Hawana, to pewnie pierwsze miejsce kojarzone z Kubą, ale Kuba to nie tylko Hawana. Wyjeżdżamy poza miasto. Pierwszy kierunek to Dolina Vinales. Jedziemy sobie przez prowincję Pinar del Rio niby autostradą… Niby, ponieważ z autostradą w rozumieniu Europejczyka niewiele ma wspólnego: furmanki z końmi, zjazdy na plantacje, rowery…czyli przymierzając do okolicznych dróg to tak mniej więcej jak z Ogrodzieńca do Zawiercia. Ale docieramy. Gdzie? Najpierw do ogrodu botanicznego Soroa. Pamiętamy, że jesteśmy w trakcie tutejszej zimy. Jednak zieleń otoczenia i kwitnące kwiaty szybko usuwają taką świadomość z umysłu. Dla mnie najciekawsze były krotony. Na pewno znacie je wszyscy, tylko w Polsce w wersji doniczkowej. Tutaj rozmiarowo jako potężne krzewy lub nawet drzewa. No i odkrycie: w Polsce w doniczkach storczyki są sadzone w tym specyficznym, dedykowanym właśnie im podłożu. A tutaj rosną sobie najzwyczajniej w ziemi. Chyba to wypróbuję u siebie. Może wreszcie jakiś storczyk u mnie przetrwa dłużej niż okres kwitnienia

Wyjeżdżając z ogrodu botanicznego zatrzymujemy się w punkcie widokowym, gdzie roztacza się widok na całą dolinę. Patrząc teraz na zdjęcia i te kolorowe, i te które mój mąż robił w sepii, mam poczucie, jakbym była jakimś dziewiętnastowiecznym odkrywcą. Przecież dokładnie to widzieli podróżnicy w XVIII i XIX wieku!

Jedziemy dalej zobaczyć coś, co nazywa się „Mural Prehistoryczny”. Koszmarek został namalowany ponoć na polecenie samego Fidela. Na Kubie zauważalna jest tendencja, zwyczaj mówienia do siebie, o wszystkich, po imieniu. Nasza przewodniczka nie mówi: Fidel Castro, tylko Fidel. I po prostu Raul, zamiast Raul Castro. Patrzymy na to „dzieło sztuki” z rozbawieniem, zażenowaniem, skupiając się bardziej na przepysznej, spienionej pinacoladzie serwowanej w barze obok. Nasza przewodniczka tworzy konstrukcję zdaniową podwójnie złożoną, i do tego z przeczeniem, prosząc abyśmy przestali się gapić na ten nieszczęsny mural i odwrócili się, aby podziwiać to, co tam rzeczywiście jest do podziwiania, czyli olbrzymie mogoty w samej dolinie.  Nie było możliwości aby Daisy zrozumiała niuanse takiej konstrukcji językowej! Opuszczamy miejsce uważane za najgorszą atrakcję turystyczną Kuby i jedziemy na plantację tytoniu. Tutaj za to spotykamy się ze stuprocentowymi realiami kubańskich rolników, którzy tylko może nieco bardziej niż inni są zaradni, zarabiając nie tylko na tytoniu, ale również na zagranicznych wycieczkach.  W suszarni liści tytoniu patrzymy jak syn właściciela zwija dla nas cygaro. Co odważniejsi nawet je zapalą. Podkreślam jednak, że wypalenie całego cygara to przyjemność nie dla każdego. Nasz sąsiad w autokarze, palacz, kupił sobie takie i wieczorem wypalił je popijając szklaneczką Cuba libre. Nawet dla palacza efekt był powalający, dosłownie! Podobno uczucie nieważkości było na tyle mocne, że już nie kończył ani cygara ani Cuba libre  A nasz gospodarz przy demonstracji  produkcji cygara snuje opowieść o całym procesie uprawy, o wątkach powiązanych, np. o rozliczeniach z instytucjami państwowymi. Rolnicy mają obowiązek rozliczyć się z państwem przekazując mu 90% zbiorów. Zostawiają sobie 40%… chwila ciszy i zagubienia po przetłumaczeniu tej ostatniej liczby. Coś nam się na szybko w rachunkach nie zgadzało… I nagle śmiech po kolejnym tłumaczeniu. Chociaż to już nie było potrzebne: „esas matemáticas cubanas!” Jak widać Kubańczycy radzą sobie w swojej rzeczywistości na podobnych zasadach, jak Polacy przez czterdzieści lat komunizmu. Natomiast gospodarze robią show w iście amerykańskim stylu pozując do zdjęć, częstując mocną jak śmierć kawą z dodatkiem rumu, i cygarami. Wyczucie aparatu, kadru mają lepsze niż niejeden celebryta na ściance. Oni są frontmenami w tym zespole, prezentując się bardzo po męsku z nożem za psem. Kobiety natomiast prawie niewidzialnie przemykają po domu dorabiając śmiertelnej kawy, myjąc filiżanki i dolewając do kawy niekontrolowane ilości rumu! Z tymi cygarami, kawą z rumem, podlewanym przez czujną Panią domu, i przechadzkami z gospodarzami po obejściu zrobiło się tak jakoś „bezwładnie”, że nasza pani Jola miała niejaki problem z zapędzeniem nas z powrotem do autokaru. Dobrze, że skupiliśmy się tylko na kawie, tytoniu i rumie. Co by było, gdybyśmy zainteresowali się bardziej drugą rośliną uprawianą w gospodarstwie, marihuaną? Zrobił się trochę senny ten nasz autokar. Ale szybko musieliśmy się otrząsnąć z klimatów widzianych w filmach „Niewolnica Isaura” albo w „W kamiennym kręgu”, ponieważ czekała na nas „Indiańska Grota” odkryta w 1951 roku. Grota sporych rozmiarów, gdzie większą część zwiedzania odbywa się w łodziach. A zaraz za grotą bazarek z lokalnymi pamiątkami, gdzie sprzedający zachęcają swojskim: „tanio jak w Biedronce”. No masz! Ale bazarek urokliwy. Ani jednego wizerunku Che tam nie było, dlatego wydaliśmy trochę gotówki.

Ponad dwie godziny drogi powrotnej umilił nam między innymi film o huraganach w tej części globu. My zmiany klimatyczne odczuwamy brakiem śniegu zimą, a mieszkańcy Karaibów zwiększonym natężeniem huraganów. Był moment, gdzie podobno nadchodziły w odstępach trzytygodniowych…

Docieramy do hotelu, gdzie wieczór umilamy sobie drinkami o pięknej nazwie La Canchanchara i negron, czy saoco. Pani Jola śmieje się, mówiąc nam o tym, że znajomi barmani w hotelach na jej widok przynoszą z zaplecza kolejne butelki rumu, chociaż ona sama nie pije alkoholu… Spuśćmy na to litościwą zasłonę milczenia!

Nasza drużyna, pomimo wieczornych znajomości z takimi „osobnikami” jak Mary Pickford, czy El Presidente, o czasie zwarta i gotowa na to, co na Kubie nieuniknione: na spotkanie z Ernesto Che Guevarą.

Jedziemy do Santa Clara, miejsca, które zapisało się w historii rewolucji kubańskiej. Tutaj znajduje się miejsce upamiętniające Che i jego towarzyszy broni. Są tutaj pochowani. Ernesto Che Guevara jest na Kubie tym kim… no właśnie, chyba nie znajduję odpowiedniego odwołania w kulturze europejskiej. Tylko Mao przychodzi mi do głowy. Che jest wszędzie: na koszulkach, na czapeczkach, plecakach, bluzach! Nawet na drewnianych dekoracjach sprzedawanych turystom. Zastanawiam się tylko, czy ci, którzy te dekoracje produkują, wiedzą o tym, że będą używane jako podstawki na stół pod gorące garnki! I kto w takim wypadku wykazuje się brakiem szacunku: kupujący, czy sprzedający? Ci ostatni ze świadomością, że ich klient na drewnianej twarzy Che postawi naczynie z gorąca grochówką? Pecunia non olet… zawłaszcza na Kubie!

Mając świadomość, że sam Fidel Castro mianował Guevarę na stanowisko ministra finansów i prezesa banku centralnego nie dlatego, że uważał go za wybitnego finansistę, tylko dlatego, że nawet w opinii samego Castro spod ręki Che wyszło zbyt wiele wyroków śmierci, uparłam się nie kupić ani pół kubańskiego gadżetu nawiązującego do Che. Na hawańskim targu pomiędzy stosami koszulek z podobizną Guevary wygrzebałam kilka z pięknymi, starymi chevroletami. I takie kupiłam synom w prezencie. Na Kubie miałam podobne uczucie w stosunku do wydawania pieniędzy „ na Che”, jak podczas wizyty w Gori, mieście rodzinnym Stalina. A ta niechęć związana była i jest nie z samym wydawaniem pieniędzy na zobaczenie historycznego miejsca. Nie mam problemu z zapłaceniem za wejściówkę do kwatery Hitlera w Wilczym Szańcu. To wszystko jest częścią naszej historii. Chodzi mi raczej o podejście i ocenę działań, w tym wypadku wymienionych wcześniej postaci historycznych. I na Kubie i w Gori obaj panowie uważani są za bohaterów… A jak wielkim kubańskim bohaterem jest ten Argentyńczyk dowiedzieliśmy się właśnie w Santa Clara. Muzeum i jednocześnie mauzoleum Che jest mocno strzeżone i monitorowane. Wchodzi się do niego małymi grupkami, bez plecaków, bez aparatów. Każda sala ma swoje opiekunki w bardzo formalnych strojach, które strzegą tego miejsca jak westalki świętego ognia. My weszliśmy do mauzoleum częścią naszej grupy razem z potężnymi Ślązakami. W mauzoleum ich szept roznosił się tak, jak donośny głos człowieka znacznie mniejszej postury. Panie nie tolerowały takiego zachowania i zrugały nas jak młódź. Aby pojąć jak bardzo były zniesmaczone naszym „sztubackim zachowaniem” nie potrzeba było znajomości hiszpańskiego. W jednej sekundzie zrodziło się w naszej grupce coś na kształt niemego porozumienia podbitego czyimś dość głośnym cytatem z klasyka: „Albercik – wychodzimy” i…wyszliśmy. Poza wszystkim to był marzec – czas rocznic rewolucyjnych. Przy mauzoleum było sporo uzbrojonych funkcjonariuszy. Nie chcieliśmy napytać sobie kłopotu z powodu niewystarczającej czołobitności w stosunku do osoby Che. Zbyt to przypominało rzeczywistość Kafki albo Bułhakowa!

Ja osobiście z ulgą pożegnałam Santa Clarę. Dużo bardziej interesowały mnie kolejne punkty programu. Ruszyliśmy w kierunku posiadłości Manaca Iznaga znajdującej się Dolinie Cukrowni, słynącej kiedyś z plantacji trzciny cukrowej. Przespacerowaliśmy się po tzw. pałacu barona cukrowego, weszliśmy na wieżę obserwacyjną i piliśmy sok z trzciny cukrowej wyciskany rękoma naszych kolegów z wycieczki. Panowie uruchomili starą, ale sprawną machinerię i patrzyliśmy zdziwieni ile soku wypływa z takiego „suchego” patyka trzcinowego. Kocham słodkie, ale trzeba być świadomym, ze szklanka takiego soku może zabić cukrzyka! Przy okazji wyciskania przez naszych kolegów tego soku, objawiła się dość duża znajomość polskiego słownictwa u Daisy. Zakres tegoż był, nazwijmy to, dość mocno nakazowo-kontrolny: „mocniej, szybko, pchaj, za wolno”. A smaczku wszystkiemu dodawało poganianie chwilowych niewolników zużytą trzciną!!

Po cukrowych ekscesach pojechaliśmy do Trynidadu. Miasta wpisanego na listę UNESCO. Miasteczko bardzo specyficzne, z brukowanymi uliczkami i swoistym folklorem, objawiającym się między innymi pięknymi haftami. To miejsce na mapie haftów świata o podobnym statusie, jak małopolska Bobowa ze swoja koronką klockową.  Po południu natomiast prawdziwa konna wyprawa w dolinę i prawdziwa kubańska kawa parzona na ognisku w tygielku. Tutaj czas na mała dygresję. W obiegowej świadomości Polaka funkcjonuje pojęcie dobrej, kubańskiej kawy. Zapewne ma to swoje podstawy. Raczej miało. Wyobraźcie sobie, że komunistyczna rzeczywistość zniszczyła coś tak bardzo rdzennego jak uprawy kubańskiej kawy. Kuba nie ma wystarczająco dużo kawy nie tylko dla turystów, ale nawet dla własnych potrzeb. Kryzys ujawnił się w momencie, kiedy lawinowo zaczęły w tym kraju padać, jak muchy, ekspresy do kawy. Co się okazało? Kubańscy producenci kawy mielonej dosypywali do zmielonego produktu grochu! Oczywiście po to aby nadrobić objętość i wagę. W telewizji pojawiły się nawet filmiki instruktażowe, jak „po nowemu” parzyć kawę. Naród, który od lat znany jest z porządnej, mocnej kawy dowiadywał się, jak robić nową, grochową kawę. Znowu opary nie tyle absyntu, co rumu potrzebne, aby przejść nad tym do porządku dziennego.

Z resztą, to komunistyczne podejście nie tylko plantacje kawy zniszczyło. Podobnie zadziało się z planacjami pomarańczy. Aż serce bolało na widok zdziczałych drzewek pomarańczowych ciągnących się kilometrami przy drodze. Dopiero teraz rządzący na nowo zainwestowali w pomarańczową część gospodarki i największe wrażenie robi trasa, gdzie po jednej stronie autokaru widać świeże sadzonki, a po drugiej zapuszczone, stare pola. Taki stan rzeczy to konsekwencja miedzy innymi pomysłu rolniczego Che Guevary, lekarza z wykształcenia!, który to pomysł polegał na tym, że uprawy rolnicze oddano po opiekę dzieciom! To były tzw. „szkoły w polu”. Dzieci część tygodnia się uczyły, a część pracowały w polu, np. przy uprawach kawy czy pomarańczy. Efekty są jakie są. Nie dość, że ani kawy ani pomarańczy – to dodatkowo obciążony budżet państwa. Takie szkoły z internatem zazwyczaj rzeczywiście były postawione gdzieś w polach. Dzieci nie wracały do domów i w związku z tym to państwo, a nie rodzice, ponosiło koszty wyżywienia, ubrania i do pracy i do szkoły, utrzymania budynków szkolnych. Dopiero Raul Castro doszedł do tego, że ten pomysł jest po prostu lichutki, zarówno rolniczo, jak i edukacyjnie i finansowo… i zlikwidował te nieszczęsne szkoły.

Jedziemy dalej. Do Cienfuegos – miasta założonego przez Francuzów, zwanego „Perłą Południa”, również na liście UNESCO. Tutaj też bardzo mocno widać niszczące działanie słońca i słonej wody. Zdjęcia pokazują intensywną kolorystykę, ale to przekłamanie. Rzeczywistość jest dużo bardziej wyblakła i dość mocno odrapana. Cienfuegos to jednak nie Hawana i nie ma tylu funduszy na odnowę kolonialnej architektury. Tutaj po raz pierwszy dopada nas policja, zdecydowanie nakazując noszenie masek również na wolnym powietrzu. Na Kubie w marcu 2022 ciągle obowiązują dość ostre przepisy sanitarne. Maseczki noszą wszyscy i wszędzie. Kuba mocno ucierpiała podczas pandemii, a walka z chorobą w tutejszych warunkach była znacznie cięższa niż w Europie. Mocno zauważalna była karność w noszeniu maseczek, nawet przez młodzież.  Na pewno Kubańczykom łatwiej było w temperaturze 30 stopni Celsjusza nosić maski niż nam. W marcu mieliśmy mieć idealną pogodę do podróżowania po Kubie: 23-24  stopnie i lekki wiaterek. Tak to jest z prognozami. Poza pierwszym dniem w Hawanie mieliśmy dzień w dzień upały, i nawet tak karny osobnik jak ja nie był w stanie tej maski nosić w centrum miasta przy takiej pogodzie. Byliśmy przecież na wakacjach i ta beztroska nam się udzieliła. Chociaż na pewno doprowadzały nas mentalnie do pionu takie opowieści naszej przewodniczki jak ta o zasłabnięciu jednego z uczestników którejś z poprzednich grup. Zasłabnięcie było na tyle poważne, że zostało wezwane pogotowie ratunkowe. Lekarka zbadała delikwenta i określiła problem, który najprawdopodobniej w innym kraju byłby rozwiązywalny receptą i wizytą w aptece. Ale to była Kuba. Pani doktor podobno powiedziała, że normalnie powinna przepisać taki to a taki lek. Tylko co  z tego, że ona wypisze receptę. Pacjent nie będzie miał szans na jej zrealizowanie z tego prostego powodu, że apteki na Kubie są puste. Dla obywatela kraju, gdzie w każdym mieście apteki średnio są co 300 metrów na każdej ulicy, widok kubańskich aptek był przerażający. Tam nie było po prostu nic. Nie mówię tu o antybiotykach czy bardziej specjalistycznych lekach. Tam w aptekach nie ma podstawowych środków przeciwbólowych, opatrunkowych, higienicznych, nie mówiąc o czymś bardziej sofistycznym medycznie. Co się zatem zadziało ze wspomnianym pacjentem? Doświadczenie i Pani Joli i lekarki kazało zapytać innych uczestników wycieczki, czy nie mają przy sobie jakichś lekarstw. Jaki Polak wybiera się w świat bez lekarstw! Znalazły się nawet jakieś antybiotyki o szerokim spektrum działania. Po całym procesie pokazywania i tłumaczenia polskich i łacińskich nazw na hiszpański, lekarka dzięki uprzejmości właścicieli tych medykamentów i za ich zgodą, zaproponowała dawkowanie do czasu powrotu do Polski. Po powrocie nakazała koniecznie wizytę u lekarza. Jak Wam się podoba taka rzeczywistość? Po tej historii i po widoku pustawych półek aptecznych w żaden sposób nie dziwiły mnie maseczki na twarzach nastolatków, do tego poprawnie założone.

Obrazek posiada pusty atrybut alt; plik o nazwie 20220318_113340-1024x576.jpg
Cienfuegos

Je

My jednak byliśmy na wakacjach. Do tego czekało nas pół dnia na plaży nad Morzem Karaibskim! Coś cudownego! Przepiękna zatoka, piękna plaża i cieplutka woda. To wystarczyło, aby na kilka godzin oderwać się od kubańskiej rzeczywistości. Jeśli coś mogło się tam do niej odwoływać, to nasze hotele, zwłaszcza ten ostatni. Siedząc w kilka osób przy barze szukaliśmy dobrego określenia obrazującego ich stan. Któraś z Pań powiedziała, że była pozytywnie zaskoczona tymi hotelami…myślała, że będzie gorzej! Wspólnie doszliśmy do wniosku, że nasze hotele, opisane jako trzygwiazdkowe, można zobrazować jakoś tak: kolonijny luksus lat osiemdziesiątych w peerelowskiej rzeczywistości. Ostatni był najsłabszy, ale za to była w nim prawdziwie gorąca woda! Czego nie można było powiedzieć o poprzednich. W tamtych stwierdzałeś, że jednak leci ciepła woda kiedy spróbowałeś zimnej. Odczuwalna różnica między zimną a letnią uruchamiała siłę sugestii i letnią można było potraktować jak ciepłą!

Po drodze jeszcze przesławna Zatoka Świń. My ją znamy tylko z powodów politycznych, a to znane miejsce do nurkowania. Różnice głębokości blisko brzegu widać nawet na zdjęciach. Tutaj kolejna dygresja. Któryś z naszych panów miał ułańską fantazję i wykorzystując wolne dwadzieścia minut, wskoczył do wody w stroju Adama. Tym razem obie nasze Panie opiekunki były mocno oburzone. Kubańczycy są bardzo pruderyjni! Ci, którzy tam odpoczywali, widzieli, że jesteśmy zagraniczną wycieczką i podobno tylko dlatego nikt nie zareagował. Gdyby to zrobił Kubańczyk albo wezwaliby policję, albo… ukamienowali delikwenta! Ciągle ciężko mi w to uwierzyć, ale jak przypominam sobie miny obu Pań i ton ich rozmowy, to nabiera to realnych kształtów!

Jeszcze farma krokodyli i krokodyl na obiad. Cieszę się, że spróbowaliśmy, ale drugi raz chyba wybrałabym kurczaka. Mięso krokodyla jest nieco przypominające filet drobiowy, jednak gładsze w swej strukturze i dużo bardziej gąbczaste.

Droga do Varadero, skąd odlatywaliśmy, upłynęła nam na serii pytań dotyczących przeróżnych kwestii, np. świętowania Bożego Narodzenia na Kubie, nadawania imion, urlopów macierzyńskich. Któryś z Panów nie chciał krzyczeć przez cały autokar z ostatniego siedzenia i podszedł do przodu ze swoim pytaniem. Daisy siedziała po lewej stronie za kierowcą, Pani Jola po prawej od niej, a my z mężem zaraz za nią. Scenę, jaka się rozegrała, mieliśmy jak na dłoni. Podchodzi nasz pytający. Obraca się  w stronę Pani Joli, przez co nieco tyłem staje do Daisy, i zadaje swoje pytanie, a mianowicie: jak to jest z tą indoktrynacja polityczną na Kubie. Pytanie zawisło w powietrzu na ułamek sekundy, myślę, że niezauważalny za nami w autokarze. Pani Jola wzięła delikatny oddech i odpowiedziała, zgodnie z prawdą, że oficjalna linia Komunistycznej Partii Kuby jest przekazywana na każdym etapie kształcenia, poczynając od szkoły podstawowej, przez średnią, aż po kształcenie uniwersyteckie. A jak bardzo to jest skuteczne, to oceńcie sami. Pamiętacie co mówiłam o studentach na końcowych latach?

Któregoś dnia, zanim Daisy do nas dołączyła, Pani Jola opowiadała o tym, jak wygląda kształcenie wyższe na Kubie, i o tym, że studenci ostatnich lat myślą o jednym: jak wyemigrować z Kuby po uzyskaniu dyplomu. No to poziom skuteczności indoktrynacji politycznej już znaliśmy! Daisy chyba nie była pewna swojej znajomości polskiego, ponieważ jęła dopytywać o to, co się właśnie zadziało. Nie znam hiszpańskiego. Znam francuski. A co ważniejsze, podobno mam nieźle wykształcone tzw. „kompetencje miękkie” (ach, ta korporacja i jej szkolenia). Do jakiegoś stopnia dość dobrze wyczuwam ludzi. Na pewno był miedzy paniami niepisany pakt o nieagresji. W końcu obie żyły z tej pracy, zdaje się dość intratnej w kubańskim realu. Obie miały też świadomość dziejących się na Kubie zmian. Jednak to był moment, kiedy doszły do momentu jak z kultowej komedii Sylwestra Chęcińskiego „Sami swoi”. Jak to było? Chyba jakoś tak: „sąd sądem, ale sprawiedliwość musi być po naszej stronie”. Nie było wątpliwości, kto w tej dwójce ma ostatnie słowo.

Nam zostało jeszcze popołudnie w Varadero, którego większość spędziliśmy na cudownej, szerokiej atlantyckiej plaży. Wieczór za to chcieliśmy oddać we władanie lokalnym barom, ale to chyba jeszcze nie była na to pora. Może w lecie jest tam więcej życia. Wtedy, w marcu wiało nudą po prostu! Jeśli ktoś leci do Varadero, to musi mieć świadomość, że to miejsce tylko wypoczynkowe: plaża i bary.

Podczas tej wycieczki po Kubie kilka razy spotykaliśmy się z prośbami lokalsów dotyczącymi możliwych prezentów. Zawsze te prośby były nienachalne. Widać wszystkie biura mówią swoim klientom to samo, ponieważ większość z nas miała kredki dla dzieci, ołówki, długopisy, polskie słodycze. Nikt z nas nie miał dodatkowych kosmetyków ani lekarstw. Jednak kiedy Pani Jola poinformowała nas, że jeśli coś nam jeszcze zostało, co moglibyśmy zostawić, to ona chętnie takie rzeczy przyjmie. Jej sąsiedzi, którym nie po drodze z turystami, a świadomi jej pracy, zawsze wyczekują tych potencjalnych prezentów. Żebyście widzieli te siateczki, które do niej trafiły! Co wszyscy dawaliśmy: apap, ibuprom, fenistil, altacet, plastry na zadrapania, maseczki, niewykorzystane szampony, kremy, damskie kosmetyki kolorowe. Jak to powiedziała jedna z uczestniczek: i co z tego, że mają rozwiniętą bioinżynierię, jak podpasek nie mogą kupić… Nic dodać, nic ująć.

Pozostało nadać nasze walizki na drogę powrotną. Moją, ciągle tę samą, połamaną przy przylocie – również. Mam nadzieję, że dość jasno zobrazowałam, dlaczego trudno byłoby tak po prostu kupić na Kubie nową walizkę. Mój mąż dokonał cudu, nawiercając jej plastikową skorupę moim pilnikiem do paznokci i tworząc rząd otworów na wzór dziurek w butach. Ze swoich trampek wyciągnął sznurówki i tymiż sznurówkami po prostu zasznurował pęknięcie walizki. Poszła w kosz dopiero u nas w domu, do żółtego worka na odpady plastikowe.

Też tak macie, że po jakiejś podróży obiecujecie sobie, że przy następnej okazji, jak się nadarzy, to jeszcze to i to chcecie zobaczyć w danym kraju? Ja tak mam. Zawsze. To znaczy miałam… Kuba jest pierwszym krajem, którym się nasyciłam i nie miałam tego uczucia. I pewnie ta opinia jest strasznie niesprawiedliwa  w stosunku to mieszkańców Kuby, jej kultury i oczarowującej przyrody. Jednak opary realnego absurdu są tam na takim poziomie, który na razie jest dla mnie nie do zaakceptowania.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *