Na lato 2022 roku mieliśmy zupełnie inne plany. Miała być podróż po Łotwie i Estonii. Ale jak wiosną, po rozpoczęciu wojny w Ukrainie, rosyjskie samoloty naruszały przestrzeń powietrzną Estonii, to stwierdziliśmy, że jednak lato jest od tego, aby wygrzać kości. I potrzebujemy miejscówki z zapewnionym słońcem. Że niby sytuacja wojenna nie miała absolutnie wpływu na naszą decyzję…Kłamstwo w żywe oczy. Oczywiście, że miała. Zaczęliśmy zatem szukać nieoczywistych miejsc bardziej na południe. Ciepłych miejsc. To pożądane ciepło jeszcze mi się miało czkawką odbić. Ale po kolei.

Koleżanka w pracy kiedyś powiedziała, że ciągnie mnie w dziwne miejsca. Ogólnie „na wschód”. Pojechaliśmy tak naprawdę na południe, ale tego mentalnego wschodu było w tym dość dużo. Wodząc palcem po mapie zatrzymaliśmy się na napisie Albania. Decyzja zapadła. Jak to zwykle ja: dopadłam wszelkich możliwych informacji o celu podróży i pochłaniałam je jak głodny chleb. Dwa przewodniki książkowe i wszystkie możliwe blogi o regionie miałam w jednym palcu. Wyczytałam, że powierzchnia Albanii to mniej niż województwo wielkopolskie, i że ponad 70% terenu to góry (nie wyżyny, tylko góry!). Tego trzeba było mojemu mężowi, który stwierdził, że oczywiście jedziemy naszymi czterema kółkami z napędem 4×4. Napęd 4×4 wcale nie jest potrzebny do zwiedzania Albanii, ale były momenty, kiedy był bardzo przydatny.

Zanim jednak sama Albania, to trzeba pokonać drogę do niej. Przyzwyczajeni do podróży lotniczych, lub pomykania po zjednoczonej Europie w odsłonie z Schengen, zapomnieliśmy jak wyglądają podróże, jeśli po drodze są granice państw. Jakże wielka była nasza naiwność, kiedy kalkulowaliśmy trasę na podstawie czasów przejazdu podawanych przez google maps. Myślę, że wszystkich przeciwników Unii trzeba by w ramach rozszerzania horyzontów wysłać choćby w taką podróż jak nasza. Na granicy węgiersko-serbskiej staliśmy jakieś 4 godziny z okładem. I to nie służby graniczne Serbii były tam widocznym problemem. Mój zazwyczaj cierpliwy brat w którymś momencie powiedział, że jeśli jeszcze raz zobaczy piękną blondynkę w mundurze węgierskiej służby celnej, przechadzającą się spacerkiem między samochodami, które tkwiły tam godzinami, to będzie musiał mocniej pięści zaciskać, żeby nam kłopotów nie narobić jednym słowem na dużo. Jego irytacja na organizację tego państwa sięgnęła zenitu, kiedy to on płacił za tankowanie i nijak nie mógł doliczyć się tego co powinien, na otrzymanym paragonie. Jedząc gulasz (co innego na Węgrzech!) w barze przy trasie, wpatrywał się i wpatrywał w ten paragon, aż do mnie dotarło, że wiem o co chodzi! Przecież Węgry w tamtym czasie wprowadziły już zmiany w cenach paliw, i rozróżniały taryfę lokalną i dla obcokrajowców. Ta wiadomość jakość umknęła w codziennych newsach mojemu bratu. Musieliśmy obiecać, że w drodze powrotnej tak planujemy tankowania, aby za żadne skarby świata nie tankować na Węgrzech. Dla zasady. No a potem jeszcze to tempo odpraw na granicy węgiersko-serbskiej. Mieliśmy okazję zobaczyć jak wygląda rzeczywistość zwykłego obywatela, kiedy lokalne nacjonalizmy biorą górę. Trzeba przyznać, że następny etap podróży, przez Serbię, łącznie z nocnym przejazdem przez Belgrad, minął nam całkiem przyjemnie. Kolejne atrakcje czekały nas na granicy serbsko-macedońskiej. Tym razem wybraliśmy duże przejście (w odróżnieniu od tego węgiersko-serbskiego), ale to jakoś radykalnie nie zmieniło sytuacji. Przyzwyczajeni już do jakiegoś porządku, nazwijmy to: europejskiego, na początku chcieliśmy grzecznie stać na wytyczonych pasach. Bardzo szybko wpadliśmy na to, że głupszego pomysłu nie mogliśmy mieć. Przemieszczanie się do bramek celnych przypominało wolną amerykankę. Kto szybszy, zwinniejszy, szybciej reagujący, mniej obawiający się o stan lakieru na samochodzie, ten lepszy. Ten szybciej posuwa się w tej kotłowaninie do przodu. Tutaj też ponad dwie godziny nam zeszło. Został przejazd przez Macedonię i granica macedońsko-albańska. Tutaj i kolejka i formalności były najkrótsze i najmniej uciążliwe. Trzeba też zaznaczyć, że polskie blachy i wyjaśnienia, że jedziemy spędzić dwa tygodnie z Albanii, jakoś tak dość mocno przyspieszały wszelkie działania. Byliśmy wreszcie w Albanii.

Mieliśmy zarezerwowany dom  w Tepelene. Miejscowości położonej w południowej części kraju, specjalnie wybranej tak, aby móc dojeżdżać w różne miejsca. I tutaj pierwsze dygresje. Niech was nie zmyli wielkość tego kraju, o wspomnianym wcześniej obszarze naszego województwa. Fakt, że to głównie kraj górski, mocno wpływa na tempo poruszania się po nim, nawet biorąc po uwagę to, że większość tras w górach jest nowa i o jakości, jakiej nie powstydzilibyśmy się np. na naszej „zakopiance”. Góry to góry. Kręte wstążki asfaltu, mimo, że ewidentnie nowe, narzucały jednak rozsądne, wolniejsze tempo. Przez to jakiekolwiek wycieczki zabierały znacznie więcej czasu, niż można by przypuszczać, patrząc na dystans w linii prostej.

Dojechaliśmy do Tepelene, miasta ze swoją wodą mineralną i zaczęliśmy szukać naszego domu. GPS wywiódł nas za miasto i prowadził coraz bardziej wąską drogą, a potem szutrową ścieżką. Szutrowa ścieżka nas nie przerażała, mieliśmy przecież moc 4×4. Jednak widoki naokoło coraz bardziej. Pierwsze pozytywne wrażenie z deptaku w centrum miasta znikało w zastraszającym tempie. Naokoło nas, oprócz charakterystycznej dla regionu śródziemnomorskiego roślinności, pojawiały się betonowe potworki. Resztki czasów słusznie minionych, które nawet przy maksymalnym wysiłku naszych umysłów i odgrzebaniu pamięci czasów dzieciństwa, nie miały do czego się przyrównać w siermiężnej rzeczywistości PRL. Te betonowe kikuty były zazwyczaj pozostałościami budynków państwowych w reżimie Envera Hodży. Bez dachów, bez okien, z wystającymi zbrojeniami wyglądały koszmarnie same w sobie. Jak do tego dodać nawet minimalną wiedzę na temat czasów panowania dyktatora Albanii, to całość mogłaby nadawać się na bazę dobrego horroru politycznego.

Dlatego z lekką obawą wysiedliśmy z samochodu, kiedy GPS raczył poinformować, że jesteśmy u celu. Powitał nas właściciel  z synem i… odetchnęliśmy. Dom rzeczywiście był taki jak o tym informował booking.com. Ewidentnie był domem  częściowo wykorzystywanym przez właścicieli w lecie.  Był też przykładem na to, jak bardzo różnią się statusem życia mieszkańcy miasta i kraju. Dom był naprawdę europejski, z zejściem nad rzekę, z prywatnymi leżakami, ogrodem, dobrze wyposażony, z klimatyzacją. Co okazało się jego największą wartością. Przy temperaturach, które nas tam dopadły, po wszelkich wycieczkach wchodziliśmy do domu jak do przybytku ulgi. I każdy pilnował jak źrenicy oka własnego tego, żeby wejście na balkon było szczelnie zamknięte.

Obok były domy ludzi, którym ewidentnie nie wiodło się tak, jak naszym gospodarzom. Różnica była aż nazbyt widoczna. Stare, plastikowe krzesła, balkony czy tarasy wylane betonem. I tak trwające na pewno od lat przekrzywione płoty i wypłowiałe na słońcu ceratowe obrusy przykrywające jeszcze starsze stoły. Po kilku dniach wiedzieliśmy, że to nie tylko rzeczywistość kilku naszych sąsiadów. Błądząc tu i ówdzie przejeżdżaliśmy obok bloków mieszkalnych. W środku nie byliśmy, ale to co widzieliśmy na zewnątrz aż nadto było wystarczające. Dodać do tego bunkry budowane przez Hodżę i najskuteczniejsza antyreklama gotowa.

Nie wolno jednak dać się zwieść temu pierwszemu wrażeniu. To, ile Albania ma do zaoferowania  w sferze emocjonalno-niematerialnej, wiedzieliśmy już następnego dnia.

Dzień rozpoczęliśmy późno. Przecież trzeba się było wyspać po podróży! A że ja jestem pedantką i bałaganu nie znoszę, to nie miałam litości: panowie zostali zobligowani do posprzątania samochodu. W związku z tym domowy kosz został bardzo szybko zapełniony. Rozpoczęły się poszukiwania jakiegoś kontenera, pojemnika na śmieci komunalne. Na poszukiwania został wysłany mój brat. Wrócił za porządnie długą chwilę. Dopytywany dlaczego go tak długo nie było odpowiedział, że wdał się w dyskusję z sąsiadką. Starszą panią, która mogłaby być naszą babcią, z siwiutkimi włosami i w tzw. „podomce”. Nasza babcia chodziła w takiej samej! Czy to sama, czy dzięki dzieciom lub wnukom (zakładam, że albo od sąsiadów, albo po tablicach rejestracyjnych) babcia wiedziała, że jesteśmy z Polski. Na przywitanie dostaliśmy porządną porcję orzechów laskowych, którą mój brat przyniósł „na podołku”, żeby jeszcze raz odwołać się do języka naszych babć. Ewidentnym było, że ci ludzie mają bardzo mało, jeśli mowa o dobrach materialnych. Jednocześnie ich serdeczność i chęć obdarowania nas była wręcz zawstydzająca. Ten rodzaj bezinteresowności jest już prawie zapomniany w „starej” Europie. U nas niestety też…Zakamarki mózgu przywołały wspomnienie z dzieciństwa, kiedy sąsiadka babci wołała nas na maliny i porzeczki, a my te maliny i porzeczki pochłanialiśmy w ilościach niekontrolowanych, i nikt nigdy nie powiedział nam, że już dość, że nie wypada…

Pozytywnie nastrojeni, podjechaliśmy jeszcze do miasta, do sklepu, żeby zapełnić lodówkę i nie zastanawiać się codziennie co na śniadanie. Żadnego dyskontu typu Lidl lub Biedronka nie znaleźliśmy, za to kilka pomniejszych sklepików już tak. Jeśli nie znacie albańskiego kupowanie śmietany do kawy urasta do rangi olbrzymiego problemu. Kartonik może zawierać mleko, jogurt, śmietanę słodką, kwaśną… Naszym dywagacjom i gestom ewidentnie świadczącym o poszukiwaniach jakiś bardziej przyjaznych napisów do pewnego momentu przyglądał się kasjer, aż wreszcie podszedł do nas szybkim, pewnym krokiem. Wszyscy się wystraszyliśmy. Człowiek był słusznej budowy, z lwią grzywą i długą brodą. Islamski terrorysta jak ulał! A okazał się sprzedawcą do rany przyłóż, z którym zawarliśmy pewien rodzaj znajomości na dwa następne tygodnie. Za każdą nasza wizytą w sklepie podpowiadał co tam dzisiaj świeżego przyszło, i usilnie starał się nas namówić na albańskie oliwki, już doprawione, w wersji z ogromnego wiadra. Skusiliśmy się za pierwszym razem. I pomyśleliśmy, że…okropne albo zepsute. Potem okazało się, że albańskie oliwki smakują nieco inaczej i doprawiane są też inaczej niż w pozostałych krajach basenu Morza Śródziemnego. Nawet taka fanka oliwek jak moja bratanica, nie uległa ich czarowi.

Po śniadaniu i zakupach czas poznać okolicę. Na podstawie informacji z przewodników i GPS wyruszyliśmy w góry. A jak już wspominałam wcześniej, o to nie było trudno w tym kraju . Jechaliśmy sobie nową, górską drogą, i wszyscy zachwycaliśmy się i drogą i widokami. O tym, że wspinamy się cały czas do góry mówił nam samochodowy termometr. W mieście pokazywał czterdzieści stopni, a w którymś momencie na trasie było już poniżej trzydziestu. Było już dobre popołudnie i dzieci zaczęły dopytywać o obiad. Jak na zawołanie pojawił się drogowskaz mówiący, że w pobliżu jest coś w rodzaju restauracji-schroniska. Podjechaliśmy. I tutaj pierwsze zawahanie na widok czarnego BMW, czarnego audi i czarnego mercedesa stojących na małym miejscu parkingowym. W ramach przygotowań do wakacji naczytałam się o kanun i gjakmarrja, czyli o prawie zwyczajowym, w ramach którego pojawia się obowiązek pomszczenia członka klanu. Podobno w Albanii to prawo zwyczajowe ma się bardzo dobrze, zwłaszcza w mniej dostępnych miejscach. Prawo nakłada obowiązek zemsty za krzywdę członka rodziny. Mamy tu do czynienia z odpowiedzialnością zbiorową. W ramach zemsty można zabić każdego członka rodziny. Niekoniecznie tego, który tej wspominanej krzywdy dokonał. No a jak się już to zrobi, to należy oczekiwać działań podobnych z drugiej strony. I tym sposobem podobno w Albanii zemsta niesie się nie tylko przez lata, ale również przez pokolenia. Sami przyznajcie, że słowo vendetta kojarzyło się wam raczej z Włochami. A do Włoch z Albanii niedaleko… Oczywiście przed wyjazdem sama siebie skarciłam za zaczytywanie się w tych historiach. I sama siebie skutecznie uspokoiłam. Aż do momentu parkowania przed górską restauracją. Popatrzyliśmy na siebie niepewnie. Nawet panowie mieli chwilę zawahania. Problem iść czy nie iść rozwiązały dzieci, które były już przy furtce do czegoś w rodzaju ogródka. Restauracja to był malutki budyneczek dosłownie z trzema stolikami w środku i kilkoma na zewnątrz. Teren ogródka był nierówny i dopiero po kilku krokach po schodkach zobaczyliśmy po prawej stronie grupę mężczyzn biesiadujących przy stoliku. Wygląd gości był bardzo charakterystyczny chyba dla każdego zakątka świata: czarne, opięte koszulki, złote łańcuchy, duże zegarki, tatuaże na bardzo umięśnionych ramionach i ogolone głowy. I ani jednego gościa więcej, ani w budynku, ani na wolnym powietrzu. Cóż…powiedziało się A, trzeba powiedzieć B, zwłaszcza, że dzieci próbowały sił w angielskim i już dopytywały młodej dziewczyny za barem, czy tutaj można coś zjeść. Dziewczyna z radością potwierdziła i zaproponowała stolik na zewnątrz. Menu było dość wąskie: baranina na zimno, frytki, sałatka grecka, sery własnej produkcji. Zamówiliśmy wszystko. Gospodyni zaproponowała lokalne wino. Nie trzeba nas było długo namawiać. Kierowca potrzebny był tylko jeden i pech chciał, że krótszą słomkę wyciągnął mój mąż. Razem z bratem zamówiliśmy sobie po kieliszeczku lokalnego, czerwonego wina, które okazało się przepyszne. Podobnie z resztą jak sałatka, mięso i ten ser z oliwą. Boski po prostu. Wino zdążyliśmy wypić zanim dostaliśmy zamówione dania. Domówiliśmy sobie zatem po kolejnym kieliszku. W międzyczasie okazało się że nasi sąsiedzi dwa stoliki dalej przyjechali na większą biesiadę. Gospodyni razem z ojcem, który rządził w kuchni, podała im w odpowiedniej oprawie barana z rożna. Pogryzając baraninę i ten absolutnie fantastyczny ser przyglądaliśmy się widowisku obok. Nie trzeba być jakimś wielkim znawcą natury ludzkiej czy mowy ciała, żeby zdawać sobie sprawę z tego, że gospodarze serwowali tego barana dość czołobitnie, a goście  dziękowali z pozycji „pańskiej”. Dostałam burę od moich chłopaków, że przesadzam i nadinterpretuję. Prawda była taka, że siedziało nam się bardzo dobrze, jedzenie było pyszne, pogoda cudowna, zatem pierwsze mafijne skojarzenia odpłynęły. No ale, gdzie to nasze domówione wino?

Podniosłam się i przespacerowałam do budyneczku, aby o to wino dopytać. Niezauważona, trafiłam na nerwową, prowadzoną przyciszonymi głosami i przy uchylonych do kuchni drzwiach dyskusję ojca i córki, która to dyskusja ewidentnie wskazywała na to, że gospodarze czują się co najmniej niekomfortowo. Zaszurałam głośniej, że niby właśnie wchodzę i z szerokim uśmiechem przypomniałam się w sprawie wina. Dziewczyna nieco zawstydzona przeprosiła, i jakby na potwierdzenie moich domniemań sama potwierdziła, chyba w ramach usprawiedliwienia, że mają dzisiaj bardzo ważnych gości. Bingo! Co babska intuicja, to babska intuicja..

To chyba dobry moment, aby nawiązując do wcześniej wspomnianych czarnych limuzyn, napisać dwa słowa o samochodach w Albanii. Po kilku dniach było jasne, że w górach ludzie posiadają różne marki, byle z napędem na cztery koła. Natomiast wjeżdżając na asfalt należy się liczyć z takim natężeniem mercedesów na kilometr kwadratowy, które podobno można przyrównać jedynie do ilości mercedesów w Polsce lat dziewięćdziesiątych. Moje podejście do marketingu jest jasno określone. Jestem na niego bardzo odporna. Może z tytułu wykonywanego zawodu, a może po prostu taka moja konstrukcja. Nie lubię przepłacać za czyjeś logo. To był jednak moment, kiedy brat z mężem uświadomili mnie, że w Polsce lat dziewięćdziesiątych jak nie miałeś mercedesa, to nie miałeś samochodu. W pewnych kręgach oczywiście. Przyrównanie Albanii do Polski lat dziewięćdziesiątych, to chyba dobre porównanie dla statusu lata 2022 roku.

Zjeżdżaliśmy z gór zadowoleni, lekko rozleniwieni, oddając się z powrotem we władanie upału i duchoty. A zjeżdżaliśmy powoli. Nie chcieliśmy być bezczelnym typem turystów, i staraliśmy się nie rozjechać stad owiec i kóz, które pojawiały się na drogach. I tego dnia, i podczas kolejnych wycieczek. Kozy i owce to mocna część krajobrazu Albanii. I na drogach, i na talerzu!

No dobrze, dzieci nie byłyby sobą, gdyby nie zarządziły, że teraz czas nad morze. Do Wlory, kurortu na Riwierze Albańskiej u styku Morza Adriatyckiego i Jońskiego mieliśmy godzinę jazdy. Tutaj pewnie będę bardzo subiektywna w ocenie, ale plaże Wlory to ten rodzaj tłoku, którego z całego serca nie znoszę. Leżak obok leżaka, parasol obok parasola. Nie napiszę, że parawan obok parawanu, bo gdyby tam rozłożyć parawany tak, jak rozkłada się je nad naszym Bałtykiem, to tylko kilka rodzin znalazłoby tam miejsce. Ale wakacje to wakacje: słońce prażyło niemiłosiernie, kremu z filtrem ubywało w tempie zastraszającym, torby plażowe w tajemny sposób nabierały wagi kiedy drobne kamyczki wdzierały się pod podszewki zamiast nieobecnego piasku. Jednak aby nieco poczuć przestrzeń i nie dać stłamsić przez tłumy we Wlorze, poszukaliśmy plaż uczęszczanych przez lokalsów. Nieco bardziej na północ, w kierunku na Durres znaleźliśmy takie cudo. Szerokie, bez tłumów, ale również z leżakami i parasolami. Jedyny minus to kolor piasku. Narodowe nacjonalizmy pewnie przeze mnie przemówią, ale jeśli chodzi o jakość, szerokość plaż, kolor piasku, to te bałtyckie są na pewno w top5!

Za to ryby nad morzem! Poezja smaku. Tylko trzeba jeszcze umieć za nie zapłacić. A to nie jest takie oczywiste w Albanii. Z rybami wiąże się historia z dreszczykiem tej wyprawy. Od niej zaczniemy drugą część albańskich bajań.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *