ciepłych słów od rodaka. Pan widząc nasze tablice i słysząc nasze rozmowy wiedział kim jesteśmy. My o nim nic nie mogliśmy wiedzieć i za ten brak rozpoznania, polskiej fizjonomii chyba, bo nie bardzo wiem za co innego, dostaliśmy takie małe „opierdalamento” – że tak żartem niskich lotów odpowiem na usłyszany zarzut.





Zostawmy jednak sfrustrowanego rodaka i chodźmy zobaczyć klasztor i cmentarz. I w klasztorze i na cmentarzu oczywiście historyczne demony w mojej głowie obudziły się i kazały przeczytać każdą informację pojawiającą się w zasięgu wzroku. W budyneczku u stóp cmentarza jest wystawa poświęcona żołnierzom II korpusu, a tam między innymi informacjami można zobaczyć na prostej mapie Europy odyseję II korpusu od Buzułuk w Rosji, poprzez Jangi-Jul w Uzbekistanie, Teheran, aż po Monte Cassino właśnie i drogę do Anglii. Szlak prze pół świata usiany grobami tych żołnierzy. Zapowiedź książki Normana Davisa „Szlak nadziei. Armia Andersa. Marsz przez trzy kontynenty” mówi:
„Marsz Armii Andersa nie ma sobie równych w historii. Rozsypani po „nieludzkiej ziemi” Polacy stawili się na wezwanie generała Andersa licząc na ocalenie. Przekraczali granice Związku Sowieckiego z nadzieją na powrót do domów. Gdy zwyciężali Niemców pod Monte Cassino, Anconą i Bolonią wiedzieli już, że te nadzieje pozostaną niespełnione. To oni stali się namiastką wolnej Polski. Żołnierzom towarzyszyli cywile: dzieci, kobiety, starcy. Próbowali normalnie żyć. Działały szpitale, szkoły, sierocińce. Trudy marszu, codzienne rozterki, poświęcenie w boju, drobne radości i wielkie dramaty złożyły się na opowieść o jednym z najbardziej niezwykłych rozdziałów drugiej wojny światowej.”






Tak…Polacy „szli do Andersa” żeby trafić do Polski. A ci, którzy nie dali rady dotrzeć do Andersa? Ci trafili do 1 Polskiej Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki. I walczyli pod Lenino zamiast pod Monte Cassino.
Pamiętacie scenę z „Katynia” Andrzeja Wajdy, gdzie przysłuchujemy się rozmowie oficerów granych przez Andrzeja Chyrę i Jacka Braciaka, i gdzie jeden z nich decyduje się na zakończenie swojego życia. Nie zniósł… czego? Kłamstwa katyńskiego? Zarzutów generałowej Smorawińskiej tak cudnie zagranej przez Danutę Stenkę? Wstydu z nie tego munduru?
Czyli spacerując po polskim cmentarzu na Monte Cassino należy przyjąć, że ci którzy tam polegli mieli szczęście? Tak? Ponieważ nie polegli pod Lenino?
Mam świadomość różnicy politycznej i oceny obu formacji wojskowych. Nie ukrywajmy: lepiej było być u Andersa niż u Berlinga. Rota przysięgi żołnierzy 1 Polskiej Dywizji Piechoty im. Tadeusza Kościuszki zobowiązywała do dochowania wierności sojuszniczej Związkowi Radzieckiemu i dochowanie braterstwa broni sojuszniczej Czerwonej Armii. … Mocne.
Dopiero później zdałam sobie sprawę, że ta scena z Panami Chyrą i Braciakiem mówi o czymś szerszym. Dziadek znajomej był jednym z tych, którzy nie dotarli do Andersa i w końcu trafili do Berlinga. Był prawie dzieckiem. Chciał, jak wszyscy wtedy, wrócić do Polski. Wtedy niewykształcony dwudziestolatek nie wyobrażał sobie, żeby ta Polska miała być inna niż ta, którą pamiętał sprzed wojny. No bo jaka niby? Dziadek Ani podobno całe życie wstydził się tego, gdzie go losy rzuciły. Uczymy nasze dzieci wykorzystując prosty przekaz: Anders i jego wojsko to ci dobrzy, a ci którzy poszli z Berlingiem, to niedobrzy… Trochę zapominamy o beznamiętnym kole historii, które przetoczyło się po tych ludziach. Pamiętajmy, że po nas teraz też się toczy…
I takie właśnie dywagacje snułam w upalny (37 stopni Celsjusza), letni, włoski dzień moim mężczyznom. Maciek wtedy nawet nie miał lekcji historii! No cóż… Jak się ma taką matkę, to jakieś ofiary trzeba ponieść!
Mam jednak trochę litości dla własnych dzieci. Po takim edukacyjnym dniu w planach powrót do leniuchowania. Tylko jakoś tak pogoda zaczęła się psuć. Tak bardzo nie po włosku.
Po leniwym dniu zaplanowaliśmy zakupy na późne popołudnie, ponieważ lodówka w całej krasie ukazywała tylko biel ścianek. Żeby nie przepłacać w lokalnych sklepikach zaplanowaliśmy większe zakupy w Ortonie. Tylko ten deszcz… taki jakiś coraz większy. Widząc opady przekształcające się z deszczu w ulewę, czułam pewien niepokój. Zwłaszcza jak patrzyłam na strumyczek obok naszego domu, który w godzinę przekształcił się ze strumyczku właśnie, w dość wzburzone wody. Mąż i brat dość nonszalancko twierdzili, że czekamy spokojnie aż przestanie padać i wtedy pojedziemy.
Kilka razy w życiu prywatnym i zawodowym zapaliło mi się czerwone światełko intuicji. Zawsze żałowałam, jeśli tej intuicji nie posłuchałam. Wtedy już byłam świadoma tego uczucia, które mówiło mi jak przez głośnik: Wynocha stąd! I to szybko! Brat z mężem obsztorcowali mnie, że wprowadzam panikę, albo przynajmniej nerwową atmosferę, ale nie dałam się zbić z tropu i wymusiłam na wszystkich, aby w strugach deszczu wsiąść do samochodów.
Koła nisko osadzonych „renówek” (rodzinna miłość do francuskiej myśli technicznej!) ślizgały się po trawie, ale udało się panom wyrwać samochody pod górę. My jechaliśmy jako pierwsi. Nasz Grand Scenic był nieco wyżej osadzony niż Laguna brata, dlatego kiedy za pierwszym zakrętem naszej drogi dojazdowej zobaczyliśmy wodospad przelewający się przez skarpę, aż jęknęłam jakoś tak chyba nieparlamentarnie, nie zważając na obecność dzieci. Strach mnie chyba sparaliżował na moment. Na szczęście nie mojego męża. W ułamku sekund zredukował bieg i ruszył w środek tego czegoś rozpryskując fontanny wody i błota. Brat za nami nie widział rzeczywistości od razu, i zastanawiał się dlaczego się na chwilę zatrzymaliśmy. Potem wyjaśnienia nie były potrzebne. Jemu chyba ręka na ułamek dłużej się zawahała na lewarku skrzyni biegów (Laguna ma jednak niższe zawieszenie), ale zrobił dokładnie to samo co mój mąż. Teraz już tylko słyszałam odgłos wyjącego silnika samochodu, który nienaturalnie ślizgał się po rozmytej drodze i skupienie mojego męża żeby, za żadne skarby nie zatrzymać samochodu. Miałam wrażenie, że mam oczy z tyłu głowy i dokładnie wiem co się dzieje u Pawła w samochodzie. Dokładnie to samo.
Rodzaj ulgi, jakiej doznałam po dwóch kilometrach, kiedy wyjechaliśmy na asfalt, nie do zwerbalizowania. No ale cóż? Zatrzymaliśmy się, panowie w emocjonalnych słowach skomentowali swoje wyczyny za kierownicą i mentalnie przytulili swoje samochody i… pojechaliśmy na te zakupy. Lało cały czas. Ładowanie zakupów z koszyka do bagażnika w takim deszczu – obrzydliwość. Jako że w centrum miasta rzeczywistość jakoś tak złagodniała mimo nieustającej ulewy, to stwierdziliśmy, że najwyższy czas na prawdziwą włoską pizzę. Jak wrócimy do domu to będzie już późno, zwłaszcza dla młodszych dzieci – zatem rozwiązanie doskonałe. Kończyliśmy przepyszną pizzę już w ciemnościach… a deszcz padał. Powoli pewien niepokój zaczął się wkradać w wymianę zdań. Moja intuicja mówiła mi, że to będzie długi wieczór. Miałam rację!






Dojechaliśmy do zjazdu w naszą drogę dojazdową już z pewnym niepokojem, widząc ilości naniesionej ze zboczy gliny na asfaltówkę, i samochody poruszające się w ślimaczym tempie, a od czasu do czasu przemykające samochody straży pożarnej. Wjechaliśmy nawet na pierwszy odcinek naszej drogi dojazdowej, ale to co zobaczyliśmy dalej jasno określało możliwości. Naszymi samochodami do domu nie dojedziemy. Wybrałam numer do naszego gospodarza i poprosiliśmy o pomoc. Zjawił się za kilka minut swoją terenówką i zastanawialiśmy się co zrobić. Za namową gospodarza odprowadziliśmy samochody wyżej na parking, a potem nasi panowie wsiedli z nim w jego jeepa i pojechali do domu ocenić możliwości. My z Olą i dziećmi, i z zakupami! czekałyśmy na dalszy rozwój wydarzeń. Po około dwudziestu minutach nasz gospodarz wrócił sam i kolejnym kursem, upchani jak sardynki na tylnej kanapie, przez zalaną drogę dotarliśmy przed dom. Dom był dwupiętrowy, wpasowany w skarpę. I dlatego dwa używane przez nas piętra były nietknięte. Natomiast piwnice były zalane. Zdjęcia powyżej były zrobione ponad dwadzieścia godzin później, kiedy woda mocno już opadła. Pierwsze wrażenie było szokujące. Zwłaszcza dla właściciela. Mój brat walczący z niedoskonałościami swojej znajomości włoskiego zrelacjonował nam reakcję naszego gospodarza na widok tego, co zobaczyli, kiedy pierwszy raz podjechali pod dom. Właściciel był już starszym panem, dziadkiem swoich wnuków. A ten dom był jego oczkiem w głowie. Dziełem jego życia. Nie trzeba być wielkim psychologiem, żeby wyobrazić sobie emocje, jakie na pewno pojawiły się w takim momencie. Emocjonalny Włoch nie potrafił ich ukryć.
Jaka była sytuacja? Deszcz przestał padać. Dom, mimo zalanych piwnic, wydawał się bezpieczny. Umówiliśmy się z właścicielem, że dzwonimy o każdej porze nocy jeśli coś nas zaniepokoi. Na szczęście nic takiego się nie zdarzyło. Położyliśmy dzieci spać, rozpakowaliśmy zakupy i rozeszliśmy się do swoich pokoi. Czerwone światełka intuicji zgasły w mojej głowie. Padłam na łóżko i spałam snem sprawiedliwego. Rano wyszliśmy, aby zobaczyć rzeczywistość w dziennym świetle.
Tutaj muszę wspomnieć o tym, że w tej naszej dolince, w której stał nasz dom, był kiepski zasięg. A z tego co się dowiedzieliśmy, polskie media wspominały o sytuacji meteorologicznej w tym regionie Włoch. Nasze mamy próbowały się do nas dodzwonić, ale nie miały szans z tym zasięgiem, a my zajęci rzeczywistością, nie pomyśleliśmy o nich. Oj dostało się nam za to, jak już nas oświeciło i obdzwoniliśmy rodzinę z informacją, że u nas wszystko w porządku.
Jak już ogarnęliśmy rzeczywistość to miałam małą satysfakcję z tego, że dzięki mojemu uporowi dalej byliśmy mobilni. Wprawdzie przez kolejne trzy dni nasi mężowie robili codziennie ośmiokilometrowe spacery: dwa kilometry błotnistą drogą dojazdową i kolejne dwa pod kościół, pod którym, zbudowanym na wzniesieniu, było raczej bezpiecznie dla naszych samochodów – do w jedną stronę, i tyleż samo w powrotną. Ale w zestawieniu z potencjalnym zablokowaniem samochodów pod domem nie stanowiło to dla nikogo problemu. Czyli nasi panowie wychodzili z domu z częścią betów na plażę jakieś piętnaście lub dwadzieścia minut wcześniej, i podjeżdżali samochodami pod wyjazd z szutrówki. My z Olą za nimi, z dziećmi, przez to błoto. Oczywiście nie było nic fajniejszego dla dzieciaków niż umazać całe stopy w rozmoczonej ziemi z gliną. No frajda nie z tej zmieni! A ty rodzicu jakże możesz być tak ograniczony i tego nie rozumieć! Na szczęście to były Włochy. Ilość lokalnych ujęć wody i fontann jest tam dość duża. Taki mały wodotrysk był właśnie przy wyjeździe z naszej drogi dojazdowej. Zarządzałyśmy nogi w klapkach pod wodę i załatwione! Kolejne trzy dni spędziliśmy na pustej plaży. Bardzo możliwe, że mieszkańcy mieli trochę spraw na głowie po zalaniach i podtopieniach. Możliwe też, że temperatura dwudziestu pięciu stopni nie była odpowiednią aurą na plażę dla Włochów w tym regionie. Nad Bałtykiem potraktowalibyśmy to jako upał, a tutaj: pogoda barowa! Ale było za to miejsce na puszczanie latawca!






Muszę zaznaczyć, że przez te trzy dni nasz gospodarz zjawiał się codziennie dopytując o sytuację i przepraszając… za drogę! Zgłosił problem do lokalnych władz i miał obiecany ciężki sprzęt, który doprowadzi drogę do takiego stanu, aby samochody nie tylko terenowe mogły nią przejechać. Na trzeci dzień zjawił się nawet z wójtem, który zapewniał nas, że za chwilę udrożnią dojazd. Co też się stało. Na czwarty dzień zjechaliśmy z zakupami pod sam dom!
Jak się możecie domyślić, po trzech dniach leżakowania na plaży mieliśmy ochotę na coś innego. Przewodnik mówił: Sulmona. Nie dość, że miasteczko znane z zabytkowej, średniowiecznej zabudowy (które włoskie miasteczko takie nie jest???) to jeszcze Owidiusz stąd pochodził. Z Owidiuszem spotkaliśmy się już w rumuńskiej Konstancy. To było miasto jego zesłania, zatem teraz była kolej na początek jego drogi. Sulmona to też miasto klasztoru klarysek. Podobne to właśnie klaryski sprowadziły do Sulmony sztukę produkcji confetti, czyli słodkich, twardych draży, głównie migdałowych, którymi tradycyjnie obdarowuje się nowożeńców jak i zaproszonych na chrzciny. Zwyczaj cały czas obecny we Włoszech i we Francji. Obejrzeliśmy proces produkcyjny confetti i oczywiście zakupiliśmy w sklepie przy muzeum niezdrowe ilości tych dobroci, z myślą o tym, że to świetne upominki dla znajomych. Poza wszystkim przepyszne! I jeszcze coś. Producenci i sprzedawcy confetti stworzyli rodzaj sztuki z tym związanej. Przechadzając się ulicami Sulmony można się zdziwić w pierwszej chwili ilością kwiaciarni i wystawionych bukietów. Owszem, to kwiaty! Tyle tylko, że stworzone z confetti! Zaskakujące, cudownie bezużytecznie piękne!






Po kolejnych dwóch dniach wystawiania buziek do słońca zakomunikowałam towarzystwu, że chcę jechać do Bari. Zerknęli na mnie, a potem na siebie z odpowiednimi minami i zapytali: „po co?” Paweł zanim zapytał, to jeszcze szybko sprawdził dystans i nie omieszkał podkreślić, że to trzy godziny drogi! Jakbym nie wiedziała! Rozświetliłam kaganek historycznej oświaty moim towarzyszom, wszystkim bez wyjątku o umysłach ścisłych, i starałam się z zakamarków ich pamięci czasów dzieciństwa wydobyć kadry serialu o królowej Bonie, z niezapomnianą Aleksandrą Śląską. Chyba się udało, ponieważ po pierwszym sprzeciwie doszliśmy do kompromisu. Jedziemy po wczesnym obiedzie, tak aby droga minęła w najgorszym upale, kiedy będziemy w klimatyzowanych samochodach. Na miejscu będziemy około trzeciej, czwartej po południu. Idealnie na spacer, kawę, lody, a po drodze, nie narzucając się zbytnio, wizyta w bazylice św. Mikołaja, gdzie znajduje się nagrobek Bony Sforzy.









Wjeżdżając do miasta mój mąż stwierdził, że czuje się jakby wjeżdżał do Bytomia: bloki i pranie na balkonach. No ale to pranie na sznurkach to takie włoskie przecież. Bari jest pięknym, urokliwym miasteczkiem (znowu: jak chyba każde włoskie miasteczko!), gdzie po prostu wystarczy spacerować i wchłaniać podprogowo rzeczywistość, która nas otacza, aby mieć z tego przyjemność. Bari obezwładnia ilością rosyjskich turystów! To poniekąd zjawisko historyczne. Do Bari sprowadzono relikwie św. Mikołaja, co spowodowało, że miasto stało się celem pielgrzymów. I oni i my trafiamy w końcu do bazyliki św. Mikołaja. Dostęp do ołtarza jak i do nagrobku królowej Bony jest zamknięty dwoma zaporami. Pierwsza, to taśmy, rodem z lotniska, którymi kształtuje się podejścia do odprawy. Tę miałam za nic. Moja grupka patrzyła na mnie jak na wariatkę, a mój kilkunastoletni syn udawał, że mnie nie zna, kiedy jedna z taśm wypadła mi z rąk i narobiła niezłego hałasu w ciszy bazyliki. Drugiej zapory wokół samego ołtarza, z eleganckiego sznura w purpurowym kolorze, nie śmiałam już ignorować. Zatem zdjęcie nagrobka królowej Bony, ufundowanego przez jej córkę, Annę Jagiellonkę, robiłam z pewnej odległości. Dlaczego ja tak o tej Bonie? Według mnie to była kobieta, która urodziła się za wcześnie. Jej epoka nie akceptowała jeszcze tak silnych osobowości kobiecych. Gdyby urodziła się w naszych czasach byłaby dyrektorem generalnym jakiejś wielkiej firmy lub znaną polityczką. Pewnie tak samo rządziłaby twardą ręką. Tylko może jej własny syn, też w końcu Włoch w połowie, nie oskarżałby jej o trucicielstwo.



Pogodna znowu się nieco zepsuła. Z wycieczki do Vasto wracaliśmy zmoczeni. Nie dobiegliśmy do samochodów przed ulewą. Wycieczka do Lanciano, kolejnego przepięknego miasteczka (a jakże!) również niosła ze sobą zachmurzenie. Obyło się jednak deszczu.




Pogodę rzeczywiście mieliśmy, mówiąc oględnie „nie trafioną” jak na Włochy.
Wyjeżdżaliśmy około godziny dziewiątej rano, po pożegnaniu się z gospodarzem, który przepraszał i za pogodę i za drogę! Jakby to była jego wina!
Droga wyjazdowa nie była jeszcze doprowadzona do takiego stanu, jakiego można by sobie życzyć. Komentowaliśmy to jakoś, kiedy usłyszeliśmy coś dziwnego. To nasz starszy syn odsłuchiwał na swojej komórce nagranie z pamiętnego dnia, kiedy na drodze przedzieraliśmy się samochodem przez wodospad i rzekę jednocześnie:
„Nazywam się Kuba. Mam dwanaście lat. Jestem Polakiem. W samochodzie ze mną jest mama, tata i brat Maciek. W samochodzie za nami jest wujek z ciocią i kuzynką Zosią. Nagrywam to na wszelki wypadek, gdyby kiedyś znaleziono nasze zwłoki, a dokumenty wymyła woda…”
Parsknęliśmy z mężem nerwowym śmiechem. Bo jak tu inaczej zareagować na coś takiego. Tylko dlaczego ja tego nie słyszałam, kiedy on to nagrywał!!!
Podsumowując: taka „mokra włoszka” nam z tego wyszła.