Letni wyjazd wakacyjny w sezonie 2013 zaplanowany był na koniec sierpnia-początek września. Było oczywiste, że do tego czasu potrzebuję jakiegoś wyjazdu weekendowego w Polskę, bo inaczej zwariuję! Był już początek sierpnia, tych weekendów wcale tak dużo nie zostało. Trzeba się było szybko decydować, a pomysły jakoś nie przychodziły. Aż któregoś dnia dzieci zapytały kiedy w końcu pojedziemy pod namiot! I pomysł na weekend już był. Szybko przewertowaliśmy strony z informacjami na temat polskich campingów i wyszło nam, że bardzo przyjemny jest w Suchedniowie, czyli plan na weekend mamy: Góry Świętokrzyskie i okolice.

Tak się składa, że o ile ciężko nam się wstrzelić w dobrą pogodę na imprezy ogrodowe, to na nasze wyjazdy weekendowe w Polskę Opatrzność patrzy łaskawym okiem i zazwyczaj obdarowuje nas pięknym słońcem. Podobnie było i wtedy. Zapakowaliśmy samochód i wyjechaliśmy w piątek rano w słonecznej pogodzie i lekkim wietrzyku. Po dwóch godzinach byliśmy na miejscu. Pogoda bez zmian, czyli idealna na rozbijanie namiotu. A namiot mamy ogromny: dwie sypialnie dwuosobowe, duża przestrzeń między nimi i jeszcze coś w rodzaju ganeczku. Dzieciaki miały ubaw. Trochę mniej mój mąż, który z ich pomocą (Na pewno znacie to nieśmiertelne: „Tata! Możemy ci pomóc?”) musiał ten namiot rozkładać! Ale dali radę! W campingowym rytmie, po odgrzanym we wspólnej kuchni obiedzie wyruszyliśmy. Cel: Oblęgorek. I tutaj czas na małe zawirowanie w czasie i współczesną dygresję. Ja, zakochana w Sienkiewiczu, uważająca „W pustyni i w puszczy” za  najważniejszą książkę mojego dzieciństwa, a „Potop” za jedną z najważniejszych czasu liceum, w ostatnim czasie zderzyłam się z opiniami moich synów na temat twórczości Sienkiewicza. Jestem w stanie nawet zrozumieć niechęć do Trylogii. Dużo tam historii, a to umysły ewidentnie ścisłe. Ale stwierdzenie, że „W pustyni i w puszczy” jest po prostu nudne spowodowało u mnie reakcję, podobną do tych, kiedy w filmach akcji bohater walczy z silniejszym przeciwnikiem i zostaje rzucony na ścianę… Po prostu mnie znokautowali. Na wiele rzeczy byłam przygotowana, ale nie na coś takiego. Byłam tak oburzona ich opinią, że nawet podzieliłam się nią z koleżankami w pracy. Oczekując oczywiście wsparcia w oburzeniu. I wiecie co? Koleżanki podzielały opinię moich dzieci! Musiałam sobie prawie świat poprzestawiać!

Jednak kiedy latem 2013 roku jechaliśmy do Oblęgorka, moje dzieci były jeszcze przed lekturą książek Sienkiewicza i nie miały żadnych negatywnych konotacji. A po zwiedzaniu dworku okazało się, że miejsce to będzie się bardzo dobrze wszystkim kojarzyć. Mnie, ponieważ długa aleja lipowa prowadząca do dworku urzekła mnie od razu. Również dlatego, że to jedno z tych miejsc, gdzie historia łączy się z teraźniejszością, a ja lubię takie połączenia. Lubię to poczucie, że czasami udaje mi się coś złapać. Tak jak dziecko klaszczące i próbujące złapać uciekający puch dmuchawca. Mojemu mężowi, ponieważ byliśmy praktycznie jedynymi zwiedzającymi, a on, podobnie z resztą jak my wszyscy, nienawidzi tłumów. Jeśli te nasze wypady, czy to polskie czy zagraniczne, wpadają w tłum turystów, to mój mąż cierpi straszliwie.  A naszym synom, ponieważ wtedy, w świecie „poważnego” zwiedzania zakosztowali samodzielności dzięki audio-przewodnikom. Taka niepozorna rzecz, a jak może zmienić nastawienie dziecka, ze względu na pewien rodzaj niezależności.

Po przecudnie uroczym popołudniu w Oblęgorku, skąd dosłownie piętnaście minut do Zagnańska, na deser sesja zdjęciowa wśród konarów podobno najstarszego dębu w Polsce. Bartek ślicznie pozował do zdjęć w zachodzącym słońcu.

A potem kolacja i wieczór na campingu. Jako, że pogoda była piękna, turystów dużo, wszyscy chętni na długi wieczór, to takiż tam spędziliśmy. Mnie włączyły się jakieś reminiscencje z czasów szkolnych, czasów obozów z plecakiem, czasów mycia głowy w zimnej wodzie i korzystania z latryny…I mimo wszelkich niedogodności tamtego sztubackiego czasu jakiś chochlik nieprzerwanie drapał w gardło, powodując nieco rozedrgany, chybotliwy głos. A dźwięk gitary i towarzyszące jej odgłosy dobrej zabawy nie wiedzieć czemu powodowały u mnie „pocenie się oczu”, żeby przy Sienkiewiczu pozostać… To była jedna z takich chwil, uświadamiająca, że a i owszem, pieniądze na pewno ułatwiają życie i umożliwiają spełnianie marzeń o dalekich podróżach, ale to ile z tych podróży będzie emocjonalnej przyjemności, na pewno niewiele ma wspólnego z poziomem wydatków, a już na pewno nic z tym, w jak bardzo ekskluzywnym hotelu jesteśmy. To nie będą wielkości wprost proporcjonalne!

Po emocjonalnym wieczorze czas na atrakcje dnia drugiego: jaskinia Raj. I tutaj nie miejsce na emocjonalne i spontaniczne działania. Trzeba być przygotowanym, ponieważ bez rezerwacji biletowej do jaskini nawet na parking nie będą Was chcieli wpuścić! Ja oczywiście należę do tych zapobiegliwych, dlatego żadna niemiła niespodzianka nas nie spotkała. Za to, o dziecięca radocho, na wystawie dotyczącej jaskini znowu słuchawki i audio-przewodnik! Moje chłopaki zachwycone. A potem sama jaskinia. I tu jednak niespodzianka. Miła czy niemiła? Oto jest pytanie! W momencie kiedy nasza grupa miała rozpocząć zwiedzanie z przewodnikiem – padła elektryczność w jaskini. Skutek tego był taki, że przewodnik, mój mąż i jeszcze dwóch innych panów zostało zaopatrzonych w latarki i widzieliśmy „prawdziwą” jaskinię. Taką jaką mogli ją widzieć odkrywcy. Może i straciliśmy efekty świetlne, ale z pespektywy czasu, gdzie mamy za sobą choćby jaskinię Prometeusza w Gruzji, czy jaskinie z dolinie Vinales na Kubie, zwiedzanie jaskini Raj w dość dużych ciemnościach było bardzo ciekawym doświadczeniem.

A potem obiad w fantastycznej pierogarni w Kielcach i muzeum zabawek. Moi chłopcy z dość dużym zaciekawieniem oglądali figurki Misia Uszatka i stare lalki. Ja miałam mieszane uczucia i nie byłam w stanie powiedzieć czy wolę to nowoczesne muzeum, czy to z Krynicy, może trochę z minionej epoki, ale za to jakieś takie bardziej przytulne, klimatyczne może…

I ostatni dzień przedłużonego weekendu. W planie mamy spacer na Święty Krzyż, czyli na Łysą Górę, która łączy w sobie katolickość tutejszego sanktuarium z lokalnym kolorytem opowieści o czarownicach latających na miotłach.

.

Jeszcze tylko chwila zachwytu nad otaczającą rzeczywistością: gołoborza, Puszcza Jodłowa i tym sposobem kończymy weekend płynnie przechodząc od Sienkiewicza do Żeromskiego.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *