Boże Ciało w 2016 roku przypadało na końcówkę maja. Nie ma piękniejszego czasu na wyjazd w Polskę. A jak już wspominałam, Najwyższy jest łaskawy jeśli chodzi o odpowiednią aurę na nasze wypady weekendowe. Pogoda była przecudna. Słońce, dwadzieścia kilka stopni. Czuć było zbliżające się lato.

Kolejna część Polski po prostu na nas czekała. Tym razem Małopolska Wschodnia we współczesnym rozumieniu, a nie tym międzywojennym. W planie był Rzeszów, Leżajsk, Krasiczyn, Przemyśl i Łańcut.

Zaczęliśmy od sennego nieco Leżajska. Takie miasteczka to trochę jak podróż w czasie. W dobie cyfryzacji, korporacyjnego pędu można siąść na ławeczce na rynku i po prostu patrzeć na galicyjskie kamieniczki. Jak Galicja to i mocno związana z nią społeczność Żydowska. Z Leżajska pochodził cadyk Elimelech Weissblum. Na tutejszym cmentarzu żydowskim jest ohel, czyli grobowiec cadyka. W dniu 21 adar, na przełomie lutego i marca Leżajsk i to miejsce są celem pielgrzymek pobożnych chasydów z całego świata. I pewnie tutaj lecieli z nami ortodoksyjni Żydzi, gdy wracaliśmy  w marcu z Izraela. Wtedy, w czerwcu zaparkowaliśmy przed wejściem na cmentarz. I na cmentarz weszliśmy, i nawet kilka zdjęć zrobiliśmy. Natomiast już podchodząc do grobowca cadyka słyszeliśmy z daleka niepokojący odgłos. Trudno to było nazwać inaczej jak zawodzeniem. Takim bolesnym płaczem przeszywającym do szpiku kości. Kiedy stałam się rodzicem, to dowiedziałam się, że rodzice nie wiedzą wszystkiego. Zwłaszcza nie wiedzą jak się zachować w sytuacjach, które i dla nich są obce, zaskakujące. Czego oczywiście nie wiedzieli wtedy moi synowie wpatrując się we mnie niepewnie i szukając odpowiedzi na pytania, które pewnie w tamtym momencie pojawiły się w ich głowach. Dlaczego ktoś tak krzyczy? Płacze? Czy trzeba pomóc? Gdzieś zadzwonić?

Nie miałam bladego pojęcia co im powiedzieć. Teoretycznie wiedziałam. Ale czym innym jest lekcja historii o ciemnych latach człowieczeństwa, a czym innym moment, kiedy stoisz na cmentarzu żydowskim w piękne majowe popołudnie, w Polsce, z synami którzy dopiero zaczynają edukację historyczną, a w samochodzie grali na swoich smartfonach, i skonfrontować ich z czyimś przerażającym bólem, który objawił się tu i teraz. Czy ten ból był związany ze współczesnymi przeżyciami czy z historycznymi?  Niby nie wiedziałam. Ale cmentarz formalnie od lat nie funkcjonuje, zatem ten głośny lament spomiędzy którego od czasu do czasu przenikała recytowana modlitwa ortodoksyjnego Żyda instynktownie przypisałam czasom holokaustu. I świadomość, że współcześnie młodzi Żydzi w izraelskich szkołach mianem shoah określają lekcje, na których nauczyciel daje porządny wycisk, nie pomagała w żaden sposób. Zostawiliśmy płaczących i modlących się. Rzeczywistość naszych czasów nie nauczyła nas jak reagować na tak objawiane cierpienie. Po takim przeżyciu nawet moi chłopcy z ulgą usiedli w kościelnych ławach i wysłuchali mini koncertu na słynnych organach leżajskich.

Za to kolejny dzień weekendu przyniósł więcej pozytywnych przeżyć. Pojechaliśmy do Krasiczyna. Zwiedzanie zamku odbywa się co godzinę, zawsze z przewodnikiem. Kiedy nadeszła pora, na dziedzińcu zamku pojawiło się dwóch panów, którzy poprosili, aby grupa czekających na zwiedzanie podzieliła się mniej więcej na pół. Przeliczać nas nie będą. Chodziło tylko o sprawne podzielenie się na grupy. Chwila zawahania i skierowałam się w stronę starszego, gorzej, by nie rzec obciachowo ubranego mężczyzny. Dlaczego? Bóg raczy wiedzieć. A za mną oczywiście moi mężczyźni. Nie wiem jak oprowadzał swoją grupę drugi z przewodników, na pewno też profesjonalnie, ale nasz…Spotykając takich ludzi, słuchając ich, człowiek ma stuprocentową pewność, że to jest odpowiedni człowiek na odpowiednim miejscu. Pan w wieku mojego taty, (tak samo źle ubrany, może to była przyczyna mojego wyboru?) opowiadał z taką swadą, z takim zaangażowaniem, dodając smaku swoim historiom tym, że większość z nich usłyszał po wojnie jako dziecko, od lokaja ostatniego właściciela zamku, księcia Sapiehy. W tym zamku w maju 1867 roku urodził się jeden z najbardziej znanych przedstawicieli tego rodu: kardynał Adam Sapieha, metropolita krakowski. Rośnie tam jego dąb. W przepięknym parku wokół zamku, zgodnie z tradycją litewską, Sapiehowie sadzili rodowe dęby i lipy na cześć narodzonego potomstwa.

A wracając do naszego zwiedzania i przewodnika. Pan doskonale wiedział jak zainteresować dorosłą część grupy informacjami choćby o tym, jak żołnierze armii czerwonej plądrowali zamek i bezcześcili szczątki książąt Sapiehów, ale także dzieci, których było dość sporo. W którymś momencie bezceremonialnie stwierdził, że teraz będą informacje tyko dla tych, który znają „Opowieści z Narnii”. Teatralnym gestem zebrał czeredkę wokół siebie, i równie teatralnym szeptem zbudował w kilka sekund takie napięcie, że któryś z dzieciaków opędzał się od własnej mamy chcącej poprawić mu wyłażącą ze spodni koszulę, jak od uprzykrzonej muchy. Apogeum był moment otwarcia drzwi jak do starej szafy, i pokazania czeluści tajnego przejścia, które zostało zbudowane na polecenie któregoś z właścicieli zamku. Żebyście widzieli oczy tych dzieciaków i słyszeli jęk zachwytu jaki z siebie wydały w momencie otwierania tych drzwi. Bezcenne. Tak się tworzy magię dzieciństwa – powiedział mój mąż. Przewodnik dostał od nas gromkie brawa na koniec, i chyba spóźnił się do kolejnej grupy. Trochę go przetrzymaliśmy. Ten człowiek był przewodnikiem idealnym. Jego kopia powinna być przechowywana w Sevres, tak samo jak wzorzec kilograma.

Po takich wrażeniach czas na obiad. W Przemyślu. Przespacerowaliśmy się po wzgórzu katedralnym i zeszliśmy na obiad na rynek. Wzgórze dość mocno monumentalne, w porównaniu ze swojskim ryneczkiem, wyłożonym kamieniami i opadającym stromo na południe. Swojski charakter dodatkowo podkreśla najbardziej swojski ze swojskich: wojak Szwejk. W restauracji na przemyskim rynku jedliśmy chyba jeden z najlepszych obiadów jakie jedliśmy gdziekolwiek na świecie. Kelnerka poinformowała nas, że czas oczekiwania jest dość długi, 30-40 minut, ponieważ wszystkie potrawy przygotowywane są na bieżąco, ze świeżych produktów. Nie wystraszyło nas to. Zamówiliśmy kresowy obiad, który absolutnie wart był tego czekania.

Z Przemyślem wiąże się dziwna historyjka. Wyjeżdżając z miasta oddaliśmy się w ręce nawigacji. Nie pamiętam jakiej wtedy używał mój mąż. Jedno jest pewne: w którymś momencie prowadziła nas, coraz mocniej i śpiewniej zaciągając z wschodnia…

Wieczór spędziliśmy sącząc napoje na rzeszowskim rynku, który to wtedy zgromadził tłumy lokalną imprezą plenerową.

Następny dzień  zadedykowaliśmy polskiej magnaterii. Spędziliśmy go w Łańcucie. Pałac, ogrody, stajnie, powozownia pochłonęły nas jak czarna dziura. Zwiedzaliśmy je z audioprzewodnikami. I tutaj dochodzę do momentu rozdwojenia jaźni, ponieważ rodzinnie uważamy, że samodzielne zwiedzanie z takim cyfrowym przewodnikiem to naprawdę świetne rozwiązanie. Co mi się bardziej podobało? Przewodnik na żywo, jak w Krasiczynie? Czy audioprzewodnik – jak w Łańcucie? Wzniosę się na wyżyny salomonowej decyzji. Obie formy mają swój czas i miejsce, zależnie od okoliczności i potrzeb. Ważne, żeby dobrze w danym momencie wybrać! A zamek w Łańcucie, zwłaszcza park i powozownia, gdzie raczej się kontempluje rzeczywistość i fajnie jest mieć tyle czasu na to, ile się chce, jest bardzo dobrym miejscem na wybór audioprzewodnika. Można, tak jak ja, przycupnąć na ogrodowych schodkach, zatrzymać gadające ustrojstwo i chłonąć cudowności miejsca tak długo jak się tylko da, dopóki bram nie zamkną.

Aż się prosi żeby zwiedzić Małopolskę Wschodnią w tym przedwojennym rozumieniu, czyli tereny dzisiejszej Ukrainy Zachodniej. Nie tak prędko teraz. Nie tak prędko…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *