Jesień 2021 roku uświadomiła mi, że zbliża się dwudziesta rocznica naszego ślubu! Dużo rzeczy chciałoby się skomentować przy tej okazji, ale postanowiłam nie rozwodzić się nad samym upływem czasu, tylko skupić się na kwestiach „powiązanych”. Pięć lat wcześniej z okazji piętnastej rocznicy pierwszy raz kupiliśmy zorganizowany wyjazd do Izraela. Tutaj, po długich poszukiwaniach coraz bardziej stawało się jasne, że będzie czas na powtórne doświadczenie tego typu: zakup zorganizowanej imprezy objazdowej. Kuba od dłuższego czasu pukała do mnie mentalnie. Chyba nie ma na świecie miejsca, które bardziej odpowiadałoby opisowi: „światy, których już nie ma”. Przeglądając przeróżne blogi i vlogi podróżnicze doszłam do wniosku, że spokojnie można się tam samemu zorganizować. Tylko trzeba zakupić bilet lotniczy w obie strony. No i tutaj zaczynał się problem. Czy to pandemia, czy rozpędzająca się inflacja spowodowały taki stan rzeczywisty, że taniej było wykupić kompletną imprezę z przelotem, przewodnikiem, noclegami, wyżywieniem, niż indywidualny bilet lotniczy. Abstrahuję już od długości potencjalnej, indywidualnej podróży, co najmniej z jedną przesiadką. Natomiast proponowana impreza zaczynała się w Katowicach, czyli jakieś pół godziny drogi z domu, i po jedenastu godzinach lądowaliśmy w Varadero. Raczej nie było się nad czym zastanawiać. Kupiliśmy drugi raz w życiu zorganizowany wyjazd turystyczny. I teraz, jak ten wyjazd jest poza mną, z pełną świadomością powiem, że  podobnie jak do Izraela, na Kubę drugi raz też poleciałabym raczej w wycieczką zorganizowaną. W Izraelu i Palestynie przemówiły względy bezpieczeństwa. A na Kubie? Jak przeczytacie, sami dojdziecie do podobnych wniosków.

Jak to napisała mi na WhatsAppie znajoma, która sprzedała nam ten wyjazd: „no to fru!”

Próbuję sobie przypomnieć, czy ja gdzieś już może, w którymś felietonie, przyznałam się do tego, że latanie nie jest moją ulubioną rozrywką. No… nie jest! I takie zdanie jest raczej nadużyciem w stosunku do realnego statusu. Strasznie bronię się, żeby nie nazwać tego strachem przed lataniem. Średnio dwie godziny lotu po Europie, czy jakieś trzy, cztery do Azji Zachodniej  jakoś przełykałam. Jednak jedenaście na Karaiby? No cóż, dobrze, że Pani kapitan nie odezwała się przed startem, zaraz po stracie, tylko dopiero przy lądowaniu. Kobieta miała taki głos, jakby jej życie wisiało na włosku, lub jakby przez tydzień nie jadła, i ta wypowiedź dziękująca nam za wspólną podróż kosztowała ją tyle, ile polskiego rolnika zaoranie dziesięciu hektarów przy pomocy konia zaprzęgniętego do pługa. Wielka jest siła sugestii! Ponieważ pewny siebie głos kapitana odpowiedzialnego za naszą powrotną podróż przywitałam z niejaką ulgą. Mocny, męski głos, pozytywnie rysujący przed nami warunki lotu powrotnego zupełnie inaczej nastroił mnie na powrotne, niecałe dziesięć godzin w powietrzu. A kto powiedział, że jego kompetencje były większe od Pani kapitan lecącej z nami na Kubę? Nikt. Nasze strachy kreują nam rzeczywistość jak chcą. Trzeba z nimi walczyć. Ja nie mam wyjścia. Skoro podróże to moja pasja, to permanentny stan walki wpisany jest w te kilka godzin w powietrzu.

No to fru!

O północy w Varadero przywitało nas niezłe wietrzysko, które wywijało palmami wokół parkingu i deszcz, który intensywnie dudnił w metalowy dach budynku lotniska. W końcu przylecieliśmy w karaibską zimę. Miało być dwadzieścia kilka stopni Celsjusza, trochę słońca i lekki wiaterek. Czyli najlepsza pogoda na zwiedzanie. Powiem Wam tylko, że prognoza to zawsze tylko prognoza!

Oprócz lekkiej wichury, drugim nieprzyjemnym doznaniem była moja zniszczona walizka. Reklamacja to jedno. Drugą kwestią będzie to, jak na Kubie poradzić sobie w takiej sytuacji: to znaczy w takiej, kiedy masz zniszczoną walizkę i potrzebujesz nowej. Pewnie pomyślicie, że to wstęp do jakiejś historyjki, dygresji. Nie. To kubańska rzeczywistość. Chyba czas zacząć ją opisywać. Moja walizka pękła na swojej krawędzi, na długości dwudziestu, może dwudziestu pięciu centymetrów. Nadawała się do transportu do hotelu i do pozostania tam przez kolejne trzy dni. Okazało się, że musiała się nadać również na podróż do kolejnego hotelu na południu Kuby, i do kolejnego, i na powrót do domu również… Ale o tym miałam się dopiero dowiedzieć.

Nasza Pani przewodnik poganiała nas lekko, abyśmy zdążyli na kolację do hotelu w Hawanie. Dwie godziny drogi minęły nam na kwestiach organizacyjnych i podstawowych niezbędnych informacjach. Pierwsza z tych informacji dotyczyła waluty. Wszystko co wyczytacie w przewodnikach „przed-pandemiczych” o dwóch walutach funkcjonujących na Kubie, czyli o peso narodowym i peso wymienialnym można już między bajki włożyć. Od roku 2021 funkcjonuje na Kubie nowa waluta, po prostu peso kubańskie „ z głowami” jak to obrazowo ujęła nam pani przewodnik. Oficjalny kurs wynosi 1 euro: 25 peso. I zgodnie z poradą Pani przewodnik wszyscy kupują mineralną na następny dzień w hotelowym barze, płacąc możliwie najmniejszymi nominałami euro. Monety euro są na Kubie bezużyteczne, a w barach i sklepach przyjmą oczywiście wszystkie waluty typu USD, EUR, CHF, CAD, MXN, ale wydadzą w peso po kursie oficjalnym. Skupmy się na euro. Kurs oficjalny to 1 do 25, a nieoficjalny? 1 do 100! Czyli u „cinkciarza” za jedno euro dostaniecie nie 25 tylko 100 (przy dobrych wiatrach i 110!) peso kubańskich. Funkcję „cinkciarza” pamiętam z końca lat osiemdziesiątych, ale transformacja systemowa spowodowała u mnie brak rozwinięcia znajomości z tą instytucją. Co się odwlecze to nie uciecze! Na Kubie pierwszy raz korzystałam z tejże instytucji właśnie, i wymieniałam euro na peso u cinkciarza, którym okazała się przepiękna dziewczyna handlująca koszulkami na hali targowej w Hawanie.

Czas jednak na czekające na nas atrakcje. Pierwsza z nich, flagowa wręcz, to przejażdżka starymi cadillacami, chevroletami, dodge’ami. Wszyscy czekamy na nie niecierpliwie i jak małe dzieci, czekające na prezent gwiazdkowy obfotografujemy się na ich tle. Radocha nie z tej ziemi. Zwłaszcza dla naszych mężczyzn. Każdy bez wyjątku prosi właściciela jednego z tych czterech kółek o możliwość zrobienia sobie zdjęcia za kierownicą tego cudeńka. Też takie mam. W absolutnie przepięknym, fioletowym chevrolecie impala. W końcu jestem „pierworodnym synem” swojego własnego ojca! Właściciel z dumą poinformował nas, że samochód cały czas jeździ na oryginalnym silniku! Nie sprawdzaliśmy. Prawda jest taka, że ci którzy posiadają te old timery na potrzeby serwisów dla turystów, mają te samochody w rewelacyjnym stanie, biorąc pod uwagę ich wiek. Podobne widzieliśmy na ulicach Hawany i nie tylko Hawany, ale kiedy używane są prywatnie, niestety nie wyglądają już tak pociągająco. Ząb czasu jest na nich dużo bardziej widoczny. Jednak nie tylko takie cuda jeżdżą po Hawanie. Raczej nie postawilibyście na to, że kolejną marką najczęściej użytkowaną przez Kubańczyków, po amerykańskich krążownikach, będzie nasz fiat 126p? Najbardziej zaskakujący widok w Hawanie: zaparkowane obok siebie fiat 126p i amerykański staruszek. A trzecia marka? Łada 2107! Zderzenie rzeczywistości motoryzacyjnych – ogromne. Takich zderzeń, niekoniecznie motoryzacyjnych, będzie tu więcej. Zaczynajmy zatem naszą opowieść o Hawanie.

Może kojarzycie film Andy’ego Garcii pt. „Hawana  – miasto utracone”? „The Lost City” w wersji oryginalnej. I tytuł tego filmu, i sposób narracji, i sama historia, wręcz w fizjologicznie dogłębny sposób opisują tę stratę. Po pierwszym dniu spędzonym w Hawanie każdy będzie rozumiał, co Andy Garcia, emigrant z Kuby, miał na myśli tworząc taki film. Hawana i cała Kuba, to kraj straconych możliwości. Mieli wszystko co było potrzebne do rozwoju. I wszystko to zostało zaprzepaszczone, kiedy dwóch znanych Panów: Fidel Castro i Ernesto Che Guevara wkroczyło rewolucyjnie na scenę historii. I co gorsza, pośmiertnie obu tych Panów dalej tym krajem steruje. Naszą przejażdżkę amerykańskimi krążownikami kończymy na Placu Rewolucji. Wokół tego ogromnego placu, gdzie miały miejsce choćby msze papieskie celebrowane przez trzech papieży, mają swoje siedziby budynki ministerialne. Ogromny budynek ministerstwa telekomunikacji ze stalowym portretem Camilo Cienfuegos, kolejny budynek, tym razem ministerstwa spraw wewnętrznych, z rozpoznawalnym na całym świecie wizerunkiem Che Guevary, skopiowanym ze zdjęcia kubańskiego fotografa Kordy. Z drugiej strony wielopiętrowy budynek ministerstwa obrony i tuż obok, prawie niewidoczny budynek ministerstwa gospodarki. Jak to powiedziała nasza Pani przewodnik: „wnioski z wielkości tych budynków wyciągnijcie sobie sami”.

I tutaj jest dobry moment na dygresję na temat prac szeroko rozumianych służb bezpieczeństwa na Kubie. Nasza przewodniczka woła nas do siebie, żeby coś więcej nam opowiedzieć „zanim dojedzie Daisy”. Daisy to była starsza Pani około sześćdziesiątki, przedstawicielka lokalnego biura turystycznego, która towarzyszyła nam prawie cały czas. Prawie, ponieważ wysiadała zawsze wcześniej i zbieraliśmy ją każdego dnia gdzieś z miasta. Tym sposobem nasza Pani Jola miała zawsze chwilę czasu, że coś więcej opowiedzieć. Daisy nie mówiła po polsku, ale wystarczająco dobrze go rozumiała, co ujawniło się dobitnie ostatniego dnia podróży. A pierwszego dnia, wykorzystując spóźnienie Daisy, Pani Jola opowiedziała nam historyjkę obrazującą pracę rzeczonych służb. Miała kiedyś polską grupę na wyjeździe integracyjnym. Tak jak my, skończyli przejażdżkę na Placu Rewolucji, i jako, że był to wyjazd integracyjny, sponsorowany przez pracodawcę, grupa miała zrobić sobie kilka zdjęć w kluczowych miejscach Kuby, zaznaczając fakt, że pracują dla danej firmy. W tym wypadku ustawili się na Placu Rewolucji i rozciągnęli przygotowany na taką okazję baner z logo firmy. Podobno nie minęło pięćdziesiąt sekund jak podszedł do nich smutny człowiek, ubrany po cywilnemu, z pytaniem kim są, co tu robią i co znaczą napisy na rozciągniętym banerze. Tak, że… obraz wolności obywatelskich na Kubie już macie nieco przybliżony.

Ruszając na zwiedzanie Hawany z Placu Rewolucji warto jeszcze dodać, że to nie pomnik Lenina stoi przed ogromnym memoriałem, ale kubańskiego bohatera narodowego Jose Martiego. Jose Marti to był przywódca dziewiętnastowiecznego ruchu niepodległościowego Kuby, którego filozofię i poglądy przejął Fidel Castro. Tym sposobem Jose Marti pośmiertnie i nieświadomie z poety i pisarza stał się marksistą! I pewnie dlatego w świat poszła plotka, że na Placu Rewolucji i przed każdą kubańską szkołą stoi popiersie Lenina. Może pomyłkę spowodowały właśnie poglądy, przejęte od Martiego przez Castro. A może, i tu bym się nie zdziwiła, że to było główną przyczyną pomyłki: niesłychane podobieństwo Martiego do Lenina, a zwłaszcza „wysokie czoło” obu Panów!

Z Placu Rewolucji jedziemy na cmentarz Kolumba. To największy cmentarz nie tylko w Hawanie ale w całej Ameryce Łacińskiej. Jest tu pochowanych około dwa miliony osób. Cmentarz jest ogromnym dziełem sztuki, po którym można się poruszać nawet nie tyle samochodem, co autokarem. Jest wiele grobów znanych ludzi na tym cmentarzu, jednak tym, który przyciąga tłumy i Kubańczyków i turystów to grób Amelii. Amelia była młodą matką zmarłą przy porodzie, razem ze swoim nowonarodzonym dzieckiem. Kiedy po dwóch latach otwarto grób, aby zgodnie z tutejszą tradycją przenieść kości zmarłej i dziecka do rodzinnego ossuarium, okazało się, że niemowlak pochowany u stóp matki, leżał u jej piersi! Mąż Amelii, odwiedzający jej grób, witał się z nią kołatką, a odchodząc nigdy nie odwracał się do niej plecami, tylko wycofywał, twarzą zawsze w kierunku żony. Podobno od kiedy zaczął tak robić, jego interesy nabrały tempa i stał się zamożnym człowiekiem. Historia ma tak silne oddziaływanie, że do tej pory Kubańczycy, a zwłaszcza Kubanki przychodzą na grób Amelii prosząc o dobry los, dzieci, bezpieczny poród. I mimo, że na Kubie nie ma zwyczaju zostawiania kwiatów na grobach, ten grób prawie zawsze jest nimi ozdobiony. Potwierdzam, że ceremoniał zainicjowany przez męża Amelii trwa. Byliśmy jego świadkami. A co do przemieszczenia się zwłok dziecka względem ciała zmarłej matki: ludzie wolą wierzyć w siły nadprzyrodzone lub w legendy, niż szukać racjonalnego wytłumaczenia, które tutaj najprawdopodobniej jest bardzo proste, związane z osuwaniem się ziemi często otwieranych grobów.

Byliśmy na Placu Rewolucji, to będąc w Hawanie czas na Muzeum Rewolucji. Zostało nam ono oszczędzone. Z opowieści wiemy, że zainteresowani mogą być maniacy historii Kuby czy samej rewolucji. Natomiast sam budynek jest piękny. To Pałac Prezydencki. Za pałacem znajduje się mały ogród z wojskowymi artefaktami rewolucji. Między innymi z łodzią „Granma” , którą rewolucjoniści z Fidelem na czele, dopłynęli na Kubę. Dlaczego nie mogliśmy zwiedzić muzeum? Byliśmy tam 13 marca, a 13 marca 1957 roku rewolucjoniści zaatakowali pałac. Na cześć tych wydarzeń przed muzeum szykowane były oficjalne uroczystości.

Czas na starą Hawanę: La Habana Vieja.

I teraz bolesna prawda: Hawana się sypie. Nam się wydaje, że deszcze, śniegi i mrozy są najgroźniejszymi wrogami architektury. Nie zdajemy sobie sprawy, że deszcze, silne słońce, huragany i zasolone morze są równie niebezpieczne. Jeśli mamy możliwość podziwiania starej Hawany, to pewnie dzięki historykowi i konserwatorowi Hawany: Eusebio Leal Spengler. Był osobowością stolicy Kuby. Podjął się tytanicznej pracy związanej z odbudową starówki Hawańskiej. To on oprowadzał prezydenta Baracka Obamę podczas wizyty związanej z obchodami 500-lecia miasta. Kiedyś pisałam, że lubię sznurki, które wiążą miejsca, które zwiedzam, z historią Polski. Eusebio na pewno uosabia taki sznurek. Bardzo doceniał polskich naukowców. Z pobytu w Warszawie zabrał dwie cegły, które ponoć wmurował w ścianę swojego biura w Hawanie. A człowiekiem, który przekonywał go do odbudowy Hawany był Polak, profesor Lorenz, który zabiegał o wydawałoby się nierealne: odbudowę Zamku Królewskiego w Warszawie. Eusebio uwierzył, że skoro Polacy odbudowali swój zamek, to od odbuduje starą Hawanę. Jeśli teraz mamy możliwość zwiedzania Hawany, podziwiania jej kolonialnej zabudowy, to dzięki wysiłkom tego człowieka, który jest twarzą restauracji historycznego centrum Hawany. Efekty jego pracy pokazują jak Hawana jest piękna w tej części, w której udało się ją odbudować. Spacer po La Habana Vieja to sama przyjemność. Od czasu do czasu mącona przez widoki ledwie stojących kamienic z rosnącym drzewem na balkonie. Lub przez informacje Pani przewodnik o tym, że w Hawanie woda w kranie jest co drugi dzień, a te baniaki na dachach, to nie po to aby mieć ciepłą wodę, jak zakładaliśmy, tylko, żeby w ogóle ją mieć w dniu, w którym z założenia nie ma jej w miejskich rurach. Pytanie było wywołane prze pranie wiszące w całej Hawanie na balkonach. Wszyscy wiedzieliśmy gdzie polecieliśmy, ale żeby Hawańczycy byli tak rewolucyjni żeby stadnie prać w niedzielę? Nie są aż tak rewolucyjni. Prali w niedzielę, ponieważ na niedzielę przypadła obecność wody w stołecznych wodociągach! I dlatego w zaułku, który na nasze potrzeby nazwaliśmy zaułkiem wolności, większość dekoracji jest zrobiona ze starych wanien. Jakże bezużytecznych w mieście bez wody. Tutaj dodam jeszcze, że w związku z tym magazynowaniem wody, głównie w starych baniakach, woda w Hawanie nie nadaje się do picia. Ja, chcąc być sprytnie przygotowaną na nasz wyjazd zapakowałam do walizki butelkę na wodę z filtrem węglowym. Butelka przez cały nasz wyjazd pozostała bezużyteczna. Na Kubie lepiej nie ryzykować picia wody z kranu. Woda mineralna jest jedynym stałym produktem obecnym w sklepach. Porównywaliśmy to do octu w polskich sklepach czasu stanu wojennego.

Kubańczycy nie mają łatwo, ale jedno trzeba im oddać. Są narodem uśmiechniętym i pozytywnym. W naszej ocenie dwie rzeczy im w tym pomagają: kubański rum i kubańska muzyka. Muzyka rozbrzmiewa tam wszędzie. Każdy bar ma swoich muzyków, którzy umilają sobie i innym rzeczywistość. No a rum? I kubańskie drinki? Pewnie znane wam jest powiedzenie Hemingway’a” „moje mohito w La Bodeguita, moje daiquiri w el Floridita”. W podejściu do życia wzorców raczej nie należy czerpać z Hemingway’a, ale wypiliśmy zarówno mohito w La Bodeguita del Medio, jak i daiquiri w el Floridita – ulubionych barach pisarza. A do fabryki rumu zawitaliśmy następnego dnia. Była to Fabrica de Ron Bocoy ze swoją marką Legendario. Mąż, brat, ich znajomi są absolutnymi fanami rumu Havana Club. Ale jako, że te bez problemu można kupić w Polsce, to moja druga połowa zadecydowała, że inwestuje w marki u nas niedostępne: Legendario właśnie i Santiago de Cuba. Ten ostatnio ponoć bardzo ceniony przez lokalsów. Na to wskazywałaby cena, podwójna w stosunku do Legendario czy Havana Club. Trochę pieniędzy wydaliśmy też w stołecznej hali targowej. Biorąc pod uwagę zaopatrzenie lokalnych sklepów zastanawialiśmy się co i gdzie kupimy w ramach pamiątek dla znajomych. Tam nadrobiliśmy zaległości. Oprócz koszulek z Che Guevarą znaleźliśmy tam koszulki z krążownikami szos i mnóstwo innych drobiazgów, głównie drewnianych, które nadawały się idealnie na pamiątki dla rodziny i przyjaciół.

Popołudnie spędziliśmy na spacerze w centrum miasta, nad którym góruje tutejszy Capitol, jawnie wzorowany na tym amerykańskim. Budynek odnowiono kilka lat temu, a złoto na kopule to prezent od bratniego narodu rosyjskiego… Z budynkiem związana jest cokolwiek śmieszna historią dotycząca ilości kubańskich parlamentarzystów. Zgodnie z porewolucyjnymi kubańskimi przepisami była ustalona ilość kubańskich deputowanych. Jednak budynek odrestaurowano tak jak funkcjonował przed rewolucją i okazało się, że w głównej sali obrad jest za mało miejsc. Co zatem uczyniono? Zmieniono zapisy konstytucyjne mówiące o ilości parlamentarzystów i… sprawa załatwiona.

Zostawmy politykę, a zajmijmy się tym, co ważne w życiu Kubańczyków: muzyką. Wieczór tego dnia spędziliśmy w klubie popijając Cuba libre albo pina coladę  do muzyki w stylu Buena Vista Social Club. Absolutna rewelacja. To starsze i to młodsze pokolenie pokazało na scenie prawdziwego ducha Hawany. Żadna rewolucja tutaj nie miała miejsca. Jakość wykonania, zaangażowanie muzyków, szacunek do publiczności okazany choćby strojem (nigdy nie widziałam tak błyszczących lakierek u mężczyzn) i przygotowanie pokazało jakość nijak nie kojarzącą się z marksizmem! Muzycy doskonale wiedzieli jakie nacje mają na sali i jaką muzykę popularną słucha się w danym kraju. (Uprzedzam pytanie: nie zagrali disco polo dla Polaków!) Całość wrażeń spowodowała, że kończyliśmy wieczór na scenie, razem z muzykami, w jakimś szaleńczym rytmie prosto z lat trzydziestych, kiedy to Hawana kipiała jak tygiel mieszanką kultur i możliwości. Poczuliśmy to podzwrotnikowe delirium, o którym pisze Mark Kurlansky w swojej książce.  Jeśli macie ochotę na prawdziwy obraz Hawany, to poczytajcie. Książkę przeczytałam już po powrocie z Kuby i stwierdzam, że do bólu prawdziwie pokazuje to miasto. Gorąco polecam!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *